Russia, 25.01.2016

 

Partia bierze urzędy

Mariusz Jałoszewski, Renata Grochal, Agata Kondzińska, 25.01.2016

Urzędy czekają wielkie zmiany. Za miesiąc wygasają umowy kierowników - pracę tracą nawet ci, którzy są w okresie ochronnym.

Urzędy czekają wielkie zmiany. Za miesiąc wygasają umowy kierowników – pracę tracą nawet ci, którzy są w okresie ochronnym. (Fot. Przemyslaw Skrzydlo / AG)

Od dziś można masowo zwalniać kierowników w najważniejszych urzędach w kraju. Rząd obsadzi wakaty swoimi ludźmi, by pilnowali realizacji programu PiS.
 

Rząd Beaty Szydło przejmuje pełną kontrolę nad służbą cywilną, do której należy ponad 120 tys. urzędników. Właśnie wchodzi w życie znowelizowana przez Sejm w ekspresowym tempie ustawa o służbie cywilnej autorstwa PiS.

Zgodnie z nią za 30 dni wygasną umowy 1,5 tys. dyrektorów departamentów i ich zastępców w ministerstwach, urzędach skarbowych, nadzorze budowlanym czy urzędach wojewódzkich. Pracę stracą nawet ci, którym prawo pracy daje ochronę, czyli kobiety w ciąży lub osoby w wieku przedemerytalnym.

Urzędniczka ze Śląska opowiada „Wyborczej”, że pracownicy w urzędzie wojewódzkim siedzą jak na bombie. Spodziewają się, że zwolnienia będą dotyczyć nie tylko dyrektorów i wicedyrektorów, ale zejdą niżej.

– PiS uznaje tylko swoich – mówi kobieta. Dodaje, że wśród dyrektorów i pracowników są tacy, którzy pracują w urzędzie od kilkunastu lat i nigdy nie angażowali się politycznie.

Według niej trzymanie ich przez miesiąc w niepewności, czy będą mieć pracę, ma ich upokorzyć i zmiękczyć, by, jeśli zostaną w urzędzie, byli bezwolnymi wykonawcami partyjnych poleceń.

– Część dyrektorów i wicedyrektorów to kobiety samotnie wychowujące dzieci. Żyją z jednej pensji albo stanowi ona znaczną część ich dochodów. Chciały się dowiedzieć, czy będą pracować. Ale dostąpienie audiencji u wojewody graniczy z cudem – opowiada urzędniczka ze Śląska.

Powrót na warunkach

Zwolnionym, którzy przejdą weryfikację, szefowie urzędów, w tym ministrowie, mogą zaproponować nowe warunki pracy, np. niższą pensję lub gorsze stanowisko. Jeśli się nie zgodzą, nie wrócą do pracy. A ci, którzy nie dostaną żadnej propozycji, otrzymają odprawę i pójdą na bezrobocie.

Zapowiedziała to w „Naszym Dzienniku” Beata Kempa, szefowa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: „Jeśli ktoś nie będzie chciał z naszym rządem współpracować, to stosunek pracy z nim zostanie rozwiązany. Jeśli pracownik nie zgadza się na zmianę warunków pracy, to umowa z nim się kończy”.

Zwolnione stanowiska będzie można dowolnie obsadzać. Znowelizowana ustawa nie przewiduje konkursów, nie ma też w niej wymogu znajomości służby cywilnej przez kandydatów. Nowi dyrektorzy już nie muszą być apolityczni, co otwiera drogę do zatrudniania działaczy PiS. Z partią będzie mógł też być związany nowy szef służby cywilnej.

Podczas prac w Sejmie PiS przekonywał, że chce otworzyć urzędy dla świeżych kadr. Ale Kempa wyjaśniała, że „kadra kierownicza to musi być grupa ludzi, która ręka w rękę pójdzie z ministrem czy wojewodą naprawiać państwo”.

To nie zamach

Jednak w PiS zapewniają, że zamachu na urzędników nie będzie. – Nie czuję politycznej presji na obsadę stanowisk w administracji, pewnie dlatego, że nie są one zbyt dobrze opłacane. Szybciej nasi działacze są zainteresowani stanowiskami w radach nadzorczych czy zarządach spółek – mówi nam bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego.

Ale jeden z ministrów dodaje, że dyrektor departamentu w ministerstwie zarabia więcej niż wiceminister i może zasiadać w radach nadzorczych, czego wiceministrowi nie wolno.

Dziś w niektórych resortach rozpoczną się rozmowy z pracownikami, których przed zmianą ustawy nie można było przenieść czy zwolnić. W innych resortach takie rozmowy już przeprowadzono. – U mnie pracuje 410 urzędników, a pożegnam się zaledwie z kilkoma osobami – mówi „Wyborczej” Jarosław Gowin, minister nauki i szkolnictwa wyższego. I dodaje: – Chciałbym, żeby z mojego resortu wychodziły dobre projekty ustaw, dlatego będę wzmacniał departament legislacji. Rewolucji nie chce też robić szef MSZ Witold Waszczykowski, który już odwołał z placówek niektórych dyplomatów. – Jeśli będą zmiany, to kosmetyczne – mówi.

PO skierowała nowelizację ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, kwestionując likwidację konkursów oraz zniesienie wymogu apolityczności szefa służby cywilnej. TK wypowiadał się już w podobnej sprawie. W 2011 r. ocenił tzw. ustawę o racjonalizacji zatrudnienia w administracji, umożliwiającą rządowi Tuska zwolnienie 10 proc. urzędników. Trybunał zakwestionował ustawę, bo nie określała jasno celów racjonalizacji i wprowadzała dowolność w zwalnianiu urzędników.

Zobacz także

od

wyborcza.pl

 

Dżihadi John znad Wisły

Jacek Żakowski, 25.01.2016

Dżihadi John alias Abu Abdullah al-Britani (Brytyjczyk) alias Muhammad Emwazi - media ujawniają coraz więcej informacji o człowieku, który ścinał zachodnich zakładników

Dżihadi John alias Abu Abdullah al-Britani (Brytyjczyk) alias Muhammad Emwazi – media ujawniają coraz więcej informacji o człowieku, który ścinał zachodnich zakładników (HANDOUT / REUTERS / REUTERS)

Dwie ważne informacje umknęły nam w ubiegłotygodniowym strasburskim zamieszaniu. Jedna: Państwo Islamskie potwierdziło, że amerykański dron zabił Dżihadi Johna jadącego samochodem przez syryjskie bezdroże. Druga: amerykański Kongres zażądał, by wywiad zbadał mechanizmy finansowania przez Kreml radykalnej europejskiej prawicy. Połączenie tych odległych doniesień powinno zaniepokoić różne osoby grające różne role na różnych szczeblach polskiej polityki i publicznej debaty.
 

Amerykański wywiad ma szukać kanałów, którymi płyną pieniądze, inspiracje i zamówienia Putina mające wspierać, stymulować, sterować osoby i organizacje rozbijające jedność Unii Europejskiej i NATO, hamujące powstanie systemu antyrakietowego, propagujące rezygnację z sankcji wobec Rosji, blokujące proces uniezależniania Zachodu od rosyjskich surowców. Dość dobrze widać, którzy politycy, publicyści, eksperci oraz które partie, środowiska, media od lat realizują cele Putina w Polsce.

Nie da się proputinowskich działań ukryć za antyrosyjską retoryką i absurdalnym oskarżaniem innych. Wiadomo, kto jedności Zachodu stara się przeciwstawić jedność antyzachodniego Wschodu, kto blokuje paliwa odnawialne, zwiększa uzależnienie Polski od rosyjskiej ropy, opóźnia zakup patriotów, generuje antyzachodnie obsesje kulturowe, antyniemieckie fobie i pogardę dla Unii, kto przesuwa Polskę na Wschód i tworzy sojusze ze środowiskami podejrzewanymi o służenie agresywnym interesom Putina. Nie wiadomo tylko, kto robi to z własnej – może szlachetnej – głupoty, kto pod wpływem inspirowanych z Kremla doradców, a kto wprost na zamówienie ze Wschodu.

Że takie zamówienia są i ktoś je realizuje, jest oczywiste w świetle wiedzy o metodach działania Putina. Nie mamy jednak w Polsce narzędzi koniecznych, by odróżnić zdradę od głupoty. Amerykanie je mają albo będą mieli. Więc prawda wyjdzie na jaw.

To się szybko nie stanie. Dżihadi John parę lat czekał na sprawiedliwość. Jeszcze dłużej trwało, nim USA tak przebudowały globalny rynek paliw, żeby uniemożliwić Rosji energetyczny szantaż Zachodu i przekreślić imperialne mrzonki oparte na astronomicznych cenach ropy oraz gazu. Skłonienie Szwajcarów do ucywilizowania banków trwa lata, ale to, czego nie dało się wymusić polityczną presją, stało się dzięki „wyciekowi” bankowych dokumentów, które kompromitują skorumpowanych klientów.

Amerykańska machina jest ospała, niezgrabna itp., ale jak się na kogoś uweźmie, to raczej umarł w butach. Fizycznie albo politycznie. Wygląda na to, że teraz uwzięła się na agentów Putina wśród europejskiej prawicy. Dla obrońców europejskiej jedności i demokracji jest to dobra wiadomość. Natomiast miałbym się na baczności, gdybym należał do Dzihadi Johnów prawicy lub ich partyjnych, akademickich i redakcyjnych kolegów, którzy nie mieczami, bombami i gwałtami, ale słowami, kłamstwami, decyzjami próbują obcinać członki Europie.

Jest głównie kwestią czasu, kiedy ich inspiracje zostaną ujawnione. Lepiej zwinąć interes zawczasu, niż czekać na egzekucję, która jest nieuchronna. Choć daty nie znamy, a nazwisk tylko się domyślamy.

Zobacz także

dobrze

wyborcza.pl

 

Mateusz Matyszkowicz, nowy szef TVP Kultura. Hipster w czołgu chce staranować mainstream [ROZMOWA]

Jędrzej Słodkowski, 25.01.2016

Mateusz Matyszkowicz, szef TVP Kultura, na pl. Zbawiciela, ulubionym miejscu warszawskich hipsterów

Mateusz Matyszkowicz, szef TVP Kultura, na pl. Zbawiciela, ulubionym miejscu warszawskich hipsterów (AGATA GRZYBOWSKA)

– TVP Kultura nie jest telewizją polityczną. Chcemy tylko dowartościować prądy intelektualne, które dotychczas były w mainstreamie nieobecne – zapowiada Mateusz Matyszkowicz, do niedawna naczelny „Frondy Lux”, teraz dyrektor TVP Kultura.
 

Jędrzej Słodkowski: Wszyscy mówią o panu w superlatywach. I ci z prawa, i z lewa, i pracownicy TVP Kultura. Spodziewał się pan tak aksamitnego początku?

Mateusz Matyszkowicz*: Wolałbym mieć dobrą prasę na końcu niż na początku. Jest mi oczywiście miło, traktuję to jako wyzwanie.

Ale to nie do końca prawda, co pan mówi. Czytałem sporo komentarzy w rodzaju: „Nie no, ten gość jest prawicowy. Jak on może prowadzić TVP Kultura?”. Jakby konserwatyści nie mogli być jednym z pełnoprawnych podmiotów kultury.

Te głosy brały się chyba przede wszystkim z mylenia siejącego nienawiść groteskowego portalu Fronda.pl z prowadzonym przez pana nieszablonowym kwartalnikiem „Fronda Lux”, dla wielu ludzi na prawicy za mało ortodoksyjnym. Zdaje pan sobie sprawę, że dostał duży kredyt zaufania?

– Tak. I wiem, że część osób kibicujących mi może poczuć się zawiedziona, kiedy nowa oferta TVP Kultura zacznie się konkretyzować.

Te dobre głosy z różnych stron biorą się stąd, że brakuje dziś mediów nietożsamościowych, czyli takich, które pokazują zjawiska z różnych stron i których twórcy oraz odbiorcy umawiają się na to, że nie zawsze się muszą ze sobą zgadzać. Mam nadzieję, że nawet jeśli nie zgadzacie się z Frondą.pl, potraktujecie ją jako pełnoprawnego uczestnika debaty publicznej. I że spotka was wzajemność.

Był pan naczelnym kwartalnika, prowadził program o książkach w prawicowej telewizji, organizował debaty, komentował dla mediów bieżące wydarzenia. Uchodził za jednego z czołowych „fajnych” prawicowców. No i spokojnie hodował sobie pomidory i zioła. Po co pan się ładuje w tę telewizję?

– Wiedziałem, że mogę odświeżyć jedną z najważniejszych instytucji kultury w Polsce, więc pomyślałem, że jeśli można w niej trochę zamieszać, to nie ma co zwlekać. Zamieszajmy.

Kto podał panu mieszadło?

– Prezes TVP Jacek Kurski.

Byliście dogadani, zanim pana poprzedniczka Katarzyna Janowska podała się w sylwestra do dymisji?

– Nie. Ostateczna decyzja została poprzedzona kilkoma fundamentalnymi rozmowami.

To jak pan chce zamieszać w TVP Kultura?

– Przychodzę do mediów publicznych z innego świata, i to w podwójnym znaczeniu.

Po pierwsze – jestem ze świata pozawarszawskiego. Pochodzę z Żywca, a kształciłem się w Krakowie. Przeciętny widz TVP Kultura mieszka w miejscowości do 50 tys. mieszkańców. To mówi dużo o naszej misji i o tym, do kogo powinniśmy docierać. Mówi też dużo o Polsce i dominacji Warszawy, w której skupia się niemal całe życie instytucjonalne, kulturalne. Ludziom spoza stolicy i kilku innych większych miast pozostają dwa kulturalne media – TVP Kultura i publiczne radio. Te media mają niezwykle ważną misję – wręcz polityczną, ale nie w sensie partyjnym, tylko w wyrównywaniu szans edukacyjnych, kulturowych, tworzenia mechanizmów awansu społecznego. Tu TVP Kultura ma mnóstwo do ugrania i ja to czuję. To zresztą cel, który powinien być bliski zarówno lewicowym, jak i prawicowym komentatorom.

Mianowanie Matyszkowicza jest jedną z niewielu pozytywnych informacji z przejętych przez PiS mediów publicznych. Komentarz Romana Pawłowskiego

Po drugie – jestem spoza kulturowego mainstreamu. W sytuacji silnych emocji politycznych kultura powinna je tonować, dostarczać języka do ich nazywania i do opisu rzeczywistości. Polityka partyjna dzieli, kultura ma służyć porozumieniu i tego nas uczy klasyczna filozofia. Nie chodzi o sprawienie, by poglądy polityczne stały się letnie, ale byśmy je wyrażali w zrozumiałym dla nas wszystkich kodzie kulturowym. Jeśli już się kłócimy, to kłóćmy się w tym samym języku!

Ale jak mam dyskutować z ludźmi, którzy wykluczają adwersarza ze wspólnoty, mówią Gomułką albo Moczarem?

– Na antenie TVP Kultura powinno nastąpić coś w rodzaju zawieszenia broni. Zostawmy na boku porównywanie do moczarowców i Gomułki, zawieśmy rzucanie obelg w „moherów”, „resortowych” i „pisiorów”. Kultura polska jest ważniejsza.

Stąd też mój apel do widzów i czytelników: nie prowokujcie sytuacji, w której TVP Kultura stanie się przedmiotem politycznej awantury. Rozliczajcie naszą antenę z jakości oferty.

Zapowiada pan poszerzenie listy gości TVP Kultura.

– W Polsce mamy do czynienia z zakrzywieniem debaty publicznej.

W którą stronę?

– Ideologicznie? W żadną. Chodzi o środowiska. W ostatnich latach scementował się panteon debaty publicznej, nie miały do niego wstępu nowe grupy z nowymi ideami – z prawej strony, z lewej, liberalne. Słabo obecny był też głos mojego pokolenia i pokolenia młodszego. Nie zamierzam namawiać do wymiany pokoleniowej, bo ona zakłada usunięcie starszych, ale do wydłużenia ławeczki w debacie publicznej. Włączanie w nią młodszych następuje w Polsce wyjątkowo wolno, przez co późno reagujemy na wiele problemów społecznych. Ludzie wyjeżdżają z Polski, nie doczekawszy się przedyskutowania swoich problemów.

Ale przecież pole debaty mocno się poszerzyło w ostatnich latach. Prawica, która przez lata lamentowała, że zła „Wyborcza” knebluje usta wszystkim o odmiennych poglądach, zbudowała własne imperium. To TV Republika, „wSieci”, wPolityce.pl, „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska Codziennie”, Niezależna.pl.

– Ale w mediach elektronicznych wciąż dominują stare środowiska. Specjalnie nie mówię „liberalne” czy „lewicowe”. Mam lewicowych kolegów, którzy czują się niedowartościowani w debacie publicznej.

TVP Kultura nie jest telewizją polityczną i taką nie będzie. Chcemy tylko dowartościować prądy intelektualne, które były dotychczas w mediach głównego nurtu nieobecne. Interesować nas będą te ich głosy, które wykraczają poza bieżącą politykę, za to diagnozują sytuację, w jakiej znajduje się polska kultura.

Na przykład?

– Mam na myśli takie pisma, jak „Christianitas”, „Teologia Polityczna”, „Pressje”, „Arcana”, „Nowa Konfederacja”. A także „Nowy Obywatel”, w którym można poczytać np. katolika socjalistę. Albo „Nowe Peryferie”, w których publikują socjaliści patrioci.

To się chyba nie wyklucza? Nie trzeba już wysiadać z tramwaju socjalizmu na przystanku niepodległość.

– Mnóstwo jest ciekawych prądów spoza mainstreamowej sztampy. Stwórzmy przestrzeń do ich wymiany, bez narzucenia jednego punktu widzenia czy założenia, że wszyscy się ze sobą muszą zgodzić. Poglądy zmieniają się, dojrzewają i umacniają przecież w konfrontacji z innymi poglądami.

Cel TVP Kultura to dbanie o kulturę narodową. Pod tym pojęciem rozumiem kulturę Polaków niezależnie od światopoglądu jej twórców. Wartością polskiej kultury jest to, że ma w kanonie zarówno Sienkiewicza, jak i Gombrowicza, Żeromskiego czy Dąbrowską. W polskiej kulturze mamy do czynienia z zadziwiającym łamaniem stereotypów ideologicznych. Weźmy Gombrowicza, który dystansuje się wobec religii, choć zajmuje go ona i porusza. Albo Rymkiewicza – ateistę, który odwołuje się do barokowej poezji religijnej, a wpisuje w tradycję polskiej tradycji romantycznej.

Doceńmy za to polską kulturę, a łatwiej nam będzie pojąć zdrowy sens słowa „narodowy” – czyli różnorodny. Nie musimy być wycięci wszyscy w ten sam sposób – jak w kreskówce z Monty Pythona, w której rzędy Myszek Miki jadą na taśmie produkcyjnej.

Czy reprezentanci rzekomo obecnie dominujących środowisk zostaną teraz wykluczeni z TVP Kultura?

– Nie.

A gdzie jest granica poszerzania kręgu idei na antenie TVP Kultura? Będziecie zapraszać też homofobów, ksenofobów, antysemitów?

– Są dwie granice. Pierwsza – kultura osobista: na antenie nie ma miejsca na obrażanie jakiejkolwiek grupy społecznej. Ani osób homoseksualnych, ani wierzących, ani wierzących homoseksualistów. Natomiast wyobrażam sobie na antenie debatę na temat prawnych uwarunkowań związków homoseksualnych, podczas której nie padnie ani słowo „pedał”, ani „homofob”. Albo na temat miejsca religii w miejscu publicznym, podczas której nikt nie będzie wyzywał się od katofaszystów albo bolszewików. A druga granica jest jasna: żadnego promowania totalitaryzmów. Częścią kultury zachodniej jest szacunek do jednostkowego istnienia.

Czy podoba się panu demokracja w wydaniu zachodnioeuropejskim, czy wolałby pan widzieć w Polsce jakąś jej inną, rodzimą wersję?

– Umówiłem się z panem przed wywiadem, że nasza rozmowa nie będzie dotyczyć spraw politycznych. Nie bierzmy udziału w tej destrukcyjnej dla polskiej tożsamości tendencji, która podporządkowuje kulturę jatce medialnej. Inaczej nie będzie już czego zbierać.

Zgodził się pan zostać szefem TVP Kultura w momencie, gdy PiS rozmontował i tak niezbyt silną autonomię dyrektorów mediów publicznych. I na pana też będą wywierane naciski. W którymś momencie stanie pan przed dylematem, czy się im poddać, czy postawić na swoim, co może zakończyć się odwołaniem. Co pan zrobi?

– Chciałbym wtedy dokonać dobrego wyboru.

Nie zgadzam się z opinią, że obecna sytuacja drastycznie różni się od tego, co mamy od lat 90. Zmiana władzy w Polsce owocuje zmianą władzy w mediach publicznych.

Ale musi pan przecież zdawać sobie sprawę z tego, że od Jarosława Kaczyńskiego czy ministra Glińskiego dzielą pana tylko dwa telefony. Wystarczy, że obejrzą coś, co im się nie spodoba – „Pokłosie”, „Idę”, program z Andą Rottenberg albo – za parę dni na antenie – „Salo, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego.

– „Ida” była niedawno wyemitowana i nic się nie stało. Nie boję się. Moi poprzednicy też pewnie mieli telefony, choć w sprawie innych filmów.

Myśli pan?

– Tak. Ważną częścią mojej misji jest rozruszanie obecnych na antenie tematów i w prawo, i w lewo. Nie jestem człowiekiem znikąd. Moje poglądy i sposób działania były znane, zanim mnie wybrano.

W razie nacisków „dokona pan dobrego wyboru”. Czyli nie zakłada pan jednoznacznie, że im nie ulegnie?

– To pytanie jest źle postawione.

To inaczej. W „Rzeczpospolitej” argumentował pan, że przecież do programu w TV Republika zapraszał pan kogo chciał, i z prawa, i z lewa. Jest pan naiwny, jeśli pan myśli, że tutaj nikt nie będzie ingerował w pana robotę. Zwłaszcza że PiS przykłada do spraw kultury dużą wagę.

– Skąd taki kategoryczny osąd? Może lepiej poczekajcie i zobaczcie sami. Równie dobrze ja mógłbym powiedzieć, że jest pan naiwny, myśląc, że może w „Wyborczej” pisać, co chce. Pewnie będzie trochę momentów próby. Mój cel jest prosty: zrobić dobrą telewizję dla wyrafinowanego widza, który nie lubi, jeśli łopatą wbija mu się do głowy, co ma myśleć.

Zapowiedział pan też, że chce robić „punkową telewizję”, z czego się ucieszyłem. Ale szybko się okazało, że pana zastępcą będzie Piotr Zaremba, który ani trochę z postawą punkową mi się nie kojarzy.

– Myślę, że będzie niezwykle ważną osobą w naszym tandemie. On mówi, że moja estetyka jest progresywna…

Przy jego estetyce – z pewnością.

– Połączenie mojego progresywizmu estetycznego i nieco większego konserwatyzmu Piotra Zaremby oraz nasza współpraca ponadpokoleniowa powinny dać dobry efekt.

A o co właściwie chodzi z tym punkiem? Dlaczego nazywa się pan anarchokonserwatystą?

– Konserwatyzm nie kojarzy się panu z wolnością?

Nie.

– Naturalny polski konserwatyzm ma charakter republikański. Z pojęciem republikanizmu łączy się pojęcie wolności i zbitka słowna „anarchokonserwatyzm” to inaczej właśnie republikanizm. Czuję się wolnościowcem, ale unikam tego sformułowania, bo stało się łatką, kojarzy się z amerykańskimi neokonserwatystami albo ze szkołą austriacką. A punk to dla mnie przywiązanie do jednostkowego istnienia, zdolność samodzielnego i świadomego definiowania swojej drogi życiowej i celów, które chce się osiągnąć. To zwrócenie uwagi na akt istnienia, całkowicie zgodne z bliską mi metafizyką klasyczną.

Do TVP Kultura zabrał pan z TV Republika i „Frondy Lux” Jakuba Moroza. Co będzie tu robił?

– Kuba koordynuje wdrażanie nowych programów. Pokieruje redakcją publicystyki kulturalnej – będzie pracował nad najbardziej rozpoznawalnymi programami TVP Kultura.

www.facebook.com >>>

Rozumiem, ale ten wpis sugeruje, że go pan zatrudni.

– Mam nadzieję, że będzie częstym gościem w naszej stacji.

Uprzedził mnie pan, że na razie nie możemy rozmawiać o nowych programach. Ale o kierunkach może pan powiedzieć.

– Chcemy zwiększyć produkcję własną. Tu od razu pojawia się pytanie o pieniądze. Budżet TVP Kultura nie jest wysoki. Może nam pomóc wypuszczanie tańszych produkcji, bo na wysokobudżetowe nas nie stać. „Hala odlotów” była programem drogim jak na niszową antenę. Program publicystyczny, który na pewno pojawi się w jej miejsce, będzie miał skromniejszą oprawę.

Czy wzorem Katarzyny Janowskiej będzie go pan prowadził?

– Nie.

A inny program?

– Tak. O książkach. Zależy mi na znacznie większej interdyscyplinarności, przenikaniu się tematów filmowych, teatralnych, wizualnych z publicystyką kulturalną. Skoro pyta pan o mój program, będziemy w nim rozmawiać o książkach w galeriach albo teatrach. A do oprawy programów też wejdzie więcej sztuk wizualnych.

Nie jestem przeciwnikiem formatu wprowadzonego przez Katarzynę Janowską, czyli pokazywania się redaktora naczelnego na antenie. Chcę tylko, żeby program był skromniejszy, a redaktor naczelny tak nie dominował.

Nie będzie autolansu? To bardzo niehipsterskie.

– Odrobinka będzie, ale bez przesady. Widz powinien też wiedzieć, że ta stacja jest robiona przez konkretnych ludzi, że ramówka to nie jest playlista układana przez algorytm. Dlatego w większym stopniu pokażemy na antenie zespół, który pracuje w TVP Kultura. To ludzie z ogromną pasją, wiedzą, a także z różnorodnymi światopoglądami.

W oprawie wizualnej będą się pojawiały spoty – motywatory kulturalne. Wystąpi w nich zarówno znany reżyser z Warszawy, jak i bibliotekarz z miasteczka, który wywalczył odwołanie decyzji o zamknięciu jego biblioteki, a nawet załatwił u burmistrza pieniądze na remont. Będziemy szukać po całej Polsce takich lokalnych bohaterów, bo zasługują na nobilitację.

Janowska, jak sama mówiła, 80 proc. czasu poświęcała na zdobywanie pieniędzy, bo „z budżetu starczało nam na dwa programy, a produkowaliśmy 11-12”.

– Zwykle pieniądze z zewnątrz były pozyskiwane na początku roku, czyli teraz. Zastaliśmy niemal pustą kasę. Pozwala ona na przetrwanie stacji i emitowanie powtórek. Najważniejsze zadanie przede mną to walka o pieniądze na produkcje własne – zajmie mi to co najmniej kilka kolejnych tygodni.

Jak pan będzie walczył?

– Dotychczas głównymi koproducentami TVP Kultura były instytucje publiczne – podległe Ministerstwu Kultury – albo samorządy. Dużą wartością TVP Kultura jest pokazywanie spektakli z całej Polski. Na tym polu będę robił to samo co moja poprzedniczka.

A gdzie poza tym chce pan szukać pieniędzy?

– Trzeba wytworzyć w Polsce poczucie, że w kulturę warto inwestować. A TVP Kultura jest idealnym miejscem dla mecenasów biznesowych.

Mecenas oczekuje zazwyczaj oglądalności, TVP Kultura to stacja niszowa.

– Tak, ale dociera do widza najtrudniejszego z punktu widzenia marketingowca. My mamy widza wyrafinowanego, który nie reaguje na proste bodźce marketingowe, ale który może nabrać zaufania do instytucji, jeśli ta wspiera kulturę.

Mam tu pana apel „Nie dajcie się władzy” z „Frondy Lux” wydanej między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi, który brzmi niemal jak pana list motywacyjny.

– Niektórzy twierdzą, że to raczej wyrok śmierci.

Pisze pan tu o prymacie kultury nad polityką i o tym, że „kultura potrzebuje wolności”. Wymaga pan od władzy, by „wspierała polską kulturę i nie tłamsiła wolności artystycznej”. Zapytam pana o kilka innych zdań. „Jestem przeciw obecnej władzy [PO-PSL], bo widzę i na sobie odczuwam, że ostatnie lata trudno nazwać swobodą ekspresji twórczej”.

– Jeżeli popatrzymy na to, jak w poprzednich latach rozstrzygano konkursy ministerialne, to zobaczymy wyraźny przechył w ich wynikach na korzyść niewielkiej grupy środowisk.

Prawica była dyskryminowana?

– Prawica i lewica niemainstreamowa.

Ale akurat pańska „Fronda Lux” dostała gwarancję finansowania – 100 tys. zł rocznie przez trzy lata.

– Kwartalnik – tak. Po odwołaniach udało się też otrzymać dotację na książki. Był jednak wyraźny przechył – nie w jedną stronę ideologiczną, ale w stronę środowisk zaprzyjaźnionych z poprzednią władzą, niegroźnych z jej punktu widzenia. To mi się nie podobało.

Inne zdanie: „Chciałbym, żeby polska kultura przestała małpować”.

– Chcę, żeby stała się zdolna do wytwarzania samodzielnych trendów kulturowych.

Ale przecież mamy właśnie falę wznoszącą w polskim kinie, muzyce, sztukach wizualnych…

– No to wpuśćmy tę falę do mainstreamu! W ostatnich latach aż kipi poza głównym nurtem – teraz jest czas, żeby główny nurt zaczął konsumować ten niezwykły obywatelski ruch w kulturze, żeby to dostrzegli politycy. I mam tu na myśli zarówno owych bibliotekarzy ratujących swoje placówki, jak i chłopaków nagrywających po garażach. Nastąpił rozjazd mainstreamu, w którym kultura zaczęła być spychana na bok, z autentycznym, obywatelskim, oddolnym ruchem w kulturze i na rzecz kultury. Zadaniem TVP Kultura jest być czołgiem, który staranuje mainstream – w systemie aksjologicznym mainstreamu tworzenie i odbieranie kultury powinno być o kilka pięter wyżej. Obywatel, który uczestniczy w kulturze, jest bardziej świadomy własnych korzeni i podejmowanych wyborów, lepiej rozumie też zjawiska społeczne.

Ludzie prawicy mają irytującą tendencję do zarzucania ideowym oponentom, że ci „małpują” zachodnie mody, jakby zakładali, że lewicowcy czy liberałowie nie posługują się własnym rozumem.

– Akurat import idei czy języka jest faktem, i to uzasadnionym historycznie. W PRL-u chłonięcie teorii sztuki, krytyki literackiej, filozofii z Zachodu było szansą na wybicie się na niepodległość, metodą walki z importem idei ze Wschodu. I bardzo dobrze. Po 1989 r. nie wytworzyliśmy jednak własnego języka, proszę zauważyć, jak wiele w tekstach z zakresu teorii kultury i sztuki jest anglicyzmów. Nie mamy własnych pojęć do opisu tego, co postrzegamy, więc je importowaliśmy.

A zobaczmy, co się działo w polskiej sztuce na początku II RP. Mieliśmy np. polski konstruktywizm.

Importowany ze Wschodu wraz z przybyciem Strzemińskiego i Kobro, a potem rozwijający się w kontakcie z awangardą z Zachodu.

– Zgoda. Ale była silna potrzeba kultury nadwiślańskiej, poszukiwania nowych kategorii, słownika, schematu pojęciowego, formy, która byłaby właściwa naszej rzeczywistości. Pytano o to, jakiej kultury Polacy potrzebują. To wszystko służy wyzwoleniu się z kompleksu postkolonialnego.

Jest jeszcze zdanie, które mnie niepokoi. „Chcemy wielkiej i wolnej Polski”.

– Nie chce pan wielkiej i wolnej Polski?

Zupełnie wystarczy mi średnia Polska. Ludzie wycierający sobie gębę „wielką Polską” ganiali mnie po ulicach.

– Obawiam się, że ich Polska była jednak bardzo niewielka. Jak ja rozumiem „wielką i wolną Polskę?”. Nie chcę Polski, która będzie montownią i centrum outsourcingu zachodnich korporacji. Nie chcę, żeby polska kultura składała się ze sformatowanych obrazków na licencji zagranicznej. Za tym nie stoi nacjonalizm, ale pragnienie, żebyśmy byli, my, wszyscy obywatele RP, na wyższym poziomie niż obecnie. To oznacza także nabywanie kompetencji miękkich, kulturowych – umiejętności dojrzałego debatowania i posiadania języka, którym potrafimy opisać świat.

Niech Polacy będą jak koty, które same potrafią wytyczać sobie ścieżki.

*Mateusz Matyszkowicz – ur. 1981. Dyrektor TVP Kultura. Dotychczasowy naczelny kwartalnika „Fronda Lux” (pisma, w odróżnieniu od dawnej „Frondy”, poświęconego przede wszystkim kulturze), autor programu „Literatura na trzeźwo” w TV Republika, współtwórca (wraz z Dawidem Wildsteinem, Piotrem Pałką i Samuelem Pereirą) nieformalnej grupy Hipster Prawica. Wcześniej członek redakcji „Teologii Politycznej”. Autor zbioru esejów „Śmierć rycerza na uniwersytecie” (2010), tłumacz Tomasza z Akwinu („O królowaniu”, 2006). Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Zobacz także

uchodził

wyborcza.pl

 

KOKLUSZ 4

FELIETON: CEZARY MICHALSKI, 23.01.2016

9. Uwaga formalna

 

Może niepotrzebnie wybrałem formułę „Kokluszu” do pisania o kryzysie (a być może upadku) polskiego Weimaru. Oczywiście polski Weimar opisywać trzeba na szerszym tle kryzysu (a może upadku) Weimaru europejskiego i globalnego, gdyż zgodnie z marksowską zasadą (nikt nie traktuje jej już dzisiaj dogmatycznie, ale co rozsądniejsi ludzi traktują ją, jak zawsze, dialektycznie) mówiącą o zależności struktur polityczno-ideologicznej „nadbudowy” od stanu społeczno-ekonomicznej „bazy” liberalna demokracja oszalała w następstwie tego, jak szaleć zaczął globalny kapitalizm. Ponieważ globalny kapitalizm daleki jest jeszcze od uzyskania jakiejś nowej równowagi, także liberalna demokracja pogrąża się coraz głębiej w szaleństwach „nowego średniowiecza” (słabość narodowej i ponadnarodowej „oświeceniowej” polityki wydrążanej przez globalny kapitał i najbardziej nihilistyczne globalne kulty spod znaku „zemsty Boga”), a mój wymarzony chadecko-socjaldemokratyczny mainstream obrywa od „antysystemowców” na wszystkich frontach.

 

Nie tylko nowe i stare peryferie liberalnej demokracji wpadają w łapy kolejnych Putinów, Orbanów, Kaczyńskich, Chavezów, Erdoganów, nie tylko Front Narodowy we Francji i UKiP w Wielkiej Brytanii umacniają się wprost proporcjonalnie do umacniania się Podemosu w Hiszpanii i Syrizy w Grecji, ale nawet para Hillary–Jeb może zostać zastąpiona w amerykańskich wyborach prezydenckich przez parę Sanders–Trump, a w każdym razie nigdy jeszcze w historii amerykańskich wyborów prezydenckich nie pojawiło się tylu obywateli USA, tak dalece pozbawionych wiary w stabilność dotychczasowego porządku, że kibicują takiej zmianie po obu stronach barykady.

 

Witkacy szalałby w takim świecie estetycznie i twórczo jak ryba w wodzie (załóżmy, że ryby w wodzie szaleją), tak jak szalał estetycznie i twórczo w analogicznej sytuacji lat 30. ubiegłego wieku. Aż do momentu, kiedy się zabił (ani to w moich ustach katolicka dyskwalifikacja, ani manichejski entuzjazm, po prostu stwierdzam fakt). Ja sam jednak, myśląc o życiu, które trzeba chronić, nie potrafię wyzwolić się od sentymentalnego patosu, który wszelkie próby wysokiej estetycznej groteski zabija. Nie mam w sobie odwagi Witkacego, wewnętrznego estetycznego dystansu do wszystkiego, nawet do Apokalipsy, która może zniszczyć to, co jest mi bliskie („Bóg mi nie dał tej anielskiej miary”, cyt. za Zygmunt Krasiński, przy innej okazji). A taki właśnie wewnętrzny, estetyczny dystans był źródłem wspaniałej modernistycznej groteski pana S.I.W. Ja tymczasem na Apokalipsę, na zagładę tego, co jest mi bliskie (a nawet tego, co dalsze), reaguję jak zwykły żyjący człowiek, zwierzę, roślina, komórka. Uparcie trzymam się życia, paznokciami, pazurami, czułkami. To mi odbiera estetyczny nadmiar, to czyni mnie smutnym jak chore zwierzę kryjące się w kącie i próbujące wylizywać się z choroby swojej i choroby świata. Tam, gdzie pojawia się życie, gdzie pojawia się lęk o ocalenie życia, o utrzymanie życia, nie ma miejsca na groteskę, dlatego coraz mniej mam ochotę wydziwiać, a coraz bardziej mam ochotę przeżyć i walczyć o utrzymanie przy życiu tego, co jest mi bliskie – ludzi, instytucji.

 

10. Instytucje

 

A propos instytucji. W dyskusji na temat likwidacji przez PiS mediów publicznych pada zwykle argument bagatelizujący: „Nigdy nie było w Polsce mediów w 100 procentach publicznych, zawsze prędzej czy później przejmowali je politycy”. Ten argument może być formułowany uczciwie, np. przez ludzi, którzy nie biorą udziału w dzisiejszej wojnie PiS-u z anty PiS-em, kontroświecenia z oświeceniem, antyliberalizmu z liberalizmem, „zemsty Boga” z najbardziej choćby nieśmiałą świeckością, wreszcie azjatyckiej i słowiańskiej ujutności z zapadnicką modernizacją. A nie biorą udziału w tej wojnie, bo są na przykład za bardzo na lewo, aby się w pejzażu tego arcypolskiego i arcyperyferyjnego konfliktu zmieścić i odnaleźć. Oni już tak wysoko podnieśli poprzeczkę własnej wrażliwości, że wobec wojny resentymentalnego populizmu peryferiów z imitacyjnym liberalnym mieszczaństwem wybierają zasadę: „ I’m too leftist for this world, too leftist for your party, too leftist for this song” sformułowaną niegdyś przez niezwykle seksownego wokalistę zespołu Right Said Fred (parafraza z niewielką przeróbką, gdyż w oryginale brzmiało to: „ I’m too sexy for my love, too sexy for my love, Love’s going to leave me. Im too sexy for my shirt, too sexy for my shirt. So sexy it hurts. And I do my little turn on the catwalk …” itp., itd).

 

 

Nikomu nie zamierzam zabraniać bycia „too sexy for this world”, zresztą jaką moc by miały moje zakazy, skoro sam zawsze chciałem być choćby odrobinę bardziej sexy, ale nigdy mi nie wychodziło.

 

Inni z kolei używają argumentu „instytucje III RP nie były wystarczająco czyste, aby ich teraz bronić przed PiS-em”, ponieważ albo są stroną i żołnierzami w tej wojnie (Janina Jankowska wypowiada się w dyskusji Dziennika Opinii jako ekspert, choć podobnie jak ja jest stroną tej wojny – stoimy po obu stronach barykady), albo też chcą osłonić swój oportunistyczny akces do obozu aktualnych zwycięzców (to przypadek niektórych nowych dyrektorów anten i prezesów spółek, bowiem nie wszyscy aż tak żarliwie wyznają kult Kaczyńskiego, jak to dziś udają).

 

Dlaczego jednak uważam ten argument, szczególnie jeśli jest stosowany do bagatelizowania lub jawnego usprawiedliwiania kolejnych działań Kaczyńskiego, za całkowicie fałszywy? Otóż Sejm pierwszej kadencji pozostawił po sobie pewien ład instytucjonalny, który zastąpił prostotę Radiokomitetu, gdzie każde aktualne kierownictwo państwowej telewizji i radia wyznaczała aktualna władza.

 

W czasach PRL-u ta władza była z grubsza jedna przez 45 lat (marzenie o ciągłości i sile Jarosława Kaczyńskiego, prokuratora Piotrowicza, „antykomunistów” i „antykomunistek” Jacka Kurskiego, Macieja Pawlickiego, Barbary Bubuli, Joanny Lichockiej). Z kolei w latach 1989–1992 prezesów mediów publicznych wyznaczał kolejno rząd Tadeusza Mazowieckiego, rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, Lech Wałęsa, rząd Jana Olszewskiego, znowu Lech Wałęsa. Jednak ludzie obozu postsolidarnościowego i postkomunistycznego piszący i uchwalający w 1993 roku nową Ustawę o Radiofonii i Telewizji (tak, wiem, wpisali tam „chrześcijańskie wartości”, więc niech tę ustawę i te instytucje szlag trafi) wiedzieli doskonale, że powołane przez nich do życia instytucje (KRRiTV, kadencyjne władze publicznej telewizji i radia) mające osłaniać media publiczne przed zbyt bezpośrednią ingerencją polityków partyjnych nie będą w 100 procentach skuteczne, będą deprawowane przez polską politykę i jej prymitywizm.

 

Wiedzieli też jednak, że te instytucje, dopóki będą istniały, przynajmniej opóźnią „przejmowanie” mediów, rozprowadzą impakt partyjnej „woli politycznej”, a także zwykłego prymitywizmu, nepotyzmu, korupcji, które w polskiej polityce po wszystkich stronach szaleją.

 

Intencje ustawodawców spełniły się co do joty. Przez ostatnie 25 lat media publiczne bywały publiczne, a także bywały niezależne od aktualnej władzy (to oczywiście nie to samo) w 20–40–60–40–20 procentach, w zależności od politycznego układu, od siły charakteru ludzi mediów, od siły nacisku rządzących. KRRiTV oraz władze spółek medialnych były przejmowane przez zwycięskie partie w ciągu 2–3–4 lat po zdobyciu przez nie władzy. Instytucje były deprawowane, jednak sam cień tych instytucji osłaniał, opóźniał przejmowanie bezpośredniej partyjnej kontroli.

 

Dziś PiS po prostu likwiduje media publiczne i całą osłaniającą je strukturę najbardziej nawet słabych i zdeprawowanych instytucji. Agnieszka Holland i szerzej – „Obywatele kultury” – od lat walczyli o to, żeby udział momentu prawdziwie publicznego w polskich mediach publicznych (to coś takiego jak udział cukru w cukrze, można to nawet mierzyć różnymi precyzyjnymi kryteriami) wzrósł z 30 procent do 40, z 50 do 60, lub choćby z 10 do 15. PiS przywracając zasadę mianowania prezesów telewizji i radia przez ministrów, a właściwie przez Kaczyńskiego, zredukował te wszystkie niezbyt wysokie procenty do zera. Więc chyba to nie jest ta sama walka? Chyba jest to walka zupełnie przeciwna?

 

Ten ochronny cień rzucany na media publiczne przez najbardziej nawet słabe i deprawowane przez polityków instytucje był rozstrzygający także dla istnienia lub nieistnienia w mediach konkretnych ludzi, tożsamości, języków. Byłem w pierwszej ekipie budującej Telewizję Publiczną, ekipie zdecydowanie prawicowej, to była tzw. telewizja pampersów. Przez dwa lata tworzyliśmy ofertę czasami subtelnie, a czasami wściekle skierowaną przeciwko „postkomunistycznej lewicy” (także jej korzeniom), która już rządziła, kiedy zaczęliśmy na Woronicza pracować. Dopiero jednak po dwóch latach rządząca „postkomunistyczna lewica” nas z Woronicza wydrapała. Zresztą nie niszcząc KRRiTV, ani nie mianując nowego Prezesa TVP S.A. bezpośrednio z gabinetu ministra czy „Komendanta”, ale wykorzystując oportunizm jednego z członków ówczesnego zarządu TVP S.A. (to był, tak się składa, niedawny prezes TVP S.A. Janusz Daszczyński usunięty właśnie przez PiS).

 

Daszczyński chodził wówczas po Woronicza z logiem Kongresu Liberalno-Demokratycznego na plecach, ale zawsze najbardziej dbał o siebie, zatem kiedy „postkomuniści” mieli już zarówno rząd jak i prezydenta i nie warto było z nimi zadzierać, jeśli pragnęło się dalej prowadzić interesy własne, Daszczyński zaczął głosować w Zarządzie TVP S.A. razem z przedstawicielami „postkomunistów”, co zmieniło większość i przygoda „pampersów” się zakończyła. Choć właściwie to raczej rozpoczęła się druga część tej przygody, o wiele gorsza, brutalizująca „pampersów” jako „ofiary liberalno-lewicowej hegemonii”. Nie każdy liberalny dziennikarz był wobec nas tak bezstronnie uczciwy, nawet w swojej krytyce, jak Dominika Wielowieyska. Zazwyczaj dowiadywaliśmy się, że jesteśmy faszystami, mimo że wtedy jeszcze nie wszyscy nimi byliśmy i nawet dzisiaj nie wszyscy się nimi staliśmy, na przykład Wiesław Walendziak czy Waldemar Gasper faszystami nie stali się nigdy i nawet w niszczeniu telewizji publicznej, którą kiedyś zaczynali budować, nie biorą dzisiaj udziału.

 

Gdyby jednak „postkomuniści” w 1993 roku zachowali się wobec nowo powstałej telewizji publicznej tak, jak PiS zachował się wobec telewizji publicznej w roku 2016, to Maciej Chmiel, którego zaprosiliśmy wtedy do „telewizji pampersów” i w dwa lata zbudował w niej swoje całkiem poważne medialne kompetencje, nie miałby swej wielkiej medialnej przygody i pozostałby poczciwym krytykiem rockowym „Gazety Wyborczej”, którym był zanim przyszedł do „telewizji pampersów”. Nie pracowałby na kierowniczym stanowisku w rozrywce Jedynki ani przez jeden dzień, gdyby „postkomuniści” zachowali się wówczas tak, jak dzisiaj zachowuje się PiS i „zgasili nam światło” już pierwszego dnia swojej władzy – obchodząc KRRiTV i Konstytucję, zrywając kadencyjność władz publicznych mediów, powracając do PRL-owskiego Radiokomitetu, czyli mianowania prezesów przez ministrów i „Komendanta”.

 

Także Wanda Zwinogrodzka nie rozpoczęłaby swojej wielkiej medialnej przygody na czele redakcji teatralnej Jedynki i być może do dziś dnia pozostałaby poczciwą krytyczką teatralną „Gazety Wyborczej”, którą była wcześniej. Nie byłoby też WC Kwadransa oraz supergwiazdy programów podróżniczych i innych Wojciecha Cejrowskiego. Nie byłoby „Frondy”, którą napompowaliśmy, dając jej po pierwszym wydanym numerze pisma cały program telewizyjny, co pozwoliło skonsolidować instytucję, dało tej instytucji pieniądze, skupiło wokół „Frondy” ludzi, którzy dziś w najbardziej zdeterminowany sposób niszczą w Polsce liberalną demokrację i resztki świeckiego państwa.

 

Może wniosek z tej historii jest taki, że „postkomuniści” powinni nas byli zniszczyć od pierwszego dnia, tak jak dziś PiS niszczy media publiczne w całości? Może trzeba było zabić tę miłość (albo tę nienawiść, silne emocje często występują razem), zanim jeszcze okrzepła?

 

Nie wiem. Wiem jednak, że gdyby „postkomuniści” zachowali się wobec telewizji „pampersów” tak jak dzisiaj PiS zachowało się wobec mediów publicznych w całości, nie byłoby tych wszystkich prawicowych ludzi i tego prawicowego języka. Albo by ich w ogóle nie było, albo byliby zupełnie niszowi.

 

Jeśli Chmiel uważa zachowanie go wówczas na Woronicza przez dwa lata za błąd „postkomunistów”, nic dziwnego, że przyjął stanowisko szefa Dwójki z rąk ekipy PiS, która tego „błędu” powtarzać nie zamierza. Jeśli Wanda Zwinogrodzka, Wojciech Tomczyk, Piotr Semka i inni uważają tamtą słabość i niekonsekwencję „postkomunistów” za polityczny błąd, nic dziwnego, że dzisiaj przyjmują funkcje w kulturze i kinematografii z rąk ekipy Prezesa Kaczyńskiego i prokuratora Piotrowicza, która to ekipa podobnego błędu powtarzać nie zamierza.

 

Także w maju, czerwcu i lipcu 2010 roku, zatem po prawie całej pierwszej kadencji władzy Platformy Obywatelskiej, Jacek Karnowski jako szef „Wiadomości”, głównego informacyjnego programu głównej anteny telewizji publicznej, używał tego programu zupełnie otwarcie do prowadzenia „smoleńskiej” kampanii wyborczej Jarosława Kaczyńskiego przy użyciu insynuacji zamachowych. Nie wynikało to z miłości PO do niezależnych od siebie mediów publicznych, bo takiej miłości nigdy u platformersów nie było. Ale samo już istnienie KRRiTV oraz dość zawiłego systemu kadencyjnych władz mediów publicznych tworzyło instytucjonalny cień, w którym przejmowanie mediów przez każdą kolejną władzę zabierało każdej kolejnej władzy sporą część czasu, w którym ta władza rządziła. W ten sposób nawet instytucje zdeprawowane przez polityków tworzyły jakąś siłę równoważącą i jakąś formę kontroli dla władzy. Dopiero PiS zniszczyło media publiczne w pierwszych dniach swojej władzy, bo od pierwszych dni swojej władzy nie chce dla swojej władzy żadnych instytucji kontrolnych czy równoważących.

 

Tak samo jak z mediami publicznymi PiS obszedł się ze służbą cywilną. I znowu nie mamy tu do czynienia z sytuacją zero-jedynkową, a jednak różnica jest zasadnicza. Polska służba cywilna, mimo wysiłków pierwszych solidarnościowych rządów, mimo odpowiednich ustaw czy utworzenia Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, nie stała się suwerenną urzędniczą arystokracją w rodzaju tej brytyjskiej (patrz serial Yes Minister) czy francuskiej, które z jednej strony utrwalają tę czy inną ideową hegemonię, ale z drugiej strony zapewniają jednak państwu zupełnie podstawową stabilność i chronią to państwo przed ewidentnymi już wariatami, fanatykami czy ludźmi całkowicie niekompetentnymi. Polska służba cywilna po 25 latach uzyskała co najwyżej 30–40 procent siły i odporności służby cywilnej brytyjskiej czy francuskiej. Jednak dzisiaj wszystkie te słabsze lub silniejsze procenty PiS sprowadził do zera. Dokładnie tak samo jak to zrobił w przypadku mediów publicznych i dokładnie tak samo, jak chce to zrobić w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, prokuratury, sądów, mediów prywatnych, instytucji kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego (o ile są „niepisowskie” albo nie pojawią się na progu domku „Komendanta” z oportunistycznie podkulonym ogonem). Po dokonanej przez PiS likwidacji służby cywilnej wariaci, partyjne pacynki, a także krewni Waszczykowskiego czy potomkowie Kurtyki i Wassermanna (gdyż to, co gdzie indziej nazywane jest nepotyzmem, w języku Kaczyńskiego oznacza „promocję patriotycznych genów”) będą mogli zajmować każde państwowe stanowisko, od zaraz, bez spełnienia jakichkolwiek kryteriów.

 

I to jest zasadnicza różnica, której nie można zamazać prawdziwym skądinąd argumentem, że każda władza próbowała zasadę służby cywilnej w III RP osłabiać, obchodzić, wydrążać. Owszem, tak było, ale dopiero Kaczyński niszczy tę zasadę frontalnie. Razem ze swoją niezwykle dziwną ekipą, która w 20 procentach składa się z bolszewików (sam Prezes ma odwagę Lenina, co w moich ustach nie jest komplementem), w 40 procentach z regularnych wariatów i w 40 procentach z koniunkturalistów, którzy za dyrektorskie czy prezesowskie stanowiska w mediach, urzędach i spółkach zrobią wszystko i dla każdego (patrz zasada „erst Fressen). Właściwie tylko obecność koniunkturalistów upodabnia władzę PiS do wszystkich innych rządów III RP. Fanatyków oraz regularnych wariatów jest w PiS-ie więcej, niż ich było w UW, SLD, AWS, PO, PSL. Dlatego uważam PiS za politycznego przeciwnika innego niż zwykle.

 

koklusz4

**Dziennik Opinii nr 22/2016 (1172)

Russia Today: informacja nadciąga ze Wschodu

Igor T. Miecik, 23.01.2016

fot. youtube.com

Putin właściwie już nie potrzebuje rakiet, myśliwców i czołgów. 700 reporterów i 600 milionów widzów Russia Today zdziałają więcej i taniej.
 

Menedżerowie Russia Today są najszczęśliwsi, gdy Zachód sam się podkłada. Ekipa nie musi wtedy kombinować, jak podrasować newsa, żeby był zgodny z kremlowską polityką informacyjną. Żadnych redakcyjnych łamańców, żadnych reporterskich manipulacji. Nadaje się, jak jest.

„Rządząca w Polsce partia Prawo i Sprawiedliwość, która przejęła władzę w ostatnich wyborach, dokonuje w kraju pospiesznych zmian ustrojowych. Podczas nocnego posiedzenia parlamentu przeforsowała ustawę o Trybunale Konstytucyjnym – najwyższym w Polsce organie sądowniczym. W szybkim tempie nowy rząd dokonuje czystek kadrowych w służbach specjalnych i korpusie urzędniczym. Planowane jest przejęcie kontroli nad mediami. Także w nocy polska żandarmeria, burząc ścianę, włamała się do Centrum Kontrwywiadu NATO. Unia Europejska wyraża zaniepokojenie, że poczynania nowego rządu mogą zagrażać demokracji. Opozycja zarzuca władzy brutalne łamanie konstytucji. W 20 największych miastach Polski, a także skupiskach polskiej emigracji za granicą odbyły się wielotysięczne demonstracje przeciwników nowej władzy. Nie wyklucza się, że Polsce grozi scenariusz ukraiński – Majdan”.

„Niczym spełnienie marzeń” – mówią o Polsce w moskiewskiej centrali Russia Today.

Ale w pozostałej części świata też jest nieźle.

„Iran i Arabia Saudyjska zerwały stosunki dyplomatyczne. Popierani przez Stany Zjednoczone Saudowie, którzy skrycie wspierają Państwo Islamskie, pod pozorem walki z terroryzmem stracili szyickiego duchownego, choć wiadomo, że to szyicki Iran jest głównym wrogiem PI”.

„W Syrii rosyjskie naloty przynoszą coraz większe efekty. Obszar kontrolowany przez terrorystów z Państwa Islamskiego kurczy się z dnia na dzień. Działaniom skierowanym przeciw terrorystom przeszkadza jedynie Turcja, która wspiera islamistów, wciąż kupując od nich ropę”.

„W Europie Zachodniej nadal kryzys imigracyjny. Strefa Schengen trzeszczy w szwach, na wielu granicach wracają kontrole”.

Newsy są pełne hollywoodzkich efektów. Wykreowane przez komputer czołgi zdają się toczyć po stopach prezentera, bombowce przelatują przez studio tuż nad głową prowadzącego, by za jego plecami zrzucić bomby na trójwymiarową mapę Syrii. Kręcone z użyciem dronów relacje na żywo z kontrofensywy wojsk Asada nie ustępują scenom batalistycznym wysokobudżetowych produkcji.

Wieczorami Hollywood ustępuje miejsca publicystyce. Same znane nazwiska, gwiazdy światowych telewizji, szacowni politycy, uznani eksperci, cenieni myśliciele. W studiu twórca Wikileaks Julian Assange rozmawia o przyszłości świata z filozofem Noamem Chomskim. I Larry King. Legendarny dziennikarz w nieodłącznych szelkach i grubych szkłach stwarza wrażenie, jakby człowiek oglądał CNN.

Rosja wynajmuje gwiazdy amerykańskiej TV i bankowości

***

Liz Wahl weszła do studia wyraźnie zdenerwowana. Kiedy wybrzmiała ostatnia informacja półgodzinnego bloku informacyjnego, odłożyła na bok kartkę, z której czytała wiadomości, i spojrzała prosto w obiektyw.

„Widzą mnie tu państwo po raz ostatni – powiedziała. – Nie mogę dłużej pracować dla telewizji należącej do rosyjskiego rządu, która usprawiedliwia agresywną politykę Putina. Dlatego odchodzę”.

Jedna z najbardziej cenionych prezenterek RT wstała i wyszła. Realizator puścił reklamy. Jeszcze tego samego dnia ta scena biła rekordy oglądalności na YouTubie, a największe media Ameryki ustawiały się w kolejce po wywiad.

Wielką sensacją był nie sam gest Wahl, tylko odkrycie, czym naprawdę jest RT. Bo do tej pory przeciętni Amerykanie nie mieli pojęcia, co tak chętnie oglądają.

Christian Sager, popularny bloger uważany za speca od mediów, napisał: „Kiedy zobaczyłem oświadczenie Wahl, natychmiast przyszły mi do głowy dwa pytania. Po pierwsze: co to, do diabła, jest RT America? Po drugie: czy to możliwe, że to rosyjska telewizja rządowa?”.

„Niezależna organizacja non profit” – tak stacja przedstawia się na swojej stronie.

***

Choć nie może się jeszcze równać z takimi gigantami jak CNN, BBC czy Fox News, popularność RT rośnie szybciej niż jakiejkolwiek innej stacji informacyjnej. W ubiegłym roku na całej kuli ziemskiej śledziło ją 600 mln widzów. Kiedy w 2008 r. dostała miejsce na regionalnych multipleksach w Nowym Jorku, Chicago i Waszyngtonie, w kilka miesięcy zdobyła 200 mln widzów. W Wielkiej Brytanii kanał regularnie ogląda 3,5 mln ludzi. Jest dostępny w 3 mln pokoi hotelowych na świecie.

W sieci RT już zdobyła przewagę nad wszystkimi anglojęzycznymi nadawcami i jako pierwsza stacja informacyjna odnotowała ponad miliard odsłon.

Zachęcona sukcesem centrala w Moskwie zaczęła nadawać całodobowe serwisy po hiszpańsku oraz arabsku. Już planuje kolejne, po francusku i niemiecku.

Cztery dni oglądałem Russia Today. Przekonują widzów, że „Zachód niepotrzebnie słucha polskich hydraulików”

***

Pierwszy program stacja wyemitowała dziesięć lat temu, 10 grudnia 2005 roku. Pomysł był prosty: poprawić wizerunek Rosji. Dlatego na antenie dominowały informacje z kraju. Szybko się jednak okazało, że mało kogo w świecie obchodzą cukierkowe historie o Bajkale, tygrysach znad Ussuri, balecie i teatrze Bolszoj czy cudach Galerii Trietiakowskiej. Obraz był szorstki i siermiężny, a wielu reporterów nie było w stanie pozbyć się z angielszczyzny charakterystycznego miękkiego „ł”.

Wszystko zmienił wybuch wojny z Gruzją w 2008 r. Stację przeformatowano na typową całodobową telewizję informacyjną, jednoznacznie kojarzące się Russia Today zastąpiono enigmatycznym i neutralnym skrótem RT, a miękkie „ł” ostatecznie znikło z eteru.

***

Nominacja młodziutkiej – w 2005 r. miała ledwie 25 lat – i nikomu nieznanej Margarity Simonjan na szefową medialnej wizytówki Federacji Rosyjskiej była w Moskwie sensacją. Do dziś wielu nie może się z tym pogodzić, a im bardziej rośnie pozycja RT, tym chętniej salony plotkują.

Plotki biorą się choćby stąd, że w każde urodziny do jej rozświetlonego dziesiątkami monitorów i przyozdobionego wielkim portretem Władimira Władimirowicza Putina gabinetu goniec dostarcza wielki kosz kwiatów. Właśnie od niego – prezydenta Rosji.

Fakt, zanim awansowała na naczelną RT, jako reporterka kanału Rossija, drugiej co do wielkości ogólnokrajowej telewizji, była akredytowana przy obsłudze konferencji Putina. Ale wśród dziennikarzy najwierniejszych z wiernych, takich, którzy nigdy nie zadają niewygodnych pytań, była tylko jedną z wielu.

Simonjan nie miała żadnych koneksji. Pochodzi ze skromnej ormiańskiej rodziny osiadłej na początku XX wieku w Krasnodarze na południu Rosji. Jej ojciec był drobnym przedsiębiorcą serwisującym klimatyzatory, a mama gospodynią domową.

W stolicy przed awansem na szefową Russia Today pracowała raptem niecałe dwa lata. Wcześniej, po dziennikarstwie na prowincjonalnym uniwersytecie w Kubaniu, była reporterką małej lokalnej telewizji. Nawet jej angielszczyzna jest daleka od ideału. Języka nauczyła się w szkole średniej i na dwuletnim stypendium w Bristolu. Ale nie tym w Anglii, tylko trzytysięcznym miasteczku w stanie New Hampshire.

Największe gwiazdy telewizji do dziś nie mogą zrozumieć, dlaczego nie one, tylko nieopierzona – fakt, że przystojna – brunetka z prowincji dostała najbardziej pożądaną posadę w rosyjskich mediach. Bo choć Russia Today wypadała przaśnie, od początku było jasne, że stacja będzie oczkiem w głowie władzy, organizacją o potężnych wpływach politycznych i niemal nieograniczonym budżecie. Chociaż RT jest spółką córką agencji RIA Nowosti, odpowiednika polskiego PAP-u, dostała pełną autonomię i odpowiada bezpośrednio przed Kremlem.

Ci, którzy rozumieją prezydenta, wiedzą, że chodzi o totalną kontrolę. Ktoś taki jak Simonjan za awans – jak mówią Rosjanie – „odda duszę”.

Jak odwiedziłem Russia Today, główny ośrodek rosyjskiej propagandy zagranicznej

***

– Putin ma obsesję na punkcie telewizji – mówi Masza Lipman, analityczka z Carnegie Center w Moskwie. – W pełni pojął jej potęgę latem 2001 r., kiedy zatonął atomowy okręt podwodny „Kursk”. Miażdżąca krytyka we wszystkich rosyjskich kanałach, która zresztą odzwierciedlała wściekłość społeczeństwa, omal nie zmiotła go z urzędu.

To właśnie wtedy błyskawicznie i brutalnie zlikwidowano niezależność wszystkich nadawców. Przez kilka lat szefowie telewizji mieli obowiązek stawiać się co piątek na nieformalne spotkania z Władisławem Surkowem. Szara eminencja i najbardziej zaufany socjotechnik Kremla udzielał im instrukcji, co i jak mają pokazywać. A Putin często zamawiał kasety z nagraniami serwisów informacyjnych i publicystyki. Wnikliwie oglądał, analizował ich treść i formę.

Ale z krytykami za granicą tak się nie dało. Skoro nie mógł ich zakneblować, wymyślił RT.

Jeden z producentów z moskiewskiej centrali wspomina: – Po zmianie nazwy i pomysłu na stację odwiedził nas prezydent. Powiedział: „Nie będziemy się skupiać na promocji Rosji. Teraz waszym celem jest przełamanie anglosaskiego monopolu informacyjnego, a receptą na sukces – seksapil, nieugięty antyamerykanizm i nieograniczony strumień pieniędzy”.

Fundusze, którymi dysponuje Simonjan, rzeczywiście są nieograniczone. Russia Today zaczynała z rocznym budżetem 30 mln dol. Chociaż przez świat przetoczył się kryzys, a surowce, które podtrzymują rosyjski skarb, drastycznie staniały, RT nie doświadczyła najmniejszych cięć. Przeciwnie, budżet wciąż rośnie, w ubiegłym roku przekroczył 300 mln dol.

„Byłam pionkiem Putina”. Spowiedź dziennikarki Russia Today

***

Kiedy do Johna Mc Roya dotarło, jakie warunki oferuje mu rosyjski menedżer londyńskiego biura RT, zrozumiał, że to szansa, która zdarza się raz w życiu. – Zdecyduję w ciągu doby – powiedział obojętnie, starając się ze wszystkich sił nie pokazać po sobie, że chce krzyczeć z radości.

– Byłem zupełnie zielony. Roczne podyplomowe studia dziennikarskie i półroczny staż w lokalnej telewizji w Walii, to wszystko. W Londynie większość pracodawców oczekiwała, że będę pracował za darmo. Korzyścią miała być sama możliwość zdobycia doświadczenia. I nagle zobaczyłem wielkoformatowe ogłoszenie w „Guardianie”: „Poszukujemy młodych reporterów”. Na dzień dobry oferowali cały etat, ubezpieczenie zdrowotne, służbowe mieszkanie i pięciodniowy tydzień pracy. Pensję, jaką gdzie indziej mają reporterzy po pięciu, dziesięciu latach.

Po ośmiu tygodniach byłem już samodzielnym korespondentem. Zajmowałem się tematyką krajową, znaczy rosyjską. Pracowałem głównie w azjatyckiej i syberyjskiej części. Nadawałem z Archangielska, Władywostoku, Petersburga, Kazania. Zjeździłem Kaukaz, byłem na pustyni i za kręgiem polarnym, a miałem 23 lata. W całej redakcji panowała atmosfera zapału i podniecenia.

***

Simonjan wiedziała, co robi. To nie była nuworyszowska rozrzutność. Młodych po dobrych szkołach, ze świetnym akcentem, za to bez doświadczenia łatwo było kupić. I przekonać, że będą prezentować trochę inny i głębszy punkt widzenia niż mainstreamowe media.

Bo hasło reklamowe RT brzmi: „Question more” (pytaj wnikliwiej). Kremlowska stacja przekonuje, że prezentuje pogłębiony, prawdziwszy obraz rzeczy. Że dostrzega i pokazuje to, czego wielkie korporacje nie mogą lub nie chcą.

Co znaczy „pytać wnikliwiej”, niektórzy reporterzy przekonali się już w chwili startu nowego formatu, kiedy wybuchła wojna rosyjsko-gruzińska.

Początkowo wydawało się, że zadanie obrony stanowiska Kremla jest błahostką, gdyż Gruzini dali się sprowokować i to oni „oddali pierwszą salwę”. W dodatku RT była w pierwszych godzinach konfliktu jedynym źródłem informacji także dla wielkich amerykańskich telewizji, gdyż Rosjanie, wyciągnąwszy nauczkę z obu wojen czeczeńskich, zablokowali im dostęp na teren walk.

Propaganda Russia Today: Polska wzmacnia armię uczniami i ekstremistami

Szybko się jednak okazało, że PR rzutkiego i wykształconego na Zachodzie Michaiła Saakaszwilego jest skuteczniejszy. Zachodni reporterzy przekazywali sobie prywatny numer telefonu gruzińskiego prezydenta, a on odbierał o każdej porze dnia i nocy. W efekcie w świat poszedł przekaz o Gruzinach – małym, dzielnym, z mozołem budującym demokrację narodzie, sprowokowanym do wojny i zaatakowanym przez potężnego, agresywnego i autokratycznego sąsiada.

Wydawcom w Moskwie zaczęły puszczać nerwy. Żądali od reporterów doniesień o gruzińskich zbrodniach wojennych, o ludobójstwie Osetyjczyków i o stojących za wszystkim amerykańskich doradcach.

Martin Burton (prosi, żebym przemilczał jego prawdziwe nazwisko), który podobnie jak Mc Roy sądził, że znalazł pracę marzeń, był akurat korespondentem w Gruzji. Miał ekipę, wóz satelitarny i wejście na żywo co godzinę. Zadzwonił do centrali, by zgłosić temat kolejnego newsa: rosyjskie szturmowce zbombardowały gruzińską wioskę. Ofiary to sami cywile: dzieci, kobiety i starcy.

Moskwa oddzwoniła po kwadransie. Usłyszał: „Zostaw ekipę i wracaj, ktoś cię zastąpi. Dostałeś inne zadanie”.

Kolega Burtona zakwestionował redakcyjną tezę, że Gruzini dokonują holokaustu na Osetyjczykach: „Jestem na miejscu, nic takiego się nie dzieje”.

Po powrocie do Moskwy trafił na dywanik. Producent pokreślił mu scenariusz kolejnego reportażu; żadna linijka nie była nietknięta. Na koniec wyjaśnił: „To wojna, chłopcze. Nie ma miejsca na wątpliwości. Obejrzyj sobie CNN czy BBC. Czy oni nie zajęli jasnego stanowiska? My robimy to samo i mamy do tego prawo”.

Reporter wyszedł na miękkich nogach, bo szef cały czas bawił się leżącym na biurku pistoletem.

Irakli Gaczecziladze, Gruzin urodzony w Moskwie, był szefem moskiewskiego newsroomu. – Wówczas to było najpoważniejsze story, jakie kiedykolwiek robiliśmy. Wielkie zawodowe wyzwanie. Ale szefowie uznali, że ogarniają mnie wątpliwości co do „naszej oficjalnej linii”. „Wiesz, Irakli, może wykorzystasz zaległy urlop?”. To była propozycja nie do odrzucenia.

To samo spotkało Sofię Szewardnadze. Córka słynnego ministra spraw zagranicznych za Gorbaczowa i pierwszego prezydenta niepodległej Gruzji robiła w RT wywiady polityczne. – Miałam być na antenie drugiego dnia wojny. Zadzwonił szef: „Nie musisz robić tego programu”.

Liz Wahl tak opisała redakcyjną kuchnię w amerykańskim portalu „Politico”: – Po śmierci Kaddafiego miałam przygotować materiał z tezą, jak bardzo dyktator był zblatowany z politycznymi i gospodarczymi elitami Zachodu. Powiedziałam, że nie mam pojęcia, jak to zrobić. Rosyjski menedżer na to: „Bierzesz agencyjne zdjęcia, na których Kaddafi ściska dłoń kilku liderów, do tego parę gadających głów skomentuje współpracę Libii z Francją, Włochami i kim tam się da, coś o sprzedaży ropy – i bum! Masz materiał!”.

Sankcje Stanów Zjednoczonych wobec Iranu za program atomowy? Dajesz story, jak cierpią zwykli ludzie, potem obrazki amerykańskiej potęgi, jakieś oddziały interwencyjne w Iraku czy Afganistanie, a jako puentę wrzucasz wystąpienie prezydenta Ahmadineżada na forum ONZ, kiedy mówił, że Iran chce jedynie zabezpieczyć się przed największym zagrożeniem dla współczesnego świata.

Asad? Teza ma być taka: wojna domowa w Syrii to brutalna przemoc wszystkich stron konfliktu. A rządowy atak chemiczny na ludność cywilną to blaga, bo wiele wskazuje na to, że historia przypomina tę z bronią masowego rażenia, którą miał mieć Saddam. Puenta – wypowiedź katolickiej zakonnicy: „Gdzie są rodzice tych dzieci, które jakoby tu zginęły?”.

Reporter, który nadal pracuje w RT i jak wszyscy w kontrakcie ma zakaz rozmów z dziennikarzami, wspomina materiały z wojny na Ukrainie: – To, że dawaliśmy zdjęcia z ataku bombami kasetowymi zrobione w Syrii, a podpisywaliśmy „Donieck”, już nikogo nie dziwiło. Ale któregoś dnia producenci zachwycili się materiałem z nadającej na wewnętrzny, rosyjski rynek stacji Rossija 24, która podała, że matkom zabitych separatystów Ukraińcy wysyłają pocztą odcięte głowy zapakowane w drewniane skrzyneczki. Z trudem udało się ich przekonać, że się ośmieszymy, bo nie nadajemy dla widza z syberyjskiej prowincji.

Krzysztof Zanussi w Russia Today upomniał się o Czeczenię i Ukrainę. „Rosja jest 50 lat za światem”

***

– My, reporterzy RT, najczęściej usprawiedliwiamy własne manipulacje wzruszeniem ramion: „To tylko praca”. Albo: „To korporacja i broni swoich interesów, wszędzie jest tak samo” – mówi jeden z dziennikarzy. Ale zaraz dodaje: – Nie brakuje też takich, którzy wierzą w to, co robi RT.

Liz Wahl wspomina: – Robiłam reportaż z Cook County, największego więzienia w Stanach, o tym, jak wielką fikcją są programy resocjalizacyjne. Innym razem kręciłam materiał o ludziach skazywanych na dekady za drobiazgi w ramach surowej wojny z narkotykami. Wtedy mówiłam sobie, że mimo tych zgrzytów z Bliskim Wschodem czy Europą Wschodnią robię coś słusznego. Że moja praca jest potrzebna.

Alyona Minkovski jest dwujęzyczna, jej rodzice wyemigrowali do Stanów, kiedy miała cztery lata. W Ameryce dorosła i skończyła studia. Jej polityczny „Alyona Show” był jednym z popularniejszych w ramówce, zbierał w USA przyzwoite recenzje. Ona też odeszła z RT. Ale nie z powodu kwestii smaku, tylko dlatego, że przyjęła propozycję od konkurencji. Z eleganckim akcentem klaruje: – Ja jestem Amerykanką i amerykańską patriotką. Zależy mi na kraju, dlatego pracowałam w RT.

– Instrumencie kremlowskiej propagandy. Zna pani określenie z czasów zimnej wojny: „pożyteczni idioci”?

Minkovski podnosi głos: – Stawiałam pytania, na które Amerykanie nie znajdowali odpowiedzi nigdzie indziej. A zimna wojna, jeśli pan nie zauważył, skończyła się ćwierć wieku temu. Rosja dokonała wyboru, zdecydowała się na demokrację, ale ma prawo zmierzać w jej kierunku własną ścieżką i na własnych warunkach.

***

Dziennikarze sami się okłamują albo chcą dobrze, a miliony ludzi oglądających RT w Stanach, Azji, Ameryce Łacińskiej po prostu nie ma o niczym pojęcia. Ale jak wyjaśnić, że codziennie zaproszenia do studia przyjmują szanowani eksperci, ludzie krytyczni, wnikliwi, obyci w sprawach międzynarodowych? Dlaczego kremlowską tubę swoim autorytetem uwiarygodniają poważni amerykańscy politycy, naukowcy, komentatorzy?

Peter Pomerantsev, pisarz i producent telewizyjny, Brytyjczyk rosyjskiego pochodzenia, który przepracował w Moskwie dziesięć lat, niedawno przygotował raport pod tytułem „Groźba odrealnienia – informacja, kultura i pieniądze jako oręż Kremla”. – Podczas prezentacji w Kongresie byłem zszokowany, jak mało Amerykanie rozumieją ze strategii i sukcesów RT. Wciąż słyszałem to pytanie, które pan zadaje. Odpowiedź jest prosta: większość jest przekonana, że kontrolują sytuację. Wiedzą o zaangażowaniu Kremla, ale pytają: „I co z tego? Dlaczego nie wykorzystać tego w słusznej sprawie?”.

Stephen Cohen, profesor rusycystyki na Uniwersytecie Nowego Jorku, tak tłumaczył na łamach „The New Republic”, dlaczego został komentatorem społeczno-politycznym RT: „Stacja mnie zafrapowała, gdy w 2012 r. poświęciła bardzo dożo uwagi ruchowi Occupy Wall Street”.

Cohen – podobnie jak jego żona Karina, również komentatorka RT i naczelna prestiżowego magazynu „Nation’s” – jest świadom, z jak perfekcyjnym tworem propagandowym ma do czynienia. „Skuteczność narracji przy tak celnym wyborze tematu jest niejako gwarantowana. Redakcja nie potrzebowała zbyt wielkiego wysiłku organizacyjnego i intelektualnego, żeby widz sam wysnuł wnioski: oto jak elita Ameryki traktuje swoich obywateli. A my, którzy otwieramy na to ludziom oczy, jesteśmy moralnymi spadkobiercami dzieci kwiatów”.

Dlaczego mu to nie przeszkadza? Bo liczy się wyższa sprawa: walka z „natowskim ekspansjonizmem”. Rosja nie jest idealna, ale została zapędzona w zaułek bez wyjścia, więc i tak zachowuje się całkiem delikatnie. – I jak można się zżymać na aneksję Krymu – pyta Cohen – skoro w takiej Panamie Ameryka robiła, co chciała, uważając swoją dominację za usprawiedliwioną i całkowicie oczywistą?

Lawrence Korb wydaje się osobą jak najdalszą od RT. Od lat związany z wpływowym i cenionym think tankiem Center for American Progress, był sekretarzem obrony u Ronalda Reagana. A jednak pojawia się w RT regularnie, kiedy mowa o silniejszej obecności NATO w Europie Wschodniej czy tarczy antyrakietowej nad Polską. Powtarza jak mantrę: – Ten system ma bronić przed nieistniejącym zagrożeniem ludzi, którzy nie chcą być bronieni. Skutek forsowania podobnych koncepcji jest tylko jeden: prowokowanie Rosji, jednej z największych potęg na świecie. Chcę mieć pewność, że mój punkt widzenia, który podziela wielu Amerykanów, jest słyszany. I powiem jedno. Idąc tam, mam pewność, że czeka mnie mądrzejsza i bardziej elegancka rozmowa niż na przykład w Fox News – mówi Korb.

Inni są zwięźlejsi. – Chodzę do RT dla dobra kraju. Bronię słusznej sprawy: ograniczenia naszych wydatków zbrojeniowych – tłumaczy John Feffer, dyrektor waszyngtońskiego instytutu Foreign Policy in Focus.

Jacob Sullum, naczelny magazynu „The Reason”, chodzi do studia mimo poważnych wątpliwości co do intencji stacji. – Stawianie moralnego znaku równości pomiędzy Rosją a demokracjami Zachodu i USA uważam za nadużycie. I zastanawiam się, jak daleko w RT posunęliby się w krytyce Kremla. Ale oceniam dla nich poczynania amerykańskiej administracji, bo tym w końcu się zajmuję.

***

Rosyjski analityk mediów Wasilij Gatow uważa, że Zachód po prostu nie jest w stanie zmierzyć się z fenomenem RT, bo – przywiązany do wolności słowa ucieleśnianej przez profesjonalne media z ich tradycją i etyką zawodową – nie rozumie, jak zmienia się informacja.

– Wiek XX był epoką walki z cenzurą o wolność wypowiedzi. W tym stuleciu owa wolność jest bezwzględnie wykorzystywana do dezinformacji i manipulacji. Państwa i wielkie korporacje uczą się wykorzystywać informację i swobodę wypowiedzi, żeby forsować własne interesy. Kreml, choć potrafi użyć czołgów i bombowców, zaczął podpatrywać Zachód i wręcz zakochał się w „soft power”.

Pomerantsev tak streszcza strategię Putina: nie chodzi tylko o sączenie naiwnym swojej wizji świata. Plan jest chytrzejszy. Po pierwsze, Kreml chce wzmacniać podziały. Po drugie, szerzyć demoralizację, korumpując światowych ekspertów. Jeśli nie finansowo, to moralnie, wciągając ich we własną orbitę na sponsorowanych konferencjach, sympozjach, kongresach. A po trzecie – i najważniejsze – RT ma nadszarpnąć zaufanie do światowych mediów. Bo nawet jeśli widz jest świadomy dezinformacji, to ogląda program w przekonaniu, że wszystkie media realizują jakieś interesy. Skoro tak, to nie istnieje coś takiego jak rzetelna, sprawdzona informacja.

Preparowanie laurek? Nie te czasy, widzowie są sceptyczni i uodpornieni na prosty PR, to bezcelowe i nieefektywne. O wiele lepiej przekonać ludzi do populistycznej tezy: że każdy, kto sprawuje władzę czy ma wpływy, kradnie i kłamie. Że we współczesnej wielkiej polityce i biznesie jakieś wartości to mit. Że liczą się wyłącznie pieniądze, władza i mniej lub bardziej jawna przemoc jako podstawowy instrument pozwalający je zdobyć.

Ta strategia informacyjna stała się szczególnie widoczna od początku wojny na Ukrainie. To prawda – płyną głosy ze studia – żadna ze stron nie jest bez skazy. Ale czemu się dziwić, przecież ten konflikt jest najlepszą ilustracją starej prawdy, że demokracja i prawa człowieka to fasada, za którą ścierają się grupy interesu.

***

– RT bezbłędnie, perfekcyjnie wykorzystuje antysystemowe, alterglobalistyczne, radykalnie lewicowe i prawicowe środowiska na Zachodzie do lansowania swojej doktryny krytyki demokracji liberalnej – podsumowuje Masza Lipman. – Ale pomiędzy Russia Today a innymi krytykami zachodniej mocarstwowości, wewnętrznych nierówności czy wynaturzeń kapitalizmu jest podstawowa różnica: oni robią to z troski o wartości Zachodu. A obecni władcy Kremla ich szczerze i z całego serca nienawidzą.

Wideo „Magazynu Świątecznego” to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.

W ”Magazynie Świątecznym” czytaj:

Redaktor naczelny „ASZdziennika”: Wasz prezes, nasze LOL
Strona niepodległościowa żywi się sprzeciwem. Marsze, petycje – z żartem ma problem. Bo jak wyślesz list do Brukseli, to mogą powiedzieć, że to spisek brukselskich salonów. A jak zażartujesz, to co – masz zrobić konferencję prasową i powiedzieć „przecież ja nie jestem śmieszny”?

Soros: Europa na skraju załamania
Orbán i Kaczyński budują bardzo podobne reżimy. Próbują wykorzystać mieszankę nacjonalizmu etnicznego i religijnego, aby umocnić się u władzy. Wrócić do pseudodemokracji sprzed II wojny światowej. Z George’em Sorosem rozmawia Gregor Peter Schmitz

Marcin Król: Demokracja musi być gorąca
Rozbestwiliśmy się w luksusie wolności, zapomnieliśmy, że było inaczej. Przyszła nuda, a wtedy znika zainteresowanie sprawami publicznymi. Ludzie korzystają z demokracji, ale nie widzą, jak łatwo można ją stracić. Z Marcinem Królem rozmawia Maciej Stasiński

Russia Today: informacja nadciąga ze Wschodu
Putin właściwie już nie potrzebuje rakiet, myśliwców i czołgów. 700 reporterów i 600 milionów widzów Russia Today zdziałają więcej i taniej

Kanada pachnąca marihuaną. I deficytem
Jak prowincjonalny, nudny kraj może zostać celebrytą? Są dwa sposoby. Można nocą przepychać ustawy, podsłuchiwać obywateli, naśmiewać się z rowerzystów i obrażać wegetarian. Albo wziąć do rządu facetów w turbanach, zerwać kontrakt na F-35, rozdawać Syryjczykom kurtki na powitanie

Hollywood rozlicza się z Wall Street
Zamiast garnituru od Armaniego nosi T-shirt, po biurze chodzi boso. Ale to on, a nie jego nienagannie ubrani konkurenci, przeczuwa armagedon. Zakłada się z rynkiem. Stawką są miliardy dolarów

Geje i lesbijki w konserwie
Zamężny gej, żonata lesbijka, zgiń, przepadnij, siło nieczysta? Zaraz. Przecież małżeństwo to przynależność do instytucji, odpowiedzialność, przywiązanie, obowiązek, odciążenie państwa, tradycja, wzorzec. I wiadomo, z czym to się je, a jakiś związek partnerski? Każdy szanujący się konserwatysta i patriota czym prędzej powinien zapędzić „pedała” do ołtarza

Zanim znów zabrzmią organy
Wiele z nich to najstarsze w Polsce zabytki techniki, a jednocześnie unikatowe w europejskiej skali dzieła sztuki. Muzyka organowa przyciąga tysiące ludzi. Gdzie w Polsce słucha się jej najlepiej? Które instrumenty uważane są za najdoskonalsze?

Jak być wspólnotą
Odwaga i zaangażowanie to podstawa zmiany. Gdy rodzi się strach, gdy ludzie wpadają w apatię, sprawa jest przegrana – wybitni psychologowie radzą, co zrobić, żebyśmy byli wspólnotą

radość

wyborcza.pl