Rządzą kretyni. Faszyści w kolebce wolności. Polska zidiociała

Wojciech Maziarski pisze na koduj24.pl.

To naprawdę smutne – w trzecim dziesięcioleciu po odzyskaniu przez Polskę wolności powiedzenie rządzącym kilku słów do słuchu uchodzi za objaw odwagi.

W felietonie w „Gazecie Wyborczej” napiętnowałem Jarosława Kaczyńskiego, który w czasie uroczystości smoleńskich mówił o roli, jaką jego zmarły brat Lech odegrał w konsolidacji obozu PiS i w przejęciu przez ten obóz władzy. Wprawdzie pan prezes owinął swój komunikat w gruby kłąb bawełny, jednak po rozpakowaniu sens jego słów bił po oczach bez najmniejszego znieczulenia: – „Dosiadłem trumny brata jak wierzchowca i zmusiłem ją do galopu, dzięki czemu wreszcie dojechałem do upragnionej władzy” – tę niewypowiedzianą wprost deklarację lidera PiS zawarłem w puencie felietonu.

Zaskoczyła mnie reakcja wielu czytelników tego tekstu. Nie, nie tych, którzy komentowali na kloacznym forum braci Karnowskich. Tam zgodnie z moimi oczekiwaniami pojawiły się wypowiedzi osobników upośledzonych umysłowo, analizujących kształt mojego nosa i pytających, dlaczego nie mam pejsów. Troszkę – ale nie za bardzo – zdziwiło mnie, że takie same komentarze masowo pojawiły się też na stronie internetowej tygodnika „Do Rzeczy”. Mimo wszystko wydawało mi się, że to pismo reprezentuje minimalnie wyższy poziom niż szambo Karnowskich (Pawle Lisicki, zadowolony jesteś, że masz takich czytelników?).

Jednak w sumie reakcja po tamtej stronie politycznej barykady nie zaskoczyła mnie. Z grubsza była taka, jak oczekiwałem. Zdumiały mnie natomiast reakcje po naszej stronie – w obozie zwolenników państwa prawa i demokracji. Pod moim adresem posypały się wyrazy solidarności, słowa uznania i pochwały, ale także – i tego już się zupełnie nie spodziewałem – gratulacje „za odwagę”.

To naprawdę smutne. W trzecim dziesięcioleciu po odzyskaniu przez Polskę wolności powiedzenie rządzącym kilku słów do słuchu uchodzi za objaw odwagi. Czy może być lepszy wskaźnik tego, do jakiego stanu doprowadziły Polskę i Polaków rządy PiS i jaka jest prawdziwa natura tej partii?
Nie pierwszy to sygnał, że poziom zastraszenia wzrasta. I nie jest to efekt uboczny polityki rządzących, lecz świadomie i celowo formułowany cel, do którego dążą, by spacyfikować opór i utrzymać się przy władzy.

Dlatego tak ważne są wszystkie publiczne wystąpienia ludzi, którzy w otwarty sposób, z podniesioną przyłbicą i pod własnym nazwiskiem demonstrują niezgodę na rządy strachu i przemocy. Każdy przejaw sprzeciwu się liczy i zasługuje na poparcie – zarówno uliczne wystąpienia Obywateli RP i innych „zadymiarzy” z opozycji chodnikowej, jak i gesty przedstawicieli elity zwracających PiS-owskiemu prezydentowi ordery (w tym tygodniu zrobił to prof. Grzegorz Gorzelak) czy mówiących funkcjonariuszom reżimu prawdę w oczy (ostatnio Wojciech Czuchnowski wygarnął na konferencji prasowej Antoniemu Macierewiczowi). Każda z takich demonstracji jest żywym komunikatem: „Kochani, jest nas dużo i nie mamy się czego bać!”.

Wszystkie systemy autorytarne i dyktatorskie starają się poddanych ubezwłasnowolnić i sparaliżować strachem. O podobieństwie stosowanych przez nie metod świadczą dziesiątki analiz poświęconych rządom niedemokratycznym w różnych krajach. Ostatnio miałem okazję redagować tekst książki węgierskiego socjologa Bálinta Magyara pt. „Węgry. Anatomia państwa mafijnego”. Polecam Państwu jej fragment poświęcony właśnie zastraszaniu obywateli przez reżim Viktora Orbána.

*****

„Warunkiem koncentracji władzy jest uległość obywateli, a przynajmniej przymuszenie ich do milczenia. Narzędziem walki z krytyką i postawami niepokornymi jest zastraszenie budowane w oparciu o egzystencjalną zależność.

Natura zależności dwie dekady po transformacji ustrojowej jest zasadniczo inna od tej, jaka charakteryzowała miękką dyktaturę komunistyczną. W tamtych czasach, gdy ktoś miał mieszkanie, ze względu na niskie koszty czynszu, opłat komunalnych i cen komunikacji publicznej, był w stanie utrzymać się ze stosunkowo niskiego wynagrodzenia.

W dodatku przy egalitarnym poziomie zarobków nie istniały porównywalne z obecnymi różnice majątkowe czy zarobkowe. W późnej epoce Kádára, poza wykroczeniami związanymi z podżeganiem, nie wsadzano do więzień z powodów politycznych, pracę na dłużej też straciło może kilkadziesiąt osób, w większości byli to inteligenci związani z opozycją demokratyczną, polityczne represje ograniczały się do stawiania przeszkód w awansie zawodowym, zapisu cenzorskiego na nazwisko uniemożliwiającego publikowanie, odebrania paszportu czy nękania przez urzędy i tajne służby.

Po transformacji ustrojowej zmieniła się natura egzystencjalnego zagrożenia. W miejsce „mało, ale pewne” pojawiło się „może więcej, ale niepewne”. Sprzeczność pomiędzy wzbogacaniem się a wzrostem poczucia egzystencjalnego zagrożenia jest tylko pozorna. Cóż bowiem z tego, że liczba telefonów z kilkuset tysięcy – teraz wliczając telefony komórkowe – wzrosła do liczby przekraczającej populację kraju, a liczba samochodów wzrosła z podobnego poziomu do trzech milionów, co z tego, że dużo więcej młodych ludzi idzie na studia czy przeprowadza się do własnych mieszkań, co z tego, że na wakacje nad Adriatyk wyjeżdża rocznie niemal pół miliona Węgrów, jeśli równolegle pojawiło się – często beznadziejnie długotrwałe i obejmujące całe pokolenia – masowe bezrobocie dotykające setek tysięcy osób, szerokie warstwy społeczeństwa są – w wyniku kryzysu – beznadziejnie zadłużone, a małe i średnie przedsiębiorstwa bankrutują jedno po drugim. 
Dziś jest już wiele do stracenia i wielu Węgrów w jednej chwili może się znaleźć w egzystencjalnie beznadziejnej sytuacji. Utrata pracy czy państwowych albo samorządowych zamówień może momentalnie zniszczyć stabilną dotychczas egzystencję czy prosperującą firmę. W społeczeństwie, w którym miejsca pracy i zamówienia są nienormalnie często kontrolowane przez państwo (rozumiejąc przez to także samorządy), władza ma niemal nieograniczone pole, by dostępnymi rządowi środkami osiągać swoje cele.

Obywatel wówczas nie tylko traci szansę – jak w czasach późnego Kádára – na powolne gromadzenie dóbr i byle jaką karierę. Dziś już w wyniku konfliktu z władzą może stracić posadę, majątek, kapitał, zawodową i moralną wiarygodność, a niekiedy nawet wolność. Nie tylko może zostać z niczym, ale z powodu długów może wylądować poniżej kreski, na minusie. Upadek nie jest stopniowy, może przypominać lawinę.

Dla takiego człowieka przeciwstawienie się władzy – przy braku możliwości zbudowania sobie egzystencji uniezależnionej od politycznych retorsji i szantażu – wydaje się działaniem beznadziejnym i obciążonym poważnym ryzykiem. Zwłaszcza w sytuacji, gdy władzę tę sprawuje siła polityczna, która systematycznie dąży do podporządkowania ludzkiej egzystencji systemowi zależności i do likwidacji fundamentów autonomii jednostki”.

Wicepremier, minister nauki i szkolnictwa wyższego, Jarosław Gowin podczas sobotniej konwencji PiS, zaproponował modyfikację prawa wyborczego i wprowadzenie „systemu głosowania rodzinnego”.

Chce, aby rodzice mogli oddawać głosy także za swoje niepełnoletnie dzieci.

„Rodzice wychowujący małe dzieci dysponowaliby nie tylko własnym głosem, ale też głosem swoich dzieci” – wyjaśniał i podkreślił, że to przecież „najmłodsi są „przyszłością Polski”, dlatego też powinni znaleźć się w systemie wyborczym”. Na przeszkodzie tej inicjatywie stoi jednak, art.62 Konstytucji RP, który mówi wyraźnie:

 „Obywatel polski ma prawo udziału w referendum oraz prawo wybierania Prezydenta Rzeczypospolitej, posłów, senatorów i przedstawicieli do organów samorządu terytorialnego, jeżeli najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat.”

W myśl zasady „dla chcącego nic trudnego” wicepremier znalazł na to prosty sposób: jego pomysł mógłby być zrealizowany „na gruncie nowej konstytucji”, a więc tej, o której ewentualne powstanie walczy prezydent. Przypomniał, że Andrzej Duda rok temu proponował, by referendum w sprawie nowej konstytucji odbyło się w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, czyli w 2018 r. Słowem okazja jest, zwłaszcza, że jak wicepremier twierdzi „Polskę trzeba przemyśleć na nowo od strony ustrojowej”. Zapowiedział, że jego ugrupowanie weźmie udział w dyskusji na temat zmian w konstytucji.

Waldemar Mystkowski pisze o Konwencji PiS.

Konwencja PiS pokazała kogo partia Kaczyńskiego naprawdę się boi, acz służyła głównie hasłu: „I żeby nam znowu wzrosło…” Wcale nie jest ona przełomowa dla partii Jarosława Kaczyńskiego – jak bogobojnie analizują komentatorzy, a Mateusz Morawiecki nie jest żadnym trybunem.

Przede wszystkim to kontynuacja retoryki typowej dla PiS oraz wycofywanie się rakiem z niektórych form pokuty. No i co jest znamieniem tej partii, jej signum temporis, stygmatem – kolejne populistyczne obietnice, aby kupić elektorat i zamienić go w ciemny lud.

Bohater konwencji PiS został na samym początku określony poprzez klasyczną narrację trzecioosobową: on, Donald Tusk powiedział to i tamto… Puszczono spot z byłym premierem i obecnie piastującym najwyższy urząd w Unii Europejskiej – szefa Rady Europejskiej.

Tuska nie ma w Polsce trzy lata, a Kaczyńskiemu i jego kompanom ciągle drżą łydki, dygotu dostali po ostatnich sondażach, w których opozycja (Koalicja Obywatelska: PO i Nowoczesna) wygrywa z PiS, a Tusk z Andrzejem Dudą. Prezes PiS w przemówieniu odkopywał w swojej pamięci brata Lecha, który onegdaj wygrał wybory prezydenckie.

Kaczyński rakiem wycofuje się z oddaniem nagród, którymi ministrowie i wiceministrowie zostali obdarowani, niczym feudalni władcy. Takim oto ezopowym językiem zakomunikował prezes PiS: „Będą zwrócone nagrody choć być może przyjmiemy nieco inną formułę – nie co do zwrotu, tylko do celów tego zwrotu”.

Morawiecki nie jest żadnym trybunem, ale co najwyżej grafomanem, populistą i takim sobie krętaczem. Widać, iż dobra retoryka jest mu obca, bo nie zajechałby taką oto grafomanią: „Wcześniej rządzili ci, którzy mieli kamień zamiast serca dla polskich przedsiębiorców”. W tym zdaniu są wszystkie kompleksy PiS i garb tej partii. A jeżeli sobie uświadomimy, iż powiedział to były członek Rady Gospodarczej przy premierze Tusku, to tylko możemy popatrzeć na Morawieckiego, jak na postać wyjętą z groteski.

Morawiecki zarysował program na czas kampanii wyborczej (pięć propozycji, które opatrzone są hasztagiem #PiatkaMorawieckiego) sprowadza się do przekupywania wyborców za nasze pieniądze. Odbić się to musi na podatkach, bo takie rozdawanie kasy jest zabieraniem pieniędzy z kieszeni innych podatników. Na Twitterze dziennikarze komentują: Kogo oni chcą okraść? Czy ktoś oszalał? Skąd ma pochodzić ta kasa?

W PiS zatem nic się nie zmienia, ten sam populistyczny towar z przeformatowanymi hasłami i wskazaniem wroga: Tuska i opozycję, która nie chce siedzieć cicho. PiS dalej więc będzie się sypał, bo drżenia łydek nie da się zagadać.

Dodaj komentarz