KP, 27.01.2016

 

Kaczyński skarży się, że w Sejmie wyłączali mu mikrofon. „Polityka” to sprawdziła. Co się okazało?

jsx, 27.01.2016
– Gdy byłem w opozycji, bardzo często wyłączano mi mikrofon – powiedział Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Rz”. „Polityka” postanowiła przyjrzeć się sprawie bliżej. Wniosek?

 

– Nie widzę także ograniczeń w Sejmie, w którym opozycja jest traktowana dużo uprzejmiej niż wtedy, kiedy PiS był w opozycji, choćby mi bardzo często wyłączano mikrofon – powiedział Kaczyński w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. – Jeżeli dziś ktoś się skarży na to, co się dzieje w Sejmie, to naprawdę albo nie zna faktów, albo jest po prostu hipokrytą – stwierdził prezes PiS.

Jak było naprawdę z „bardzo częstym” wyłączaniem mikrofonu? Sprawdził to tygodnik „Polityka”. Dziennikarze w archiwum na sejmowych stronach pochylili się nad stenogramami i zapisami wideo z posiedzeń Sejmu.

W poprzedniej kadencji Kaczyński stawał na mównicy 51 razy. Mikrofon przemawiającemu może wyłączyć jedynie marszałek Sejmu. Prezesowi PiS nie zrobiono tego ani razu. Mimo że np. w maju 2012 r. Kaczyński przekraczał czas wystąpienia, ówczesna marszałek Ewa Kopacz ograniczyła się tylko doośmiokrotnego upomnienia posła opozycji.

Wyłączyć Kaczyńskiemu mikrofon kilka razy natomiast chciał „głos zidentyfikowany jako Stefana Niesiołowskiego”. Marszałek pozostała jednak głucha na żądania posła PO.

„Polityka” konkluduje: „Jarosław Kaczyński nie po raz pierwszy mija się z prawdą, tym razem w autoryzowanym wywiadzie”.

O przywódcy PiS-u przeczytasz w książce „Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego. Portret niepolityczny” >>

kaczyńskiIjego

gazeta.pl

 

Uniwersytet Jagielloński nie wycofa apelu do prezydenta Dudy o przestrzeganie Konstytucji

kid, 27.01.2016

Prezydent Andrzej Duda podczas uroczystości inaugurującej rok akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim

Prezydent Andrzej Duda podczas uroczystości inaugurującej rok akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim (Fot. Michal Lepecki / Agencja Gazeta)

Dziś na stronie UJ Senat uczelni opublikował swoje stanowisko: „Działanie Rady Wydziału Prawa i Administracji UJ nie pozostaje w żadnym zakresie w sprzeczności z ustawą Prawo o szkolnictwie wyższym oraz innymi ustawami, statutem UJ oraz nie narusza ważnego interesu Uniwersytetu Jagiellońskiego”
 

W grudniu Rada Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego wystosowała uchwałę, w której apeluje do prezydenta Andrzeja Dudy o szacunek do prawa i wolności obywatelskich. „Apelujemy o niezwłoczne podjęcie działań, które nie dopuszczą do trwałego zachwiania równowagi pomiędzy władzą sądowniczą a władzami ustawodawczą i wykonawczą” – pisali prawnicy. Przypominali prezydentowi, że jest absolwentem tego wydziału i członkiem społeczności akademickiej UJ. Wzywali go do uszanowania wartości, których „Krakowska Wszechnica” jest strażnikiem, czyli prawa i wolności obywatelskich.

„W wyniku podjętych działań władz państwowych powstało zagrożenie dla niezależności organów władzy sądowniczej, w szczególności Trybunału Konstytucyjnego, jednego z gwarantów porządku konstytucyjnego” – podkreślali.

Zdaniem profesorów UJ, podpisana przez Andrzeja Dudę ustawa z 19 listopada br. o zmianie ustawy o Trybunale Konstytucyjnym nie daje się pogodzić z zasadą demokratycznego państwa prawnego, narusza też wymogi nieusuwalności sędziów, legalizmu i niedziałania prawa wstecz. Podważa również zaufanie do TK, „pozbawiając państwo polskie podstawowej instytucji ochrony praw fundamentalnych”.

Autorzy uchwały oceniali również, że podjęte w nocy z 25 na 26 listopada uchwały zmierzające do zniesienia skutków wyboru sędziów TK przez Sejm poprzedniej kadencji są pozbawione wszelkiej mocy prawnej i pogłębiają kryzys konstytucyjny państwa. Swoją uchwałę rada kończy apelem o niezwłoczne podjęcie działań przez prezydenta, które zapobiegną trwałemu zachwianiu równowagi między władzą sądowniczą, ustawodawczą i wykonawczą. „Mamy nadzieję, że wypełni Pan swój obowiązek Strażnika Konstytucji i Polski jako demokratycznego państwa prawa”.

Tę uchwałę skarżył Krzysztof Kopacz, kierownik administracyjny Wydziału Prawa i Administracji. Brał udział w grudniowym głosowaniu i był przeciwny jej przyjęciu.- Nie chciał swojego wniosku komentować. – To wewnętrzna sprawa uniwersytetu, dlatego nie będę się na ten temat wypowiadał – mówił „Wyborczej”.

Dziś Senat UJ rozpatrzył skargę Krzysztofa Kopacza: „Senat UJ wyraża stanowisko o bezzasadności skargi w całości. Stanowisko zostało przyjęte w głosowaniu tajnym. Wynik: 33 głosów „za”, 8 głosów „przeciw”, 3 „wstrzymujących się”. Działanie Rady Wydziału Prawa i Administracji UJ nie pozostaje w żadnym zakresie w sprzeczności z ustawą Prawo o szkolnictwie wyższym oraz innymi ustawami, statutem UJ oraz nie narusza ważnego interesu Uniwersytetu Jagiellońskiego” – podkreślają profesorowie w opublikowanym na stronie uczelni komunikacie.

Zobacz także

uj

wyborcza.pl

 

Wróblewski wieczny naczelny

Wojciech Czuchnowski, 27.01.2016

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski (&Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

Naczelny: – Nie podoba mi się ta okładka. Wywalamy. Redaktor: – A co byś chciał, żeby na niej było? Naczelny: – Nie wiem. Zaskoczcie mnie.
 

Naczelny to Tomasz Wróblewski. Redaktor to jeden z moich rozmówców pracujący kiedyś pod jego kierownictwem. Rzecz dzieje się w 2002 r. w redakcji polskiego „Newsweeka”. Wróblewski jest jego pierwszym szefem i twórcą wielkiego sukcesu. – Byliśmy wściekli. Siedzenie w redakcji do 3 w nocy, poprawianie tekstów w nieskończoność, nawet po dziesięć razy, wyrzucanie do kosza prawie gotowego już numeru godzinę przed deadline’em… Ale efekt był naprawdę dobry. Gazeta była dopracowana, każdy tekst przemyślany, każde zdjęcie dobierane po kilkanaście razy – wspomina jeden z podwładnych Wróblewskiego.

– Tak jak wszyscy polscy dziennikarze, którzy kiedyś otarli się o pracę w Stanach Zjednoczonych, Tomek wniósł do polskich redakcji nieznany dotąd styl, tempo, nową jakość. Walka do końca o to, jaki ma być tekst, motywowanie zespołu prośbą i groźbą, no i przede wszystkim własny przykład. On i jego ludzie ostatni wychodzili z redakcji i nie było sytuacji, kiedy byłby niedostępny – mówi dziennikarka, która pracowała z Wróblewskim.

Dla niej dzisiejszy Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny „Wprost”, jest cieniem tego z początku XXI wieku. – Nie rozumiem jego systematycznego zjazdu, nie rozumiem tego, że zaczął stawiać na ludzi, którzy na to nie zasługują… Rozumiałabym, gdyby był jakimś tumanem, ale to mądry i inteligentny facet.

Naczelnym „Wprost” Wróblewski jest od niespełna roku. W ostatnich tygodniach jego nazwisko pojawia się na giełdzie kandydatów do wysokich stanowisk w mediach publicznych przejętych przez PiS. Np. jako przyszłego szefa Polskiej Agencji Prasowej. – Tomek ma takie ambicje, ale nie należy do tych, którzy byliby w pierwszym rzędzie brani pod uwagę – ocenia jego kolega z mediów, które dziś są głównym źródłem kadr dla PAP, Polskiego Radia i TVP.

Z dziennikarskiej rodziny

Wróblewski, rocznik 1959, pochodzi z dziennikarskiej rodziny. Jego ojciec, zmarły w 2012 r. Andrzej Krzysztof Wróblewski, był w czasach PRL jednym z najwybitniejszych polskich publicystów. Na stałe związał się z „Polityką”, skąd odszedł w proteście przeciwko wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego. W 1982 r. razem z rodziną (Tomasz miał wtedy 23 lata) wyjechał na stypendium do USA. Tomasz, który wcześniej studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, został w Stanach. Studiował nauki polityczne w Houston, był współpracownikiem amerykańskiego „Newsweeka” oraz „The Washington Post”. Po upadku PRL pisał korespondencje do „Życia Warszawy” i pracował dla RMF FM.

Do Polski wrócił na początku lat 90. Od razu na stanowisko dyrektora programowego RMF FM. Radio rozstało się z nim po niespełna trzech miesiącach. Ani Wróblewski, ani właściciel RMF Stanisław Tyczyński nie chcieli nigdy powiedzieć, co ich poróżniło.

Następna praca Wróblewskiego to redakcja „Życia”, prawicowego dziennika, który powstał w 1997 r., gdy władzę w Polsce przejęła AWS – mocna koalicja kilku prawicowych partii. „Życie” miało stworzyć alternatywę dla „Gazety Wyborczej”, ale nie zbliżyło się nawet do jej zasięgu i nakładu. W redakcji pracowały dzisiejsze gwiazdy prawicowych mediów: Cezary Gmyz, Piotr Semka, Bronisław Wildstein, Dorota Kania czy Łukasz Warzecha (ale i takie osoby jak autor tego tekstu oraz Grzegorz Sroczyński czy Marek Raczkowski) Wróblewski został tam zastępcą naczelnego. Należał do grupy konserwatywnych liberałów i temperował nadmierne zapędy lustracyjne i dekomunizacyjne części dziennikarzy. „Życie” borykało się z ciągłym brakiem pieniędzy. Wróblewski odszedł stamtąd do „Wprost”, wtedy jeszcze kierowanego przez Marka Króla, który epizod fascynacji prawicą miał dopiero przed sobą.

Bardzo szybko Wróblewski przystąpił do projektu „Newsweek”, który w Polsce realizowało niemieckie wydawnictwo Axel Springer.

„Newsweek Polska” to był największy dotąd sukces Wróblewskiego. Tygodnik wszedł na rynek tuż po zamachach 11 września 2001 r. w Nowym Jorku i doskonale wpasował się w zapotrzebowanie czytelników, którzy potrzebowali kompetentnych tekstów o tematyce międzynarodowej. Wróblewski zebrał ciekawy zespół ludzi, którzy dziś są po różnych stronach medialnej barykady. W redakcji pracowali: Michał Karnowski, Dominik Zdort, Piotr Zaremba, Wojciech Maziarski, Piotr Bratkowski i Aleksander Kaczorowski. W 2004 r. tygodnik zaszokował okładką, na której zdjęciu pęku kluczy wydobytych ze zgliszcz stodoły w Jedwabnem towarzyszył tytuł „Żydzi wracają po swoje”. Wybuchł skandal, choć treść artykułu nie była antysemicka. Wróblewski tłumaczył się w amerykańskiej centrali „Newsweeka”. – Wysłaliśmy okładkę i tłumaczenie tekstu do Stanów, przeczytali, powiedzieli, że nie ma sprawy – wspomina jeden z ówczesnych redaktorów pisma. Krótko potem Wróblewski odszedł z funkcji, ale nie była to dymisja, tylko awans. – Tomek miał ambicje zrobienia kariery korporacyjnej. Ale coś nie wyszło – mówi pracownik Axel Springer Polska.

Nieudany projekt „Polska”

Następny etap kariery Wróblewskiego to wielki ogólnopolski projekt innego niemieckiego wydawcy – Passauer Neue Presse. Przez całe lata 90. Niemcom udało się kupić większość polskich gazet lokalnych i w 2007 r. wpadli na pomysł połączenia ich w jeden tytuł o nazwie „Polska The Times”. Wróblewski był jednym z głównych autorów koncepcji. Polegała na tym, że w poszczególnych regionach dawne lokalne dzienniki zaczęły wychodzić pod wspólnym tytułem „Polska”, a dawne nazwy („Gazeta Krakowska”, „Dziennik Zachodni” itp.) były podtytułami. Wspólny dla całego kraju był dział informacji politycznych, komentarzy itd. Czytelnicy jednak nie chcieli kupować „Polski” obrażeni, że „zjadła” ich ulubione tytuły. Do klęski przyczyniło się też to, że Niemcy nie zdołali przejąć w stolicy „Życia Warszawy”, a to właśnie ten tytuł miał być flagowcem „Polski The Times”. W 2008 r. Wróblewski musiał odejść.

Wypadek na trotylu

Jesienią 2011 r. Tomasz Wróblewski zostaje naczelnym „Rzeczpospolitej”. To trudne zadanie, bo dziennik przejmuje właśnie krakowski przedsiębiorca Grzegorz Hajdarowicz, któremu rząd PO sprzedaje swoje udziały, w zamian oczekując większej przychylności od redakcji. Szefem „Rzepy” przestaje być Paweł Lisicki – konserwatysta bliski obozowi PiS, ale też nielubiany przez Jarosława Kaczyńskiego za to, że nie wierzył w zamach smoleński.

Wróblewski ma „uspokoić” gazetę. Ale „Rzeczpospolita” pod jego kierunkiem staje się po prostu nudna. Dominują czołówki ekonomiczne, mało jest politycznych newsów i afer. Do czasu. 30 października 2012 r. dziennik publikuje artykuł Cezarego Gmyza „Trotyl na wraku tupolewa”. Gmyz ujawnia tam sensacyjną informację, że na wraku prezydenckiego samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., urządzenia do wykrywania materiałów wybuchowych wykazały obecność TNT, czyli trotylu. Sprawa była ukrywana przez polską prokuraturę w obawie, że informacja nakręci wersję o zamachu w Smoleńsku. Naprawdę aparatura dokonała tylko wstępnych pomiarów, które potem się nie potwierdziły. Ale redakcja sprawę potraktowała śmiertelnie poważnie, nie sprawdziła wszystkich faktów w tej sprawie. I to pomimo że przed publikacją Wróblewski sam pojechał na rozmowę z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem. Seremet twierdzi, że uspokajał Wróblewskiego, ale według innych wersji to właśnie rozmowa z prokuratorem doprowadziła do tego, że artykuł jednak się ukazał.

W dniu publikacji Jarosław Kaczyński oświadczył, że artykuł jest jednym z dowodów na „straszliwą zbrodnię”. Prokuratura szybko odrzuciła i ostro zdezawuowała wersję podaną przez „Rzeczpospolitą”. Hajdarowicz zwolnił Gmyza, Wróblewskiego i kilka innych osób. Solidarnie z nimi od Hajdarowicza odeszła grupa dziennikarzy, zakładając tygodnik „Do Rzeczy”. Dla Tomasza Wróblewskiego znalazł się tam zaledwie kącik felietonisty. Do wiosny 2015 r. pisywał zdystansowane teksty o ekonomii, polityce europejskiej, niechętnie wkraczając na polskie obszary.

„Wprost” – ostatni etap

Dzisiaj Tomasz Wróblewski jest naczelnym tygodnika „Wprost”. Czasy świetności pismo ma dawno za sobą. Sprzedając ledwie 30 tys. egzemplarzy (dane za listopad 2015 r.), ma gorsze wyniki nawet od „Gazety Polskiej”. Wróblewski zajął miejsce po Sylwestrze Latkowskim, który dopuścił, by tygodnik został użyty do ujawnienia nielegalnych podsłuchów z warszawskich restauracji. Publikacja rozwaliła rząd PO-PSL, ale samemu tygodnikowi nie pomogła. Zatrudniając Wróblewskiego w miejsce Latkowskiego, właściciel „Wprost” Michał Lisiecki liczył na uspokojenie atmosfery wokół pisma, ale też przewidywał dobre czasy dla prawicy. Tygodnik coraz bardziej okazywał sympatię obozowi PiS.

Te grę „Wprost” zaczęło jeszcze przed wyborami. Wróblewski opublikował wielki tekst śledczy o rzekomym przekręcie przy przetargu MON na śmigłowce Caracal. Artykuł był powtórzeniem zarzutów, które przetargowi stawiali politycy PiS z Antonim Macierewiczem na czele. Po publikacji MON wyśmiał zarzuty „Wprost”. Ministerstwo zarzucało, że Wróblewski działa w Warsaw Enterprise Institut, think tanku wpierającym polskie firmy zbrojeniowe, które chciały realizować kontrakt i przegrały z Caracalem. Jednak MON nie udowodniło, by naczelny „Wprost” popadł w konflikt interesów. Po wyborach „Wprost” triumfowało okładką ze zdjęciem koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego i tytułem: „Idziemy PO was”. Atakował też Tomasza Lisa i Ryszarda Petru za to, że „kupiła ich Platforma”, a na innej okładce pokazał niemieckich polityków UE w hitlerowskich mundurach, z Angelą Merkel na czele. W komentarzach Wróblewski nazywa opozycję wobec antydemokratycznych zmian wprowadzanych przez PiS „histerią” i zapewnia, że „nic złego w Polsce się nie dzieje”.

„Wprost” – mimo protestów rodziny i kapituły Nagrody Kisiela – zgłosiło do niej m.in. Marka Falentę (głównego oskarżonego w aferze podsłuchowej), antysemitę Stanisława Michalkiewicza oraz… właściciela pisma i samego Tomasza Wróblewskiego.

Na liście nominowanych do tej nagrody przy nazwisku Wróblewskiego zamieszczono tylko informację, że jest redaktorem naczelnym „Wprost”, nie ma żadnego uzasadnienia tej nominacji…

tomaszWróblewski

wyborcza.pl

 

„Polityka”: Macierewicz „czyści” portrety byłych szefów MON

mw, 27.01.2016

Antoni Macierewicz

Antoni Macierewicz (fot. Sławomir Kamiński, 123rf)

Antoni Macierewicz urzędowanie w siedzibie MON zaczął od… pozdejmowania ze ścian portretów poprzednich ministrów obrony narodowej, którzy sprawowali urząd po 1989 roku – pisze dzisiejsza „Polityka”.
 

Informację potwierdził tygodnikowi rzecznik MON, Bartłomiej Misiewicz. – Każdy minister ma prawo do aranżowania pomieszczeń w których pracuje według własnego uznania – skomentował Misiewicz.

Portrety zostały zdeponowane w MON i teraz resort szuka im „godnego miejsca”.

Tygodnik pisze również, że dzień po złożeniu dymisji (z miesięcznym okresem wypowiedzenia) przestała działać karta wstępu do MON byłego ministra Janusza Onyszkiewicza, który wprowadzał Polskę do NATO.

– Co prawda nie pozwolono mi nawet osobiście spakować rzeczy, ale za to przywieziono mi je w workach do domu. A przecież mogli te worki wyrzucić na śmietnik – mówi „Polityce” Onyszkiewicz.

Macierewicz tekę szefa obrony narodowej objął w listopadzie, choć wcześniej spekulowano, że to stanowisko dostanie Jarosław Gowin. Na konferencji, podczas której Beata Szydło prezentowała swój rząd, premier powiedziała, że Gowin dostał do wyboru dwa stanowiska i ostatecznie wybrał tekę wicepremiera i resort nauki.

Zobacz także

macierewicz

wyborcza.pl

Antoni Macierewicz wysyła do korpusu NATO pułkownika za generała

Paweł Wroński, 27.01.2016

Antoni Macierewicz polecił na generalskie stanowisko zastępcy dowódcy Wielonarodowego Korpusu Północ-Wschód w Szczecinie pułkownika Krzysztofa Króla

Antoni Macierewicz polecił na generalskie stanowisko zastępcy dowódcy Wielonarodowego Korpusu Północ-Wschód w Szczecinie pułkownika Krzysztofa Króla (Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

Płk Krzysztof Król został w poniedziałek zastępcą dowódcy Wielonarodowego Korpusu Północ-Wschód w Szczecinie. Jest to stanowisko dla generała dywizji. Płk Król będzie mógł wydawać rozkazy szefowi sztabu – duńskiemu generałowi. Przygotowany na to stanowisko polski generał nie przeszedł weryfikacji Antoniego Macierewicza.
 

Wielonarodowy Korpus Północ-Wschód ma być jednym z dowództw „szpicy” NATO, a faktycznie najważniejszą strukturą dowódczą Sojuszu w Polsce.

W 2016 korpus ma być podniesiony do stanu „bardzo wysokiej gotowości bojowej” i będzie zdolny do dowodzenia jednostkami „szpicy” oraz siłami odpowiedzi NATO. W przyszłości ma sprawować kontrolę operacyjną nad jednostkami podległymi bezpośrednio NATO w Estonii, Polsce, na Litwie, Łotwie, Słowacji i na Węgrzech. W dowództwie ma służyć 400 oficerów.

Nieoficjalnie wiadomo, że MON, zdając sobie sprawę ze znaczenia korpusu, przygotowywało od roku polskiego kandydata na zastępcę dowódcy. To dwugwiazdkowy generał, który dowodził jedną z polskich dywizji, absolwent m.in. Royal College of Defense w Londynie. Był dowódcą pierwszej zmiany w Afganistanie. Podczas operacji w Iraku był szefem polskiego zespołu w dowództwie w Tampa na Florydzie – ma więc przygotowanie do koordynacji najbardziej skomplikowanych działań.

Jak twierdzi nasz informator, w ostatniej chwili nominacja została wstrzymana przez ministra Macierewicza po przejrzeniu jego teczki personalnej. Dlaczego? Nie wiadomo. Kandydat otrzymał awans na generała w 2009 r. z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

MON nominował na to stanowisko płk. Krzysztofa Króla, który do tej pory nie dowodził samodzielnie żadnym większym związkiem taktycznym. Od 2012 roku dowodził w Stargardzie brygadą wsparcia dowództwa korpusu, która mimo szumnej nazwy składa się z jednostek wartowniczych i łączności. Jest inżynierem wojskowym, ukończył AON, a także kursy, m.in. w Kanadzie. Służył w siłach ONZ w Libanie oraz w Iraku. Pełnił także służbę w kwaterach NATO w Neapolu i Heidelbergu.

– To nie strzał w stopę. To strzelanie serią po kolanach – komentuje b. szef MON Tomasz Siemoniak. – Sojusznicy to widzą i się po prostu śmieją.

Polsko-duńsko-niemieckie dowództwo korpusu ma charakter rotacyjny. Obecnie dowódcą jest Niemiec, trzygwiazdkowy generał Manfred Hofmann. Podczas poniedziałkowej ceremonii w Szczecinie szefem sztabu korpusu został mianowany duński generał (dwie gwiazdki) Per Orluff Knudsen, w przeszłości dowódca elitarnej duńskiej 1. brygady. To jemu polski zastępca dowódcy – pułkownik bez doświadczenia – będzie podczas nieobecności dowódcy korpusu wydawać rozkazy.

– Pojawia się pytanie natury dyplomacji wojskowej, kto ma komu salutować pierwszy – zastanawia się nasz informator.

Zgodnie z zasadami rotacji zastępca zwykle zostaje dowódcą korpusu (to stanowisko pełni generał trzygwiazdkowy). Co oznacza, że być może płk Król będzie najszybciej awansowanym oficerem w MON. Min. Macierewicz przeforsował bowiem w błyskawicznym tempie w Sejmie nowelizację ustawy o służbie wojskowej pozwalającą nominować na stanowiska dowódcze oficerów o dwa stopnie niższych rangą niż przewidziane. Jednak trudno sobie wyobrazić, by pułkownik w trzy lata (tyle wynosi kadencja) awansował o trzy stopnie. – To nie tylko zły sygnał dla sojuszników, ale także dla armii, że przestaje się liczyć doświadczenie i kompetencja – komentuje Siemoniak.

Zobacz także

ANtoniMacierewicz

wyborcza.pl

 

Ostry komentarz Baczyńskiego: PiS zachowuje się bezwstydnie, często bezczelnie. Hasłem politycznym mogłoby być: „I co nam, k…, zrobicie?!

opr. dżek, 26.01.2016

Jerzy Baczyński

Jerzy Baczyński (Fot. Cezary Aszkiełowicz/AG)

– Odwrotnością wstydu na ogół nie jest duma, lecz bezwstyd. I na tym polega jeden z największych problemów, jakie mamy dziś z PiS – pisze w najnowszej „Polityce” Jerzy Baczyński.

 

W najnowszym wydaniu „Polityki”, redaktor naczelny tygodnika pisze:

– Nowa władza i jej rzecznicy podkreślają, że oni – w odróżnieniu od zakompleksionych poprzedników, skończyli z pedagogiką wstydu, przejmowania się tym, co powiedzą Niemcy czy Bruksela, wpisywania się w jakąś europejską poprawność polityczną. Tylko, że odwrotnością wstydu na ogół nie jest duma, lecz bezwstyd. I na tym polega jeden z największych problemów, jakie mamy dziś z PiS. Życie społeczne składa się z mnóstwa niepisanych form, standardów, obyczajów, reguł przyzwoitości, języka i zachowania, za których naruszenie nie ma innych sankcji niż zawstydzenie. Otóż PiS zachowuje się bezwstydnie, często bezczelnie. Hasłem politycznym nowej formacji mogłoby być: „I co nam, k…, zrobicie?!” – -pisze Baczyński.

 

Infantylizm PiS

Naczelny polityki przytacza retorykę PiS: Zaprzysięganie urzędnika z wyrokiem? Sorry, dla nas to zdanie sądu – nie podzielamy tego zdania. Skok na media? Władza potrzebuje osłony. Jak się nie podoba, to wybierzcie sobie inną władzę. – Jest w tej retoryce nie tylko jakaś infantylna satysfakcja z psoty, naruszania norm, przyjemność odwetu za prawdziwe czy urojone krzywdy, ale pewnie i emocjonalna rekompensata za niedostatek szacunku i uwagi – pisze Baczyński.

Naczelny zauważa, że „PiS ma szacunek tylko wobec Ameryki, ale przede wszystkim wobec Putina”. – On imponuje, tak jak każdemu chuliganowi z podwórka największy żul w okolicy. Panu Waszczykowskiemu, który z lubością obsobacza unijnych polityków, przed pierwszymi rozmowami w Moskwie wymknęło się, że „na ile Rosjanie pozwolą”, zadamy pytanie o wrak Tu-154 – czytamy.

Wrak w nagrodę

Jak pisze dalej naczelny: Po dojściu do władzy skończyły się pogróżki o skardze na Rosję do Hagi i do ONZ, o wymuszeniu zwrotu polskiej własności, gadki o oczywistym udziale Putina (wraz z Tuskiem) w zabójstwie smoleńskim i wybuchach na skrzydle. – PiS, opowiadając przez lata brednie o zamachu, znalazł się w pułapce. (…) Jak już sobie wszystko sami pięknie zrujnujemy, to na koniec triumfalnie w centrum kraju postawimy wrak. Dar Putina – pisze Baczyński.

Cały komentarz w najnowszym wydaniu „Polityki”.http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,19534725,z-socjalem-jest-jak-z-seksem-musi-byc-bezpieczny-i-odpowiedzialny.html

Zobacz także

piSzachowuje

TOK FM

Marek Raczkowski: W godle Polski umieściłbym człowieczka

 raczkowskiNaj
Milena Rachid Chehab, 27.01.2016

Marek Raczkowski

Marek Raczkowski (Fot. Michał Łepecki)

Najwdzięczniejszy jest Kaczyński. Jest w nim coś infantylnego, jak zirytowanie, gdy próbuje być dowcipny. Idealnym aktorem do jego roli byłby Louis de Funes. Rozmowa z Markiem Raczkowskim*, rysownikiem.
 

MILENA RACHID CHEHAB: W ostatnich miesiącach dał pan odpocząć swojej ulubionej Trójcy Świętej.

MAREK RACZKOWSKI: Rzeczywiście ostatnio więcej rysuję polityki. Ale właśnie się dowiedziałem, że chyba czas stworzyć jakiś cykl dla tych postaci, ponieważ czeka nas intronizacja Chrystusa. Odkąd o tym usłyszałem, jestem w szoku, ale też właściwie szalenie się ucieszyłem, bo wydało mi się to niesamowicie zabawne. Potem jednak pomyślałem, że może nie będzie można sobie z tego żartować. Na razie jestem na etapie zgłębiania tematu: czy to nie jest groźne, czy będą szły za tym jakieś zmiany w konstytucji, jak środowiska mężczyzn z ogolonymi głowami zapatrują się na Żyda w roli króla, pewnie woleliby w tym miejscu jakiegoś Swarożyca czy Światowida, jakichś naszych prawdziwie słowiańskich bogów.

Na jakie jeszcze tematy pan czeka?

– Wcale nie cieszą mnie rzeczy, które się teraz dzieją. Naprawdę bym wolał, żeby było normalnie.

Czyli jak?

– Na przykład tak, że nie bardzo wiemy, jak się nazywa minister od czegoś, i generalnie nas to nie obchodzi. Jest jakiś rząd, jakaś koalicja, coś tam się dzieje w Sejmie, ale nas to nie ciekawi. Były przecież takie momenty. Pamiętam, że miałem okresy takiej nudy w polityce, że kompletnie nie wiadomo było, o czym rysować. A teraz tematy stoją w pełnej gotowości i aż krzyczą, żeby je wybrać.

Który z polityków jest dla pana szczególnie ciekawy?

– Wszyscy mają coś w sobie. Minister kultury Gliński wydaje mi się bardzo obiecujący, choćby ze względu na pęd do filmów patriotycznych. Ostatnio zainteresował mnie też minister środowiska i jego zastępca, który chce wstrzymać emisję filmu na temat segregowania śmieci, bo występuje w nim Maciej Nowak. Ale najwdzięczniejszym tematem do rysowania jest dla mnie wciąż jednak Jarosław Kaczyński. Jest w nim coś dziecinnego, infantylnego, jak te zaskakująco głupie wypowiedzi czy zirytowanie, gdy próbuje być dowcipny albo chce powiedzieć coś takiego jak z tymi współpracownikami gestapo. Idealnym aktorem do jego roli byłby Louis de Funes. Ludzie wokół Kaczyńskiego są raczej mało wyraziści – groteskowi i mało inteligentni. Kaczyński to taki typ polityka, że gdyby coś mu się stało, nie ma nikogo, kto by zajął jego miejsce. Po nim zmieni się wszystko.

Myśli pan, że satyra będzie musiała zejść do podziemia?

– Przy tym, co się dzieje, jestem w stanie spodziewać się naprawdę wszystkiego. A jeszcze do niedawna nie spodziewałem się, że się mogę wszystkiego spodziewać. Teraz najbardziej przerażony jestem ich uporem, tym, że nie wymiękają. I zdałem sobie sprawę, że premier Beata Szydło to nie przelewki, że to jednak jest charakter, a nie żadna „pani Beatka z broszką”. Podczas debaty w Parlamencie Europejskim widać było, jak bardzo silna to osoba, że nie jest marionetką jak prezydent. Oczywiście to, jak stawiła czoła w Brukseli, nie jest powodem do radości, wręcz przeciwnie. Ale od tego czasu na pewno nie będę myślał o niej z lekceważeniem. Dziwię się, że Kaczyński się jej nie boi. Jeśli ktoś może mu zrobić numer, to ona, moim zdaniem.

Premier Szydło dotąd pan jednak nie rysował.

– Jeszcze się nie zmierzyłem z tym zadaniem. Pewnie wkrótce to nastąpi. Ja jednak w ogóle staram się nie rysować karykatur, choć czasami muszę.

Pan był ostatnio na jakimś marszu?

– Na marszu byłem raz, ale czułem się nieswojo. Więc bardzo popieram, cieszę się, że są, ale sam osobiście czuję się tam jakoś nie na miejscu. Ale też dzisiaj sobie pomyślałem, że właściwie to ja powinienem jednak wymyślić jakiś dowcipny transparent i udać się z nim na manifestację.

Co mogłoby na nim być?

– Moim ulubionym jest, co mówiłem już wielokrotnie, transparent, który ktoś rozwinął na jednej z manifestacji obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu: „Sprzedam poloneza” i numer telefonu.

Nie buduje pana kreatywność Polaków w wymyślaniu haseł?

– Nie wiem, czy to czemuś służy. „Tak się zdenerwowałem, że zrobiłem ten transparent”, jest fajne, ale też w jakiś sposób sprawia, że manifestacja staje się niepoważna.

Który problem w Polsce pana dziś najbardziej przejmuje?

– Wszystko, co dotyczy mediów i kultury. Pewnie znowu będą dotować jakieś okropne rzeczy, innym zabiorą pieniądze i nie będzie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Martwi mnie też zwalnianie ludzi i likwidowanie programów, żeby zrobić miejsca dla swoich. Bo to często nie jest tak, że oni mają do kogoś zastrzeżenia, tylko po prostu chcą ulokować na fotelu szefa kogoś swojego i nie przejmują się, że dotąd placówka świetnie funkcjonowała. Zmiana dotyczy nie tylko najwyższych warszawskich stanowisk, dużo małych dramatów dzieje się w całej Polsce.

Ostatnio byłem w Siedlcach, gdzie w domu kultury zrobiono mi wystawę i połączono to z koncertem. Bałem się, że wszystko będzie strasznym obciachem, ale wyszło bardzo fajnie, na naprawdę wysokim poziomie. I jednocześnie dowiedziałem się, że dyrektora tego miejsca właśnie odwołują, bo jakaś władza go nie lubi. Bardzo to było zasmucające, bo naprawdę czułem, że miejsce jest kultowe wśród lokalnych inteligentów.

Z drugiej strony z sondaży wynika, że to wszystko podoba się nawet 39 proc. Polaków. Może więc powinno się dać PiS-owi wykazać.

– Nie mamy wyjścia. Tylko pilnujmy, żeby nie doszło do jakiegoś większego nieszczęścia, i nie pozwólmy na taką bezczelność. Dla mnie przekroczeniem granicy była cała historia z Trybunałem. Tego typu zmiany to już dla mnie za dużo.

W 2010 r. na zlecenie sztabu Bronisława Komorowskiego zrobił pan rysunki wyborcze, a potem w jednym z wywiadów powiedział pan: „Przeraża mnie trochę, że przyłożyłem się do wyboru tego prezydenta”. Za drugim razem pan się nie przyłożył, więc może również na pana konto powinno się wpisywać przegraną Komorowskiego z Andrzejem Dudą?

– Teraz nikt mi nic nie proponował, więc czuję się zwolniony z odpowiedzialności. A wtedy? Ja nie byłem jakimś wielkim zwolennikiem jego kandydatury, ale czułem, że ktoś musi być tym prezydentem, więc dużo lepiej mieć Komorowskiego niż Kaczyńskiego. Moje zaangażowanie wynikało też z ówczesnej fascynacji Palikotem, który wtedy był jeszcze w PO, i zakolegowania z nim.

Pana fani nie mieli panu za złe tak otwartego opowiedzenia się po jednej ze stron?

– Nie. Może dlatego, że rysunki, które wtedy robiłem, były trochę prześmiewcze i ja sam też nie miałem poczucia obciachu. No i traktowałem to jako zarabianie pieniędzy oraz bardzo ciekawe doświadczenie.

Od 1993 r. skomentował pan Polskę na swoich rysunkach kilkanaście tysięcy razy. Andrzej Rysuje zaczął publikować swoje rysunki kilka lat temu. Twierdzi, że kreatywności nie zabraknie mu do końca życia.

– To możliwe, bo tematy się nie wyczerpują. Wręcz przeciwnie: mózg tak się trenuje, że zaczyna myśleć rysunkami cały czas. Kiedyś byłem w stanie codziennie wymyślić nowy rysunek. Ostatnio miałem przerwę, bo przez lata się wspomagałem, co wtedy bardzo ułatwiało.

Na początku bałem się, że nie uda mi się rysować bez wspomagania. Ale jakoś sobie radzę, choć wtedy może byłem bardziej zadowolony z tego, co robiłem. Może to wynikało z pewności siebie i tego, że było weselej, więc łatwiej. Teraz wróciła niepewność i stres związany z poczuciem odpowiedzialności za to, co się publikuje. Ale generalnie do wymyślenia żartu wystarczy wprawić siebie w pewien stan umysłu. Niekoniecznie przy użyciu środków. Tym bardziej że stan, w którym się tworzy, i tak jest stanem odurzenia.

Jakieś nowe rytuały inspiracyjne?

– W ostatnich miesiącach przywróciłem sobie zwyczaj oglądania telewizji, która musi mi zastąpić narkotyki. Zapatrzyłem się w telewizor i rzeczywiście jest to bardzo inspirujące.

Odkrywa pan Polskę na nowo?

– Trochę tak. Stałem się fanem filmów dokumentalnych i programu „Fani czterech kółek”. Śledzę TVN 24, o telewizji publicznej się nie wypowiem, nawet nie wiem, na którym mam kanale.

To, co mnie najbardziej zszokowało, odkąd oglądam telewizję, to reklamy. Forma, intensywność, ilość i przede wszystkim temat. Zaczynam się bać o kondycję lekarzy i farmaceutów, odkąd widzę, jak wiele biorą – i polecają oczywiście – środków na przeziębienie, ból brzucha, trudności trawienne, dolegliwości kobiece i na wspomaganie erekcji. A najbardziej mnie śmieszą felietony o tym, że Polacy łykają jakieś niewyobrażalne ilości pigułek. Pokazuje się w nich aptekarzy, którzy protestują, że tyle leków kupuje się na stacjach benzynowych, a to przecież takie niezdrowe. Po czym to wszystko przerywa się serią reklam dokładnie tych środków, o których wcześniej mówiono.

Na czyje rysunki zwraca pan dzisiaj największą uwagę?

– Najbliższy mi w tej chwili jest Jan Koza. I jeszcze Andrzej Rysuje. Choć pewnie mógłbym go uznać za jakiegoś plagiatora, czuję do niego dużą sympatię.

Śledzi pan to, co z twórczością humorystyczną dzieje się w internecie?

– Śledzę memy, jak mi ktoś podeśle. Niektóre śmieszą mnie bardzo, najbardziej abstrakcyjne. Ostatnio ogromnie rozśmieszył mnie ten z dwoma zdjęciami orła: en face i zwróconego bokiem, z podpisem: „Jakby ktoś nie wiedział, dlaczego orła przedstawia się z profilu”.

A pan co by umieścił w godle?

– Człowieczka.

Pana słynną postać Stanisława z Łodzi?

– Nie wiem. Nie bardzo wierzę w cechy narodowe, które można by było uchwycić jednym symbolem, zwłaszcza jeśli to ma być pozytywne. Ale na pewno wiem, że umieszczanie zwierząt w godle, herbie czy logo jest niedorzeczne. To przypisywanie im konkretnych cech! Gdy pracowałem dla banku ING, śmiałem się, że mają w logo lwa. To nielogiczne, przecież on może pożreć. Jeżeli już, powinni mieć jakieś miłe zwierzątko: kiciusia albo krowę. Zresztą krowa, którą się doi, byłaby jako symbol banku najbardziej na miejscu.

A nasz polski orzeł? Kiedyś widziałem orła bielika w rezerwacie. Wielkie bydlę siedziało na gałęzi, a całe drzewo było obsrane. Z twarzy wyglądał dokładnie tak jak na tym memie. A my wieszamy go na każdej państwowej ścianie. Przecież to jest potwornie śmieszne!

(Uśmiecha się, po czym milczy dłuższą chwilę).

Nad czym się pan zastanawia?

– Właśnie mi się zamarzyło takie wielkie godło z orłem zwróconym przodem. Powiesiłbym je sobie tutaj, nad stołem.

Moje przyjaciółki prostytutki. Rozmowa Magdy Żakowskiej z Markiem Raczkowskim

*Marek Raczkowski – rysownik związany przez lata z „Polityką” i „Przekrojem”. Do sierpnia 2015 r. rysował też w Gazeta.pl. Pracuje nad powrotem „Przekroju” na rynek jako miesięcznika. W listopadzie ukazała się „Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk” – rozmowa Magdy Żakowskiej z Raczkowskim. Jego najnowsze rysunki można śledzić na facebookowym profilu „Przekroju”

Nowa Polska. Przewodnik dla PolakówCAŁA POLSKA SIĘ DZIŚ ŚMIEJE

W czwartek z „Wyborczą” premiera książki:
Nowa Polska. Przewodnik dla Polaków

ASZdziennik
Agora, Warszawa 2016

Zobacz także

raczkowski

wyborcza.pl

 

LEWICOWY PODZIAŁ PRACY

FELIETON: AGATA BIELIK-ROBSON, 27.01.2016

Od pewnego czasu, na łamach gazetowych i tych pół publicznych, jakim jest facebook, toczy się bardzo ożywiona dyskusja wokół KOD-u, obywatelskiego zaangażowania, pustki po lewicy i młodej partii Razem, która deklaruje, że chciałaby tę pustkę zagospodarować, a jednocześnie nie ma jej tam, gdzie coś się dzieje: czyli na demonstracjach w obronie zagrożonego w Polsce demokratycznego minimum. Podstawową kwestią sporną jest pytanie, czy Razem powinno iść z KOD-owcami, czy pozostać osobno. Argumentów za dołączeniem do wspólnej akcji protestacyjnej dostarczyło już kilka głosów. Ciekawy jest tekst Adama Leszczyńskiego w „Gazecie Wyborczej”, który zarzuca Razem, że zniknąwszy z areny politycznej, jedynie pogłębia „pustkę po lewicy“.

 

Razem z kolei uparcie odpowiada, że ma poważne powody, by swą osobną pozycję zachować. Jakie? Przede wszystkim taki, że nie wierzy w metapolityczny, czysto obywatelski charakter KOD-owego pospolitego ruszenia – co jest klasycznym argumentem twardej lewicy, węszącej wszędzie wybór natury politycznej. W przypadku KOD-u mielibyśmy więc do czynienia z lekko tylko zawoalowanym wyborem opcji liberalnej, którą lewica kojarzy natychmiastowo z wyborem neoliberalnej drogi gospodarczej i którą równie stanowczo odrzuca. Projektując na KOD wyraźną linię polityczną, wbrew deklaracjom organizatorów, Razem dokonuje wygodnego dla siebie skrótu myślowego: nie po drodze im z KOD-em, tak samo, jak nie po drodze im z Tomaszem Lisem i Ryszardem Petru.

 

Diagnoza ta jest jednak mocno nieuczciwa: w końcu ta „wielkomiejska inteligencja“, która teraz tłumnie nawiedza manifestacje KOD-u, okazała się pierwszym elektoratem Razem, dzięki któremu partia zdobyła 3,6% głosów i załapała się tym samym na państwowe dofinansowanie – co w przypadku młodego lewicowego ugrupowania złożonego z „niezamożnej większości“ jest sprawą niebagatelną.

 

Zamiast jednak elementarnego odruchu lojalności (jeśli już nie wdzięczności), Zandberg i Zawisza, dwoje nieformalnych „przywódców” Razem, pokazało tejże „wielkomiejskiej inteligencji“ figę. Powody są dwa, równie dla niej nieprzyjemne: po pierwsze, z taką garstką ludzką wyborów się nie wygrywa (można co najwyżej wygrać dofinansowanie), a po drugie, wedle twardego klasowego rozpoznania, garstka ta należy do metropolitalnego mieszczaństwa, które z definicji nie jest lewicowe i prędzej czy później, ze względu na swoje przywiązanie do wartości liberalnych, „i tak pójdzie do Petru“. Jak więc mawiał Hegel, ojciec marksowskiej teorii: „tym gorzej dla faktów!“ Co z tego, że empiria wykazała „anomalię” i duża grupa wielkomiejskich inteligenckich mieszczan zagłosowała na „nadzieję lewicy“; zgodnie z teorią to nie ona jest właściwym i docelowym elektoratem partii Razem. Jest nim bowiem elektorat socjalny, w tej chwili niemal bez wyjątku przejęty przez PiS.

 

I istotnie, młodzi liderzy Razem nieustannie podkreślają, że będą się zwracać przede wszystkim do zbłąkanych owieczek, które poszły za obietnicami PiS-u zwiedzione przez fałszywą świadomość klasową. Oznacza to jednak, że Razem nastawia się na długi i żmudny proces „podnoszenia świadomości”, który wcale nie musi zakończyć się sukcesem. Dziś natomiast daje taki oto efekt, że partia ta, nie chcąc zrażać swojego przyszłego – i bardzo niepewnego – elektoratu, mocno ściszyła ton krytyczny wobec obecnie panującej ekipy rządzącej. Nie chce wszak obrażać wyborców, na których zmianę polityczną w przyszłości liczy. Zaś to socjaldemokratyczne mieszczaństwo, które na Razem zagłosowało, zauroczone „efektem Zandberga”, zostało przez swoją partię zupełnie opuszczone. I dlatego też ma prawo do gorzkich komentarzy.

 

Kroplą, która szalę tej goryczy przelewa, jest uderzające podobieństwo zarzutów, jakie pod adresem KOD-u formułuje Razem i PiS, używając tylko nieco innej formy, mniej lub bardziej oględnej. PiS uważa KOD za agenturę wysadzonej z siodła oligarchii, której polski lud po raz pierwszy się sprzeciwił – Razem zaś uważa KOD za ruch wspierający liberalne status quo, bez potencjału na jakąkolwiek zmianę ekonomiczną, za to nadmiernie przywiązany do „kulturowych wojenek” (jak choćby walka o powstrzymanie obozu rządzącego przed wprowadzeniem całkowitego zakazu aborcji). Nie ma się co dziwić, że w warunkach dzisiejszej mocnej polaryzacji – PiS kontra antyrządowy ruch obywatelski – te argumenty partii Razem lokują ją po drugiej strony barykady. Niewykluczone więc, że owa „wielkomiejska inteligencja”, dziś wspierająca KOD, za kilka lat naprawdę nie będzie miała na kogo oddać swój głos i faktycznie „pójdzie do Petru“ – co z kolei Razem odbierze jako potwierdzenie słuszności swojej diagnozy, że tę burżuazję od zawsze przecież ciągnęło na prawo.

 

W istocie będzie to tylko samospełniająca się przepowiednia, za którą decyzja Razem, by opuścić swój pierwszy elektorat, będzie w dużej mierze odpowiedzialna.

 

Co zatem zrobić z tą „wielkomiejską inteligencją“, w której autorytarne zapędy obecnego obozu władzy na nowo rozbudziły chęć obywatelskiego zaangażowania? Na razie jest ona politycznie bezprizorna, ale jako taka właśnie stanowi też szansę – szansę na wyłonienie się nowej i tym razem naprawdę socjaldemokratycznej partii. Myślę, że czas porzucić gorzkie żale na lewicy – począwszy od rozrachunków z masą upadłościową po Zjednoczonej Lewicy, a na rozczarowanych nadziejach pokładanych w Razem skończywszy. Nie da się ukryć, że faktycznie pojawiła się pustka: nie tyle po samej lewicy jednak, bo ta w postaci radykalnej, populistycznej i antysystemowej właśnie powstaje jako partia Razem, ile raczej po socjaldemokratycznym centrolewie, który miałaby znacznie bardziej subtelny stosunek do polskiej transformacji.

 

Rację ma w swym artykule Adam Leszczyński, że PiS i Razem zbliżają się do siebie najbardziej w jednoznacznie pesymistycznej diagnozie polskich przemian po roku ’89 – co w obu zresztą przypadkach daje to samo przecenienie i wyidealizowanie PRL-u, nawet jeśli ukrywane w oficjalnym dyskursie obu partii. Nie mają zaś pełnej racji ci jego oponenci, którzy z kolei twierdzą, że „bez Razem będziemy mieć w Polsce Budapeszt”, bo tylko Razem ma szansę stać się prawdziwą lewicą, która przeciągnie na swoją stronę najbiedniejszych wyborców, teraz – z gniewu i bezradności – głosujących na PiS. O tyle argument ten jest wątpliwy, o ile nie mówi się w nim o kosztach strategii, jaką jest „przewerbowywanie” elektoratu socjalnego z prawicowego na lewicowy. Jednym z takich niezbędnych warunków jest bowiem wstępna mimikra, czyli upodobnienie się do swojego docelowego wyborcy – co w naszych realiach oznacza: rezygnację z liberalizmu obyczajowego i wszystkich jego „kulturowych wojenek” (legalizacja aborcji, związki partnerskie itp.) i sporą dozę tolerancji wobec ludowego nacjonalizmu (by nie powiedzieć gorzej: szowinizmu, antysemityzmu, ksenofobii). W praktyce zatem prowadziłoby to do podobnych konsekwencji, co tak zwana „lewica smoleńska”, która uznała, że skoro lud w ogromnej większości popiera hipotezę zamachu, to trzeba się nad tym pochylić – ba, wręcz hipotezę tę uznać.

 

Nie twierdzę przy tym, że to źle – a jedynie, że taka strategia, wymierzona w bardzo określonego wyborcę, nie jest w stanie zadowolić oczekiwań elektoratu mieszczańskiego, który nie chciałby już popierać neoliberalnej centroprawicy. W tej chwili zatem najbardziej brakuje partii o sympatiach liberalno-lewicowych, wspartej na nowym proeuropejskim mieszczaństwie, która wpisałaby się w nurt transformacji, jednocześnie kontestując jego nadmiernie neoliberalne rozwiązania (czyli krytyka Balcerowicza tak, ale radykalny populizm kwestionujący fundamenty demokracji liberalnej – już nie). Czy ma ona szanse się pojawić? Są postaci, które bardzo chciałabym widzieć na czele nowej formacji i chyba nikogo nie zaskoczę, wymieniając Barbarę Nowacką i Roberta Biedronia. Jeśli mają oni w sobie instynkt rasowych polityków, to muszą widzieć, że przyszedł ich czas.

 

 

 

**Dziennik Opinii nr 27/2016 (1177)

CZEGO NIE KUPIĄ NAM FUNDUSZE UNIJNE

JULIA KRZYSZKOWSKA, 26.01.2016
Miliardy euro zostaną w Polsce zainwestowane w walkę ze zmianami klimatu. Na co je wydamy?

Miliardy euro zostaną zainwestowane w Polsce w latach 2014-2020 pod hasłem walki ze zmianami klimatu. Jednak bez woli politycznej i solidnej strategii odchodzenia od węgla, Polska może zmarnować okazję do transformacji uzależnionej od węgla gospodarki – a Unia Europejska na to pozwala.

Polska pozostaje największym beneficjentem środków pochodzących z unijnego budżetu – w okresie 2014-2020 otrzyma blisko 80 miliardów euro z funduszy europejskiej Polityki Spójności. Trudno jest przecenić znaczenie unijnego wsparcia dla polskiej gospodarki. Od czasu wstąpienia do Unii w 2004 roku Polska stała się modelowym przykładem rozwoju gospodarczego. Poziom życia obywateli wzrósł znacznie dzięki rosnącym inwestycjom w infrastrukturę publiczną i wsparciu dla przedsiębiorców, a Polska gospodarka kwitła nawet w latach globalnej recesji. Stało się tak w znacznej mierze dzięki transferom środków z budżetu unijnego – w latach 2009-2013 fundusze unijne stanowiły więcej niż 50 procent wszystkich inwestycji publicznych w Polsce.

Ale wydawanie unijnych pieniędzy nie zawsze idzie w Polsce w parze z realizacją Europejskich polityk – szczególnie tych dotyczących zobowiązań klimatycznych i energetycznych.

Zgodnie z raportem ClientEarth z 2013 roku , tylko jedna z trzynastu dyrektyw klimatyczno-energetycznych Unii Europejskiej została na czas przeniesiona do polskiego porządku prawnego. Polska tradycyjnie sprzeciwia się kolejnym unijnym próbom podjęcia ambitnych działań na rzecz ochrony klimatu i niezmiennie wspiera politycznie oraz finansowo górnictwo i energetykę węglową. Wszystko to jednocześnie czerpiąc korzyści z miliardów euro płynących do kraju z budżetu UE.

Opublikowana we wtorek 26 stycznia analiza CEE Bankwatch Network, dotycząca planów inwestycyjnych finansowanych w latach 2014-2020 przez Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego i Europejski Fundusz Spójności w Polsce (oraz innych państwach Europy Środkowo-Wschodniej), maluje obraz, który – choć oczekiwany – wciąż rozczarowuje. Pomimo zabiegów Komisji Europejskiej, aby ochrona środowiska oraz łagodzenie zmian klimatycznych znalazły się w centrum Funduszy Polityki Spójności, rzeczywistość jest daleka od ideału. W obecnym kształcie, polskie plany inwestowania środków unijnych nie przyniosą zielonej transformacji – ich rolą będzie raczej podtrzymanie obecnego zasobochłonnego, uzależnionego od węgla modelu gospodarki.

Przestarzała flota elektrowni węglowych oraz energochłonność gospodarki na poziomie ponad dwukrotnie wyższym niż średnia unijna sprawiają, że Polska stoi obecnie przed rosnącymi problemami związanymi z bezpieczeństwem dostaw energii oraz zanieczyszczeniem powietrza pochodzącym z domowej i przemysłowej produkcji energii z węgla. Miliardy euro funduszy UE mogłyby być skutecznym impulsem aby dymiące kominy zastąpić innowacyjnymi, niskowęglowymi technologiami. Do tego potrzeba jednak woli politycznej. Oraz, co równie ważne, przewodnictwa i nadzoru ze strony Unii Europejskiej.

Jednak, jak obrazuje raport Bankwatcha, polskie plany wydatkowania należnych nam 80 miliardów euro wciąż przedkładają wysokoemisyjny transport nad niskowęglowe rozwiązania, betonową infrastrukturę ponad naturalne metody adaptacji do zmian klimatu, a także tradycyjną, scentralizowaną energetykę opartą o paliwa kopalne ponad inteligentne, rozproszone technologie i system, w którym efektywność energetyczna jest zawsze planem A i obywatele mogą aktywnie uczestniczyć w kształtowaniu rynku energii.

Obszary inwestycji Funduszy Polityki Spójności UE w Polsce (źródło: Climate’s enfants terribles )

Ścieżką rowerową do niskowęglowego rozwoju

Jest na to potencjał. Zgodnie z podyktowanym przez Komisję Europejską podziałem funduszy, „wspieranie przejścia na gospodarkę niskoemisyjną” jest jednym z priorytetów inwestycyjnych zawartych we wszystkich strategiach, których realizację wspierać będzie Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego. Dotyczy to zatem 16 regionalnych programów operacyjnych, ogólnokrajowego Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko oraz, w ograniczonym zakresie, Programu Operacyjnego Polska Wschodnia. Niemal 9 miliardów euro wynosi łączna alokacja na inwestycje w obszarze niskoemisyjnej gospodarki, przede wszystkim w sektorach energetyki i czystego transportu publicznego.

Alokacje na Cel Tematyczny 4: przejście na gospodarkę niskoemisyjną (źródło:Climate’s enfants terribles).

Kwota takiej wysokości bez wątpienia pomoże zmobilizować znaczące inwestycje – jednak aby rzeczywiście wesprzeć odchodzenie od paliw kopalnych, znacznie bardziej wyraźny nacisk powinien zostać położony na efektywność energetyczną, czyste, odnawialne technologie energetyczne oraz inteligentną dystrybucję energii. Podział środków wygląda jednak inaczej – to infrastruktura transportu publicznego skonsumuje 45 procent dostępnej alokacji.

Uznając niewątpliwe znaczenie, jakie czysty transport miejski ma dla rozwoju polskich regionów, taki podział środków tworzy niepotrzebny konflikt pomiędzy różnymi obszarami priorytetowych inwestycji, przenosząc fokus z transformacji przestarzałego i zanieczyszczającego systemu energetycznego, na zakup nowych taborów tramwajowych i autobusowych. W niektórych regionalnych strategiach, w ramach inwestycji w niskoemisyjną gospodarkę, betonowanie ścieżek pieszych i rowerowych otrzyma więcej wsparcia finansowego niż inwestycje w odnawialne źródła energii, rodząc pytanie, jak w Polsce rozumie się innowacyjność i zrównoważony rozwój.

Nie tylko semantyka: niskowęglowe czy niskoemisyjne?

To, jak w Polsce mówi się i myśli o zielonym rozwoju, jest ważne. Oficjalne dokumenty tłumaczą angielskie „low-carbon” (dosłownie: niskowęglowy) na znacznie mniej kategoryczne „niskoemisyjny”, co na poziomie semantyki legitymizuje dalsze wsparcie dla bardziej efektywnych i mniej zanieczyszczających paliw kopalnych, pod hasłem finansowania zrównoważonej energii. Zjawisko to ma też głębszy wymiar, kształtując stosunek Polski do zielonych zmian w gospodarce i przyczyniając się do upartego trzymania się węgla.

Krajowy Plan Działania w zakresie odnawialnych źródeł energii szacuje, że około 6,2 GW dodatkowej mocy zainstalowanej w instalacjach OZE jest potrzebne, aby Polska mogła wypełnić swoje zobowiązania unijne i osiągnąć cele strategii Europa 2020, które obligują nas do wykazania 15-procentowego udziału energii odnawialnej w naszym miksie energetycznym. Według wskaźników przyjętych w polskich programach operacyjnych, fundusze unijne będą wspierać budowę instalacji o łącznej mocy mniejszej niż 1 GW. Ta liczba obrazuje nie tylko brak ambicji – może stać się symbolem straconej szansy polskich regionów.

Województwa małopolskie i podkarpackie wykorzystają dostępne im środki unijne na bezpośrednie dopłaty do instalacji węglowych, wspierając wymianę starych kotłów na nowsze, czystsze i sprawniejsze piece na węgiel. Uzasadnieniem ma być palący problem zanieczyszczenia powietrza, a źródłem funduszy unijny priorytet inwestycyjny dotyczący poprawy jakości powietrza. Sytuacja jest absurdalna: nie tylko wykorzystuje się pieniądze publiczne do podtrzymania długoterminowej zależności od węgla, dopłacając do półśrodków; wedle unijnych regulacji,

40 procent kwoty przeznaczonej na nowe kotły węglowe zaliczać się będzie do wydatków sprawozdawanych przez regiony jako „akcja na rzecz walki ze zmianami klimatu”.

Mieszkaniówka na lodzie

Sektor budowlany to najbardziej energochłonny obszar polskiej gospodarki, odpowiedzialny za około 40 procent konsumpcji energii. Całkowita alokacja na poprawę efektywności energetycznej budynków jest znacząca – wynosi bowiem 2,1 miliarda euro, ponad czterokrotnie więcej niż 500 milionów euro przeznaczone na ten cel w poprzedniej perspektywie budżetowej na lata 2007-2013. Opracowania eksperckie szacują że skuteczna modernizacja sektora budownictwa w Polsce niosłaby za sobą koszt około 100 miliardów euro. Jednak nawet wśród istniejącej alokacji nie znalazły się środki aby odpowiedzieć na największy potencjał oszczędności energii w budownictwie.

Sektor budownictwa mieszkaniowego pochłania około 30 procent całej energii wykorzystywanej przez polską gospodarkę. Pomimo ogromnego potencjału oszczędności a także ograniczenia ubóstwa energetycznego dzięki inwestycjom w modernizację energetyczną niedocieplonych wielorodzinnych budynków mieszkalnych, sektor ten otrzyma zaledwie nieco ponad jedną trzecią dostępnych funduszy unijnych. 788 milionów euro w tym obszarze dzieli przepaść od 1,3 miliarda euro, którymi Polska chce wspierać budynki publiczne, których udział w energochłonności gospodarki nie przekracza 10 procent. Co gorsze, nie będzie wsparcia finansowego na modernizację 5 milionów polskich domów jednorodzinnych, które stanowią 80 procent wszystkich budynków mieszkalnych w Polsce i w których mieszka 40 procent populacji .

Alokacje na efektywność energetyczną z podziałem na sektory (źródło: Climate’s enfants terribles)

Na podstawie przeprowadzonej analizy, raport Bankwatcha wyciąga prosty wniosek. Podobnie jak pieniądze są zawsze potrzebne do urzeczywistnienia polityk, nawet miliardy euro nie kupią w Polsce transformacji energetycznej bez stabilnego oparcia na politycznym i prawnym zobowiązaniu do walki ze zmianami klimatu. Tego zobowiązania w Polsce brakuje – i wygląda no to, że jest jedną z niewielu rzeczy, których nie można kupić za unijne pieniądze.

***

Julia Krzyszkowska – koordynatorka kampanii CEE Bankwatch Network w Polsce.

**Dziennik Opinii nr 26/2016 (1176)

PACEWICZ: KONIEC KARNAWAŁU KOBIET

PIOTR PACEWICZ, 26.01.2016
Czy wojnę o wolną Polskę będziemy toczyć kosztem Polek?

Czarodziejska różdżka, a właściwie rózga, którą wyborcy podarowali PiS-owi, siecze na prawo i lewo, aż się kurz podnosi, bo siekani jakoś nie chcą się poddać bez walki. Tak jak w czasach Solidarności tę wojenkę toczą głównie chłopcy malowani, dla dziewczynek jest co najwyżej miejsce w drugim szeregu.

Kobiety zeszły z głównej sceny. Czy ktoś zauważył, że nie ma już ministry ds. równości? Zamiast niej jest pan od rozwijania społeczeństwa obywatelskiego i partycypacji, pozbawionej genderowego balastu i niepotrzebnej feministycznej nawijki o dyskryminacji kobiet.

Jest premier Szydło, ale kto uważa, że ma samodzielną pozycję? Tuż po wyborach zresztą doszło do operetkowej (jak to w PiS) genderowej korekty. Kaczyński z najważniejszymi kolegami ustalali skład JEJ rządu, a ONA robiła w tym czasie zakupy w mięsnym. W kuriozalnym sprostowaniu tłumaczyła, że kupowała pasztet (wyrób gotowy), ale i tak oznacza to symboliczny powrót kobiety do kuchni.

Co było tej jesieni wydaje się, że było przed wiekami.

Karnawał był niezwykły

Owszem, kobiety rządzą w Ameryce Południowej (Chile, Argentyna, Brazylia, Peru), prezydentkę ma Litwa, Chorwacja, Kosowo, jest kanclerka w Niemczech, premierki w Norwegii i na Łotwie, są kobiety na czele kilku azjatyckich i afrykańskich krajów, Aung Sang Sui Kyi pobiła birmańskich generałów, a Hilary Clinton zbliża się do Białego Domu…

Ale czegoś takiego jak świat światem, a polityka polityką nie było, by maszynistkami dwóch głównych lokomotyw wyborczych były kobiety, trzecią/czwartą siłę też prowadziła kobieta, a Sejmem rządziły marszałkinie.

Pożegnalne przemówienie Ewy Kopacz – nad którym wielu kolegów dziennikarzy marszczyło zatroskane czoła, że „histeryczne”, a teraz widać, że trafiało w punkt! – zakończyło czas kobiet w Platformie. Ewa Kopacz, Małgorzata Kidawa-Błońska, Joanna Mucha, Julia Pitera nie odwróciły biegu zdarzeń, ale wyciągnęły na brzeg tonącą partię. Teraz Platforma tonie w ramionach Neumanna i Schetyny. Pogubiły się chłopaki tak dalece, że umizgują się do Kościoła i nawet w sprawie in vitro zaczynają „mówić językami” („z dalszymi decyzjami trzeba poczekać na informacje, jak działa nowe prawo i jak chroni życie”).

Jak pisała w NaTemat Krystyna Kofta: „panie zrobiły swoje, panie mogą odejść”.

Media przez chwilę mniej antykobiece

Nawet w mediach zmniejszyła się przed wyborami parlamentarnymi dominacja facetów. Nawet, bo polskie media, są uparcie antykobiece. Od trzech lat razem z Anną Dryjańską liczymy na różne sposoby proporcje płci i wciąż nam wychodzi, że kobiet jest w telewizjach, radiach i gazetach mniej więcej cztery razy mniej niż facetów. Ten udział jeszcze spada, gdy temat jest „prestiżowy” (polityka, gospodarka, bezpieczeństwo), czas antenowy lepszy, wydarzenie ważniejsze. A już najmniej równościowe są flagowe programy publicystyczne radia i telewizji, bo do objaśniania świata zapraszani są prawie sami faceci. Konkrety? Proszę bardzo: od marca 2014 do maja 2015 kobiety stanowiły ledwie 13% gości/ń takich audycji. Najwięcej było ich uTomasza Lisa na żywo i w TOK FM, najmniej w Kawie na ławę Rymanowskiego,Kontrwywiadzie Piaseckiego oraz w Kropce nad i Olejnik.

Przed II turą wyborów prezydenckich udział kobiet w analizowanych przez nas 14 audycjach sięgnął dna – 7%! Jedna pani na 13 panów.

We wrześniu i październiku coś jednak drgnęło. Monika Olejnik zapraszała kobiety w liczbie 24%, doszło do tego, że ustawę o uzgadnianiu płci komentowały Joanna Senyszyn i Marzena Wróbel, bez żadnego faceta! Oczywiście dwóch albo i trzech mężczyzn zdarza się w Kropce często, ale dwie kobiety dopiero drugi raz. Poprzednio przed Wigilią 2014 Magda Gessler i Maria Czubaszek opowiadały o gotowaniu i pieczeniu.

Podobnie było w innych programach. Jakby przestawała obowiązywać zasada, że sprawy publiczne to męska rzecz (jak pisała 60 lat temu Simone de Beauvoir: „Mężczyzna jest Podmiotem, jest Absolutem; kobieta jest Innym”).

Polityczki zmarnowały szansę

Niestety, polityczki nie wykorzystały tej okazji. Nie potrafiły wprowadzić do debaty wyborczej aspiracji kobiet, postawić na zmniejszenie dyskryminacji w pracy i w życiu rodzinnym. To nie dziwi u Beaty Szydło. Była, jest i zapewne przez jakiś czas będzie jedynie porte parole prezesa, który w programie PiS zapowiada urządzenie życia społecznego według tzw. chrześcijańskich wartości: „Kościół jest dzierżycielem i głosicielem powszechnie znanej w Polsce nauki moralnej. Nie ma ona w szerszym społecznym zakresie żadnej konkurencji, dlatego też w pełni jest uprawnione twierdzenie, że w Polsce nauce moralnej Kościoła można przeciwstawić tylko nihilizm”. Głównym wrogiem tych nauk jest gender, czyli postulat równości, wyzwolenie od tradycyjnych hierarchii i sztywnych ról.

Ewa Kopacz zanotowała falstart, gdy zapytana o polskie wsparcie dla Ukrainy odwołała się do niegdysiejszego stereotypu kobiety: „Wie pan, jestem kobietą. Polska powinna zachowywać się jak polska, rozsądna kobieta. Nasze bezpieczeństwo, nasz kraj, nasz dom, nasze dzieci są najważniejsze”.

Potem jednak Kopacz pokazała odwagę, determinację i ciężko pracowała, choć aż do końca kampanii nie znalazła odpowiedniej szpili, by przekłuć balon z napisem „Dobra zmiana”. Może trzeba było odwołać się właśnie do interesów, aspiracji i potrzeb kobiet? Gdyby tak – wolno feminiście marzyć – w telewizyjnej debacie pokazała zdjęcie niemowlaka urodzonego z in vitro i zapytała Szydło, dlaczego głosowała przeciw temu ludzkiemu życiu i szczęściu tej rodziny. Gdyby wyjęła fotografię pobitych kobiet i spytała, co Szydło ma przeciw konwencji o przemocy…

Ktoś powie, że to feministyczne mrzonki w oderwaniu od postaw konserwatywnego społeczeństwa. Nieprawda, sondaże pokazują, że myślenie o prawach kobiet przestaje być wyznaniem wiary garstki aktywistek.

Szybko rośnie poparcie dla partnerskiego modelu rodziny (on i ona pracują i dzielą się obowiązkami domowymi), popiera go już 57% Polek (i wyraźniej mniej – 41% Polaków, CBOS, 2012).

Ewa Kopacz nie potrafiła wyjść poza ideowe horyzonty swojej formacji. A może padła ofiarą partyjnej kalkulacji a la późny Tusk, który powtarzał, że partia nie kroczy na czele rewolucji obyczajowej? Tak czy inaczej, nie wykorzystała szansy na wprowadzenie nowego wymiaru do polskiej polityki.

Gender już tu jest

Szkoda zmarnowanej okazji, tym bardziej, że jak pokazały wybory, gender już „miesza” w polityce. Z wyborczych exit polls wynika, że Sejmy „wybrane” przez kobiety i mężczyzn byłyby inne (patrz tabela). Wprawdzie w obu PiS zdobywa większość (prezes, którego kobiety nie znoszą, wiedział, co robi, chowając się za broszkę Beaty Szydło), ale panie głosowały na PO częściej (26%) niż panowie (20 %), za to prawie dwukrotnie rzadziej poparły obu niezrównoważonych „antysystemowców”. Na Kukiza głos oddało 7% Polek i 11% Polaków, na Korwin-Mikkego odpowiednio: 3 i 7%.

Korwin zapracował sobie na takie poparcie, czy to demaskując właściwe kobietom pragnienie, by zostać zgwałconą, czy to odmawiając im praw wyborczych. Kukiz z kolei pokrzykuje na dziennikarki (zwracając się do nich per „dziecko”), a w komentarzu do niewinnego pytania Krystyny Opozdy z Interii „pomylił” w jej nazwisku „o” z „i”.

Gdyby tak – jak marzyć, to marzyć – na jeden jedyny rok 2015 odebrać prawa wyborcze facetom… Sejm kobiet i cały układ polityczny byłby mniej wybuchowy i zmiana nie byłaby aż tak „dobra”. Zwłaszcza, że – jak wynika z sondaży w wyborach prezydenckich – Polki minimalną większością „wybrały” Bronisława Komorowskiego. Nawiasem mówiąc Amerykanie w 2012 r. „wybrali” Mitta Romneya (54%). Obama wygrał dzięki głosom 55% Amerykanek!

 

Rozkład głosów w wyborach parlamentarnych w roku 2015

*Liczba posłów i posłanek – szacunki własne na podstawie wyników exit polls

Po kobiecej kampanii do Sejmu weszło najwięcej po 1989 r. – 27% kobiet. Na listach było ich – zgodnie z ustawą – 35%, ale partie dawały im lepsze i gorsze miejsca. W klubie PiS posłanek jest 23%, w PSL – 19%, a u „kozaka” Kukiza – 15%. PO konsekwentnie wprowadza wewnętrzne regulacje, które przypominają wciąż nieuchwalony „suwak” i kobiety stanowią 37% klubu. Nowoczesna jest nowocześniejsza – 40%.

Będzie „wygaszanie” kobiet?

Tak może być, bo państwo PiS jest przeznaczone dla prawdziwych mężczyzn, nawet jeśli przypominają mniejsze (Kaczyński) czy trochę większe (Ziobro, Duda) bobaski. Tak też rozumieją to media, co widać to w Kropce nad i, która jest jak sejsmograf genderowych notowań. W listopadzie i grudniu w Kropce pojawiło się 44 osoby, w tym… jedna kobieta – Beata Kempa (2%). To 10 razy mniej niż w poprzednich dwóch miesiącach! Najczęściej gościli Gliński i oczywiście Giertych (po 3 razy).

Ale nie jest powiedziane, że kobiety dadzą zagonić się do kąta. Wręcz przeciwnie, na demonstracjach jest – według prowizorycznych obserwacji – lekka przewaga kobiet. Doskonałe są zadziorne babki z Nowoczesnej, ideowe dziewczyny z Razem. Tylko Barbara Nowacka gdzieś się zawieruszyła, no i Ewa Kopacz została przez partię wygaszona.

W cyklu „Wyborczej” „Rzeczpospolita demokratów” było równo 40% wypowiedzi demokratek z Agnieszką Holland na czele. Precyzyjne jak brzytwa opinie Ewy Siedleckiej stają się obywatelską wyrocznią.

Wiele kobiet – jak w czasach podziemnej „S” – bierze się do roboty. Na liderkę organizacji pozarządowych wyrasta Ewa Kulik, szefowa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która w stanie wojennym działała (i żyła) w podziemiu.

Kongres Kobiet protestuje przeciw naruszeniom demokracji i zapowiada pilnowanie praw człowieka, a zwłaszcza równości płci. „Rządząca partia, przywołując stereotyp tradycyjnej roli kobiet, dąży do ograniczenia autonomii, pozycji i wolności kobiet, na co nie ma naszej zgody”.

Fejsbukowa interwencja grupy kobiet doprowadziła do tego, że „Gazeta Wyborcza” zreflektowała się i uzupełniła czysto męski skład panelu o sytuacji mediów o dwie dziennikarki.

W księdze polskiej demokracji swoją stroniczkę zapisała ekspertka prawna Senatu Katarzyna Konieczko, która w kulturalny, wręcz delikatny sposób zmiażdżyła PiS-owska ustawę o Trybunale.

Na FB Komitetu Obrony Demokracji utrzymuje się niemal idealna równowaga genderowa osób zabierających głos i zdecydowana przewaga kobiet wśród osób które polubiły poszczególne wpisy.

Kobiety tak, gender nie?

Kobiety mogą zniknąć z mainstreamowych mediów, zwłaszcza po pacyfikacji telewizji i radia publicznego, ale będą nadal współtworzyć obywatelski ruch sprzeciwu, tak samo było w ruchach opozycyjnych czy w stanie wojennym. Gorzej może być z tematyką gender, grozi nam wypchnięcie praw i aspiracji kobiet z debaty, w imię nadrzędnego dobra, jakim jest obrona przed państwem autorytarnym. Walcząc o Polskę, odłożymy na przyszłość walkę o prawa Polek, debatę o nierównościach zagłuszy mazurek Dąbrowskiego z jego „będziem Polakami”.

Epizodycznym tego przejawem były reakcje na informacje, że lider Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski ma ponad 100 tys. zaległych alimentów. Znaleźliśmy się oto w sytuacji konfliktu dwóch wartości – obrony demokracji (której Kijowski jest liderem) i krzywdy kobiet i dzieci (nie ma usprawiedliwienia dla niepłacenia alimentów). Taki dysonans wiele osób (w tym kobiety) rozwiązuje przez odrzucenie wartości feministycznej na rzecz narodowej. „Szlag mnie trafia na taką małostkowość. Czy Pan Kijowski jest twarzą jakiejś kampanii na rzecz płacenia alimentów? Czy naprawdę kobiety nie potrafią ogarnąć rozumem niczego więcej niż słynne ongiś 3K – Kinder, Kueche Kirche? Przecież to, co robi teraz Mateusz Kijowski jest również dla Waszych dzieci” – pisze internautka. W podobnym tonie wypowiada się Jacek Żakowski (w wywiadzie dla „SE”). Przedstawia Kijowskiego (słusznie) jako bohatera obywatelskiego zrywu i patetycznie go rozgrzesza: „Jak moje pokolenie za Solidarności siedziało w więzieniach albo pokolenie powstańców tracących życie, to dzieci też płaciły cenę”. Rzecz jednak w tym, że Mateusz Kijowski zalega z alimentami od dawna, a działa od niedawna, czyli „taryfa ulgowa” – sama w sobie wątpliwa – miałaby działać wstecz. Kijowski jako skarb narodowy (serio!) zasługuje na nasze wsparcie – także w spłaceniu alimentów, ale nie kosztem innych wartości i zdrowego rozsądku.

Jeden sztandar czy więcej?

Problem nie jest specyficzny dla feministek. Gimnastyka protestu pod hasłem „kto nie skacze, ten jest z PiS-em” czyni z nas jedną skaczącą zbiorowość kosztem aspiracji i tożsamości bardziej szczegółowych, często pozostających w konflikcie. Partia Razem, która stawia na kwestie socjalne, woli demonstrować tylko „prywatnie” i zasługuje na przezwisko Partia Osobno. Znajoma lesbijka zastanawiała się, czy na demonstrację 19 grudnia obok flagi narodowej wziąć tęczową, ale sama uznała, że jakoś nie wypada. Moje wątpliwości, czy Roman Giertych może wystąpić w roli „twarzy” antypisowskich protestów, zostały przez wiele osób potraktowane jako niepotrzebne swary.

To nieoczywisty, ale fatalny skutek wszechwładzy PiS. Z jednej strony, jedyną odpowiedzią na państwo Kaczyńskiego musi być masowy ruch protestu ponad podziałami, z drugiej, zamrożenie podziałów blokuje rozwój myślenia politycznego i społeczeństwa obywatelskiego, czyli podstawy demokratycznego ładu, którego istotą jest różnicowanie interesów i wartości. Trzeba by znaleźć jakiś złoty środek, bo inaczej gdy uporamy się z PiS-em, będziemy, jak tamta Solidarność, równie wielcy, co bezradni wobec zadania, które nas czeka – zbudowania demokracji lepszej niż do tej pory.

Dlatego lepiej bronić się przed autorytaryzmem razem, ale pod wieloma sztandarami. Jak powtarza Judith Butler, „negocjacje między różnymi interpretacjami i interesami, pewien poziom demokratycznej kakofonii, nie tylko nie osłabia, ale ożywia ruch feministyczny, nadaje mu impet, sprawia, że jest bardziej polityczny”. To samo dotyczy ruchu w obronie polskiej demokracji.

***

Piotr Pacewicz – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”.

**Dziennik Opinii nr 27/2016 (1177)