Hartman, 21.12.2015

 

Ryszard Petru: Liczę na premier Szydło, ale apeluję do Polaków. Zbierajmy siły na wielką demonstrację

21.12.2015

– Liczę na panią premier. Liczę, że Beata Szydło powie pewnego dnia prezesowi Kaczyńskiemu: nie! Ktoś musi to powiedzieć. Demonstracje pokazały ostry sprzeciw obywateli wobec tego, co dzieje się w Polsce – oświadczył Ryszard Petru w programie „Tomasz Lis na żywo” TVP2. – Jednocześnie apeluję do Polaków, zbierajmy siły na kolejną wielką demonstrację. Po prostu coś musi ten szalony marsz PiS zatrzymać – dodał lider Nowoczesnej.

Premier Beata Szydło i lider Nowoczesnej Ryszard Petru

Foto: Leszek Szymański / PAPPremier Beata Szydło i lider Nowoczesnej Ryszard Petru

W trakcie wywiadu Petru zwracał uwagę na szybki spadek notowań PiS w sondażach oraz manifestacje przeciwko władzy, które odbywały – w zaledwie miesiąc po zaprzysiężeniu nowego rzadu – w całym kraju. Lider partii opozycyjnej cenił, że w jego przekonaniu – notowania sondażowe oraz demonstracje – mają ogromny wpływ na świadomość polityków i zaczynają wpływać negatywnie na sytuację wewnątrz PiS. – W samej partii będzie z tego ferment. Ktoś w końcu zaprotestuje. (…) PiS po prostu zrozumie, że skończy jak AWS na 5 proc. poparcia. I mam wrażenie, że liderowi tej partii nie zależy na tym, co będzie za kilka lat – on skupia się, żeby robić szybko wszystko i już teraz – podkreślał Petru.

W trakcie rozmowy przyznał również, że dzisiaj miał okazję przeprowadzić krótką rozmowę – w parlamencie – z premier Beatą Szydło. – Tu mogę zadeklarować chęć spotkania z premier. Wskażę luki m.in. w ustawie dotyczącej przyznania 500 złotych na dziecko. Musimy uniknąć sytuacji, w której osoby najbardziej ubogie stracą inne formy wsparcia, bo dostają te 500 złotych – mówił Petru. Jednocześnie podkreślił, że luki w ustawach PiS dostrzega też w innych przypadkach, m.in. w tej, która dotyczy opodatkowania sektora bankowego. – Wyższe odsetki dla firm i obywateli, taki będzie efekt zbyt wysokie podatku nałożonego na banki. Apeluję do PiS, niech opodatkują też SKOK, to będzie dla nich test – dodał.

Co to za państwo będzie po wprowadzeniu takich zmian? Tu nie obowiązują normalne zasady gry

Ryszard Petru

Odnosząc się do projektu nowelizacji ustawy o TK autorstwa PiS, Petru ocenił, że: „proponowane zmiany łamią zasadę trójpodziału władzy”. Od rana sejmowa komisja ustawodawcza zajmowała się proponowanymi zmianami. – Co to za państwo będzie po wprowadzeniu takich zmian? Tu nie obowiązują normalne zasady gry. Pracowaliśmy na wiarygodność i przewidywalność Polski, a nagle mamy rząd, który kwestionuje wyroki TK. Nagle chcą przenieść siedzibę TK… Chcą, żeby Trybunał był nieskuteczny – chcą po prostu jego paraliżu. Jednak najbardziej niepokoi mnie, że po zmianach TK nie będzie chronił Polaków w drobnych sprawach. Po wprowadzeniu zmian Trybunał nie będzie prawdopodobnie w stanie wydać żadnej ważnej decyzji – mówił w trakcie wywiadu Petru.

I zaapelował do Polaków o to, by wyrażali swój sprzeciw wobec sytuacji w kraju. – Ważne jest to, jak reagują Polacy. Oni mogą dać znać władzy, że nie są zadowoleni. (…) Apeluję do Polaków, zbierajmy siły na kolejną wielką demonstrację. (…) My jako opozycja nie wszystko możemy. Jeżeli nie będzie nas akurat przy głosowaniu, to będziemy współodpowiedzialni za wprowadzone zmiany i dlatego tak długo, jak posłowie PiS nie są w pociągu, to my jesteśmy na sali w Sejmie, ale tu trzeba też głosu obywateli – dodał.

Onet.pl

 

Prostackie oblicza liberalizmu

Andrzej Szahaj*, 21.12.2015

Założyciel Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski i przywódcy opozycji na czele marszu w Warszawie

Założyciel Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski i przywódcy opozycji na czele marszu w Warszawie (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Jeśli siły polityczne, które straciły władzę, lub te, które aspirują do jej przejęcia, nie zrozumieją faktycznych problemów trapiących polskie życiu społeczne i gospodarcze, nie mają żadnych szans na zwycięstwo.

Prof. Janusz Majcherek („Demokracja liberalna, nie socjalistyczna”, „Wyborcza”, 11 grudnia) zaczepił mnie jako kogoś, kto w tekście opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” („To niewdzięczne społeczeństwo”, 23 listopada) przedstawił jakoby następujące rozumowanie: państwo III Rzeczypospolitej nie dbało o wielu ludzi, dlatego dziś mają oni w nosie demokrację. Umieścił mnie w towarzystwie innych osób, które podobno takie rozumowanie lansują.

Nie będę się wypowiadał w ich imieniu. Co do mnie, to nigdy niczego takiego nie napisałem. W swoim tekście w ogóle nie pisałem o demokracji (co łatwo sprawdzić), starałem się także nie odnosić do bieżących spraw politycznych (co też łatwo sprawdzić). Próbowałem jedynie przedstawić pewną interpretację przyczyn klęski rządzącej dotąd formacji politycznej. Nietrafny jest więc zarzut, że oto znajduję się w gronie osób, które chcą przeciwstawić demokracji liberalnej demokrację socjalistyczną (nawiasem mówiąc, czym u licha miałaby ona być?). Przypisywanie komuś poglądów, których nie prezentuje, mające na celu jego zdyskredytowanie kompromituje autora, a nie obiekt jego obróbki publicystycznej. Podobnie jak karkołomne rozumowanie w stylu: skoro krytykuje to, co było, to z pewnością podoba mu się to, co jest. Co do pozostałych poglądów Majcherka prezentowanych nie tylko w tekście „Demokracja liberalna, nie socjalistyczna”, to mogę jedynie powiedzieć, że są one typowe dla osób przywiązanych do ideologicznie motywowanej i nie najmądrzejszej wersji liberalizmu.

Owe proneoliberalne poglądy jak mantra powtarzane przez ostatnie trzydzieści kilka lat na świecie i ostatnie 26 lat w Polsce (jak najmniej państwa, jak najwięcej rynku), prócz do głębokiego kryzysu cywilizacji zachodniej przyczyniły się niewątpliwie do jednego: kompromitacji liberalizmu jako takiego. W tym sensie jego przeciwnicy powinni dać prof. Majcherkowi jakiś medal.

Kwestie socjalne a korekta liberalizmu

Zamiast bronić resztek honoru liberalizmu przez wskazywanie na możliwości korekty jego najbardziej prostackich wersji (neoliberalizm) w duchu liberalizmu wrażliwego na kwestie sprawiedliwości społecznej, równości i solidarności, rozdaje on razy na prawo i lewo w przekonaniu, że lepszego świata być po prostu nie może. W ten sposób zaprzecza tradycji liberalizmu jako orientacji samokrytycznej, przekonanej, że egoizm, chciwość i bezduszność są czymś złym. (Wiąże się ona m.in. z nazwiskami J.S. Milla i filozofów oraz ekonomistów nowego liberalizmu, których prace przygotowały grunt do powstania państwa dobrobytu społecznego w Wielkiej Brytanii).

Wykazuje także brak zrozumienia dla istnienia znaczącego pokrewieństwa w podejściu do kwestii socjalnej w najlepszych odmianach myśli liberalnej, socjaldemokratycznej oraz konserwatywnej, które zaowocowało powstaniem konsensu w kwestiach socjalnych w okresie 30 lat powojennych, zwanych złotymi dekadami kapitalizmu.

W tym sensie bezrefleksyjne przeciwstawianie sobie dobrego liberalizmu złej lewicy albo złej prawicy jest wyrazem ignorancji w kwestii faktycznych, a nie doktrynersko założonych z góry rozstrzygnięć o charakterze politycznym i ekonomicznym (socjaldemokracja skandynawska zbudowała z sukcesem model nordycki kapitalizmu, konserwatyści niemieccy i austriaccy z sukcesem stworzyli zaś model kapitalizmu reńskiego z jego „społeczną gospodarką rynkową”).

Podobnie jak zrównywanie państwa z samym złem w duchu anarchokapitalizmu, który ewidentnie bliski jest Majcherkowi. Nie potrzeba wielkiej wnikliwości, aby zauważyć, że państwa mogą być dobre i złe, a ich rola nader negatywna (państwa totalitarne), ale i nader pozytywna, o czym świadczą wielki sukces gospodarek azjatyckich oraz od lat znakomita kondycja państw skandynawskich (to na nich właśnie powinniśmy się wzorować).

Naiwna narracja o znudzeniu jako przyczynie zmiany rządów

Nie trzeba też wielkiego trudu poznawczego, aby uznać, że nie udało nam się w ciągu ostatnich 26 lat zbudować dobrego, sprawnego, sprawiedliwego państwa, co fatalnie zaciążyło na naszym rozwoju (zawiniły wszystkie siły polityczne). Takiego trudu nie wymaga też uznanie, że zmiana polityczna, która się ostatnio dokonała, nie może być wyjaśniona przez odwołanie do znudzenia czy chęci zmiany dla samej zmiany, jak to sugerują różni komentatorzy, w tym i prof. Majcherek.

Jeśli siły polityczne, które straciły władzę, lub te, które aspirują do jej przejęcia w przyszłości, nie zrozumieją faktycznych problemów trapiących polskie życiu społeczne i gospodarcze (niesprawne państwo, nierówności, niskie płace, utowarowienie usług społecznych, dominacja wielkich korporacji, patologiczne stosunki pracy, brak zrozumienia dla dobra wspólnego, amoralny familiaryzm, zachwianie równowagi pomiędzy kapitałem a pracą, zbytnia zależność od kapitału zagranicznego, niski stopień zaufania społecznego, unikanie płacenia podatków), pocieszając się naiwną narracją o znudzeniu jako przyczynie zmiany rządów, nie mają żadnych szans na zwycięstwo. Jeśli nie pojmą one, że neoliberalizm, który stanowił ideowe zaplecze naszych reform, zbankrutował jako doktryna i praktyka ekonomiczna oraz społeczna, mogą na zawsze pożegnać się z władzą. Mam wrażenie, że ledwo skrywana irytacja obecna w tekstach prof. Majcherka wynika z tego, że nawet on zaczyna sobie z tego zdawać sprawę.

*Andrzej Szahaj – profesor filozofii, dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się filozofią kultury oraz filozofią polityki. Członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN

Zobacz także

wyborcza.pl

Kaczyński daje do myślenia protestującym? „Jeśli ktoś myśli, że zrobi Majdan, to się głęboko myli. My sobie damy radę”

Jarosław Kaczyński między słowami ostrzega protestujących Polaków przed stanowczą odpowiedzią PiS?
Jarosław Kaczyński między słowami ostrzega protestujących Polaków przed stanowczą odpowiedzią PiS? Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta

Jarosław Kaczyński nie może być zadowolony ze skali sprzeciwu wobec działań kontrolowanych przez niego prezydenta, premiera, oraz sejmowej większości. I poirytowania tą sytuacją nie zamierza ukrywać, co potwierdza kolejny ostry wywiad prezesa PiS na temat masowych protestów w obronie demokracji. – Demonstrować wolno, to czasem powoduje jakiś bałagan, ale to jest cena demokracji, którą całkowicie akceptujemy – mówi w najnowszym wywiadzie. By po chwili stwierdzić coś, co wielu może odstraszyć od demonstrowania.

Kolejną falę protestów przeciwko działaniom Prawa i Sprawiedliwości, które tym razem nie zakończył się tylko na manifestacji w Warszawie, ale zgromadziły co najmniej po kilka tysięcy Polaków w aż 21 miastach, Jarosław Kaczyński komentuje w poniedziałek w portalu braci Karnowskich. W rozmowie z otwarcie sympatyzującą z PiS redakcją faktyczny przywódca Polski odnosi się między innymi do jego kontrowersyjnych słów o „gorszym sorcie Polaków” i „gestapo”.

Jarosław Kaczyński przekonuje, iż jego intencją było, by „w sposób modelowy, abstrakcyjny, pokazać, że istnieją różnice między postawami ludzi, także postawami Polaków”. Brzmi to jak tłumaczenie, iż nie miał on złych intencji. Można byłoby w ten sposób to odczytywać, gdyby prezes PiS w tym samym momencie nie postanowił… kolejny raz obrazić obywateli, którzy nie popierają jego partii. – Znaczna część z tych, którzy atakują, nie jest w stanie abstrakcyjnie myśleć, to przekracza ich możliwości. To jest kolejna cecha tego środowiska – stwierdza.

W najnowszym wywiadzie Jarosława Kaczyńskiego padają jednak jeszcze bardziej interesujące słowa. U Karnowskich w specyficzny sposób uspokaja on elektorat PiS w sprawie tego, iż losy nowego rządu nie są zagrożone przez masowe protesty Komitetu Obrony Demokracji i ugrupowań opozycyjnych.

JAROSŁAW KACZYŃSKI

prezes Prawa i Sprawiedliwości

Jeśli ktoś myśli, że zrobi tutaj Majdan, to się głęboko myli. My sobie damy radę, mamy wielki program społeczny. (…) Jestem przekonany, że kontr-Majdan byłby wielokrotnie większy. Chcielibyśmy jednak tego uniknąć, z tego względu, że nam nie chodzi o żadną konfrontację.

Pomimo tych kilku ostatnich słów, nie brzmi to jak szczere uspokojenie. Przypomina raczej sygnał wysłany do protestujących Polaków, iż kolejne manifestacje mogą skończyć się odpowiedzią ekipy PiS. Kiepsko przystaje to do rzekomych planów tej partii na najbliższe lata, o których wspomina dziś prezes. – Nam chodzi o taką sytuację, która w ciągu roku czy dwóch przekona bardzo dużą część społeczeństwa, nawet tych dziś nam bardzo niechętnych, że lepiej żyć w Polsce, którą rządzimy my – mówi Kaczyński.
źródło: wPolityce.pl

kaczyńskiMajdan
natemat.pl

Prawnik Helsińskiej Fundacji nie dopuszczony do głosu. Po ośmiu godzinach wychodzi z sali

Maciej Orłowski, 21.12.2015

Posiedzenie sejmowej komisji ustawodawczej

Posiedzenie sejmowej komisji ustawodawczej (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Prawnik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka przez osiem godzin prosił przewodniczącego komisji ustawodawczej Marka Asta o głos. Po ośmiu godzinach, gdy większość poprawek była już przegłosowana, opuścił salę. – Trudno o bardziej przekonujący dowód na to, jak traktowany jest głos obywateli w tak ważnej dla przestrzegania praw i wolności człowieka sprawie – mówi prezes HFPC Danuta Przywara.

Marcin Szwed, specjalista HFPC od prawa konstytucyjnego, przyglądał się obradom komisji ustawodawczej jako gość od godz. 10. To właśnie m.in. HFPC, wraz z Amnesty International, Fundacją Batorego czy Instytutem Spraw Publicznych apelowała o przeprowadzenie wysłuchania publicznego w sprawie nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym w Sejmie.

W wysłuchaniu może wziąć udział każdy – organizacja lub osoba prywatna – kto zgłosi taką chęć pisemnie. Wnioski z wysłuchania nie są dla posłów wiążące, ale powinni je wziąć pod uwagę jako głos społeczeństwa obywatelskiego.

Ekspert czeka na głos, a poprawki przechodzą

Szwed został zaproszony na posiedzenie komisji przez jej wiceprzewodniczącego Krzysztofa Brejzę z PO. Przez osiem godzin próbował zabrać głos. – Już przy drugiej poprawce, umożliwiającej wygaszanie mandatu sędziego na wniosek prezydenta lub ministra sprawiedliwości, podniosłem rękę. Ale przewodniczący Ast powiedział, że będę mógł się wypowiedzieć „w swoim czasie”.

Sytuacja powtarzała się wielokrotnie. Brejza cztery czy pięć razy prosił przewodniczącego z PiS o udzielenie głosu ekspertowi fundacji, jednak ten za każdym razem go nie dopuszczał. Głos nieustannie zajmowała niezaproszona poseł Pawłowicz (poseł Borys Budka z PO poprosił nawet o przekazanie stanogramu z komisji do prezydium Sejmu, aby te upomniało Pawłowicz).

– Jesteśmy w ósmej godzinie obradowania komisji. Pozwólmy wypowiedzieć się prawnikowi z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od wielu godzin prosi o głos – po raz kolejny o godz. 18 zaapelował poseł Brejza. Gdy Ast znowu odmówił, Szwed wyszedł z sali, bo PiS zdążył już przegłosować większość swoich poprawek.

przedstawiciel

„Burzy się trwały gmach państwa prawa”

– Trudno o bardziej przekonujący dowód na to, jak traktowany jest głos obywateli w sprawie tak ważnej dla przestrzegania praw i wolności człowieka oraz dla stałych reguł, pozwalających na funkcjonowanie demokracji konstytucyjnej – mówi Danuta Przywara, prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. I dodaje:

– Jest mi i przykro i jestem zła. Przez dwadzieścia parę lat budowaliśmy trwały gmach państwa prawnego, w którym funkcjonowanie wszystkich instytucji uregulowane było przez akceptowane przez wiekszość sił politycznych reguły. Pozwalało to m.in. na przekazywanie sobie nazwajem władzy, na pewność obrotu prawnego. Oczywiście nie oznacza to, że nie było już nic do zrobienia i poprawienia, tym niejmniej dawało to spokojną pewność. Teraz to jest burzone.

– Nie wierzy pani w intencje rządu, według którego spełnia tylko postulaty swoich wyborców i zapewnia, że chce słuchać obywateli? – pytamy. – Jestem za rozważnym przygladaniem się temu, co chce się zmienić, słuchaniem tego, co wszyscy mają do powiedzenia. Tego nie załatwia się w przeciągu 24 godzin – odpowiada prezes HFPC.

Opinię Fundacji o nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym można przeczytać na stronie internetowej HFPC.

Zobacz także

prawnik

wyborcza.pl

Prezes PiS: „Brak Lecha Kaczyńskiego zmienił europejską politykę na gorsze”

21.12.2015

Prezes PiS: „Brak Lecha Kaczyńskiego zmienił europejską politykę na gorsze” - niezalezna.pl

foto: prezydent.pl

Podczas konferencji na temat polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego głos zabrał jego brat Jarosław. – Wydarzenie z 10 kwietnia 2010 roku miało wpływ na to, co działo się dalej w tej części Europy. Mój brat relacjonował mi swoją rozmowę z prezydent Litwy. Była to ostatnia głowa państwa, z którą rozmawiał. Powiedziała mu, że jest zaniepokojona sytuacją i traktuje go jako ostatnią nadzieję. 10 kwietnia 2010 roku ta nadzieja przestała istnieć – mówił dziś Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości podczas konferencji „Suwerenność, solidarność, bezpieczeństwo. Lech Kaczyński a Europa Środkowa i Wschodnia”.

– Lech Kaczyński uważał, że centralnym pojęciem, do którego trzeba odwoływać się jeśli chodzi o politykę w tej części Europy – która miała nieszczęście znaleźć się w sferze komunizmu – jest synergia. Jest możliwość uzyskania wielkiego wzmożenia sił wszystkich. Chcę to bardzo mocno podkreślić. Lech Kaczyński nie odwoływał się do pojęcia przywództwa, liderowania, mocarstwa regionalnego. Wiedział, że to jest nierealne. Chciał, by polityka, którą prowadzi, była korzystna dla wszystkich i aby była to polityka partnerska pod każdym względem licząca się z interesami zarówno tych największych w regionie, jak i tych, którzy mają państwa najmniejsze, co nie oznacza, że w jakikolwiek sposób mniej warte szacunku czy zainteresowania. Uważał, że może to przynieść wyniki, nawet mimo pewnych różnic. Miał pomysł, na jakiej płaszczyźnie to szersze porozumienie budować. Była to energetyka, szczególnie jeśli chodzi o kierunek południowo-wschodni – mówił Jarosław Kaczyński.

Ta polityka miała prowadzić do upodmiotowienia zarówno Polski, jak i regionu, a więc nadania im statusu partnera w stosunku do innych państw europejskich.

– dodał.

– Dochodzimy do kwestii NATO. Lech Kaczyński zdawał sobie sprawę z tego, że Polska i inne kraje przyjęte do Sojuszu w latach 90-tych i na początku obecnego stulecia mają w rzeczywistości status drugorzędny. Próbował to obejść. Sposobem na to była budowa tarczy antyrakietowej i specjalne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Jedynym krajem, który był w stanie zatrzymać tendencje neoimperialne Rosji były Stany Zjednoczone, dlatego należało stawiać na umocnienie NATO. Mapa drogowa nie została jednak przyjęta, ale powstrzymano negatywne tendencje – stwierdził prezes PiS.

Gdyby ta polityka mogła być w pełni kontynuowana, nie doszłoby do zdarzeń, które Europie zagrażają

– powiedział.

Jarosław Kaczyński nawiązał też do katastrofy smoleńskiej:To wydarzenie miało wpływ na to, co działo się dalej w tej częściEuropy (…). Z całą pewnością brak Lecha Kaczyńskiego zmienił europejską scenę polityczną na gorsze. Mogę mieć nadzieję, że ta polityka powróci.

 

niezalezna.pl

Posłanka Lichocka pisze dużo o mediach i ich kłamstwach, ale najważniejsze zdradza na końcu…

jsx, 21.12.2015

Joanna Lichocka

Joanna Lichocka (WOJCIECH OLKUŚNIK)

Hieno-pluszaki, postkomuna i propagandyści. Joanna Lichocka kamufluje informację o tym, kiedy poznany projekt PiS o mediach ostro oceniając media publiczne. I nie tylko.

 

Posłanka Joanna Lichocka pracuje w sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, zajmującej się m.in. reformą mediów publicznych. Ta jest jednym z flagowych projektów nowej ekipy rządzącej. Ustawa o mediach narodowych (już nie publicznych) jednak wciąż nie została zaprezentowana opinii publicznej.

Kiedy to się stanie? Była dziennikarka i publicystka odpowiedź na to pytanie ukryła w obszernym tekście w „Gazecie Polskiej Codziennie”.

 

Ktoś kłamie, by prostować mógł ktoś

1. „Telewizja kłamie i to kłamie ordynarnie” skarży się Lichocka, ale przecież „wszyscy wiedzą, że łże”.

2. W końcu „propaganda Wiadomości i TVP Info, służących bez żadnej żenady interesom PO-PSL-SLD i Nowoczesnej (w skrócie postkomunie) jest tak nachalna i agresywna, że zauważają to nie tylko zwolennicy nowego rządu”.

3. „Dzięki mediom niezależnym, portalom społecznościowym, kłamstwa i fałszerstwa są konsekwentnie prostowane”, tak że możemy spać spokojnie. To znaczy będziemy mogli, kiedy dokona się reforma PiS w mediach publicznych. „Ile mamy tę propagandę hieno-pluszaków jeszcze znosić?”

4. Posłanka Lichocka pisze, że „poważna reforma mediów to sprawa, która nie może długo czekać, ale też nie może być realizowana na łapu-capu”.

5. Na koniec najważniejsza informacja. „Projekt zmian tworzący media narodowe jest prawie gotowy. Będzie jeszcze konsultowany i dyskutowany. Trafi pod obrady Sejmu najprawdopodobniej w styczniu. A do tego czasu zalecam jak zwykle – pogodny stoicyzm. I wyłączenie propagandy. Nie warto się denerwować”, pisze Lichocka.

Zobacz także

 

TOK FM

Jarosław Sellin, wiceminister od filmu: Paru tematów czy postaci mi w kinie polskim brakuje

Tadeusz Sobolewski, 21.12.2015Jarosław Sellin: - Z adaptacji polskiej klasyki filmem najżywszym, pozostawiającym wciąż potężne wrażenie, jest

Jarosław Sellin: – Z adaptacji polskiej klasyki filmem najżywszym, pozostawiającym wciąż potężne wrażenie, jest „Ziemia obiecana” Wajdy. Na zdjęciu Daniel Olbrychski (jako Karol Borowiecki) i Wojciech Pszoniak (jako Welt Moryc) (EAST NEWS)

– Nie sądzę, aby środowisko filmowe obawiało się naszej władzy. Kino to dla nas element polityki historycznej, polityki pamięci, wyobraźni zbiorowej, mitów, które buduje kultura masowa – mówi Jarosław Sellin, sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Tadeusz Sobolewski: Czy ustawa o kinematografii z 2005 r. jest pana zdaniem zadowalająca?

Jarosław Sellin: Przypomnę tylko, że ona przeszła dzięki dwóm siłom politycznym: SLD oraz PiS.

Wtedy był pan sekretarzem stanu w resorcie Kazimierza Ujazdowskiego?

– To było trochę wcześniej, kiedy jeszcze rządził SLD, premierem był Marek Belka, a PiS oraz PO były w opozycji. Nasze środowisko opowiedziało się za tym, żeby kinematografia uzyskała publiczne, państwowe wsparcie. Platforma była przeciw. Ale dobrze, że wtedy ta ustawa przeszła i że powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej. Dzięki temu polskie kino odżyło.

Czy jako przedstawiciel rządzącej partii dziś myśli pan tak samo?

– Nie odpowiem jednoznacznie, bo w ministerstwie pracuję od niecałego miesiąca, spraw mam na głowie tak wiele, że dopiero po zebraniu opinii środowiskowych będę mógł się wiążąco wypowiedzieć. Przecież nigdy nie jest tak, że jakaś ustawa jest ideałem. Czasami samo środowisko domaga się zmiany jakichś szczegółów.

Pytam, bo w środowisku filmowym z niepokojem mówi się o planach połączenia w ramach jednej wielkiej instytucji PISF-u, Narodowego Instytutu Audiowizualnego i Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. To realne?

– Ja nie zajmuję się plotkami.

To znaczy nie ma takich planów?

– Nic mi o tym nie wiadomo, dowiaduję się o tym od pana.

Byłoby to trudne do zrealizowania, bo nasz „ustrój kina”, którego kluczowym elementem jest niezależny Instytut Filmowy, zatwierdziła Komisja Europejska. Celem polityki europejskiej jest właśnie obrona kinematografii narodowych.

– To oczywiste, że potrzebna jest obrona kinematografii narodowych przed dominacją popularnego kina amerykańskiego, które ma niebywały potencjał komercyjny i ogromną widownię anglojęzyczną. Europa ma własną tradycję, na ogół kina bardziej artystycznego, autorskiego, lokalnego, która wymaga wsparcia.

Broniący rodzimego kina fundusz – zasilany początkowo z procentu od każdego sprzedanego biletu do kina – wymyślono w powojennej Francji. Tak kształtował się system, który przejęła Europa. U nas w ferworze rewolucyjnym słyszy się głosy, że kinematografię trzeba „unarodowić”. Nie rozumiem. To znaczy, że polskie kino od czasów Wajdy i Munka, Kieślowskiego i Holland było nie dość narodowe?

– Tak sformułowanych głosów nie słyszę. Co najwyżej postulat, by kino narodowe pomogło w prowadzeniu mądrej polityki historycznej, polityki pamięci, bo w tej dziedzinie w Polsce najlepiej nie jest. Kino „narodowe” jest oczywistością. I chociaż dziś w Europie dominują koprodukcje, wiemy mniej więcej, co to jest kino francuskie, włoskie, skandynawskie, niemieckie. Także polskie.

Gdy słucham postulatów o „potrzebie tworzenia kina narodowego”, już widzę filmy wojenno-więzienne, o bitwach, „żołnierzach wyklętych”, ofiarach systemu. Czyli o tym – przywołam Mrożka – że „za wolność, panie, wybili”. Wątpię, by świat na to czekał, nawet w hollywoodzkim wydaniu. Problemem świata nie są polskie kompleksy. Kino szkoły polskiej, którym świat się kiedyś zachwycił, ze śmiejącym się Cybulskim w ciemnych okularach, było skierowane w przyszłość, ku życiu. Dlatego się podobało. Co pan sądzi o głosach domagających się nowej martyrologii?

– Wracam do problemu kina jako elementu polityki historycznej, polityki pamięci, wyobraźni zbiorowej, mitów, które buduje kultura masowa. To jego naturalna, nawet jeśli niechciana rola. Przecież to obrazy i cytaty pamiętane z kina budują m.in. naszą wspólną tożsamość.

Ale nie tak wprost. Kino polskie często wchodziło w polemikę z narodowymi stereotypami i z ówczesną polityką kulturalną, która mówiła, co trzeba i ile można.

– W PRL-u odegrało taką rolę. Ale koncentrując się dziś na odbiorze naszego kina w świecie, przyzna pan, że wyobrażenia o narodzie i jego roli w przeszłości rzutują w przyszłość. Sympatyczniej się podróżuje, inwestuje, kontaktuje z przedstawicielami narodów, które mają swój pozytywny wizerunek wynikający z przeszłości. Budowanie dobrego wizerunku, budzenie zainteresowania danym narodem czy państwem w ramach pewnej polityki historycznej ma znaczenie dla naszej przyszłości.

Kino narodowe jako propaganda polskości? Odbiorca jako uczeń w szkole? Czy to są wzory na dziś? Godard uznał kiedyś za wzór kina narodowego „Kanał” Wajdy, bo w takich filmach „naród przygląda się sobie”. Włosi przeglądają się w „Piekle” Dantego – „Piekło” jest ciekawsze od „Raju”. Podstawowe lektury polskości to dzieła krytyczne, pełne ironii: „Dziady”, „Wesele”, „Wyzwolenie”, „Przedwiośnie”, Gombrowicz. To nie jest literatura propagandowa. Nasze kino też nie musi być propagandą.

– Ja nie mówię o propagandzie. Czy na pewno w polskim kinie opowiedzieliśmy o wszystkim, co trzeba? Weźmy Czechów, naród, który nie odegrał w II wojnie światowej takiej roli jak Polacy. Mimo to poszły w świat ich dwa znakomite filmy – o czeskich lotnikach w bitwie o Anglię i o Czechach walczących pod Tobrukiem, gdzie byli pododdziałem należącym do brygady polskiej. To Czesi, a nie Polacy kojarzą się dziś z obroną Anglii i północnej Afryki przed korpusami niemieckimi. Szkoda, że nie zrobiliśmy analogicznych filmów o Polakach. To przykład ewidentnego zaniechania.

Brak scenariuszy, brak pieniędzy.

– W takim razie można się pokusić o stworzenie warunków, w których mogłyby powstawać atrakcyjne, wysokonakładowe freski historyczne, na przykład z udziałem amerykańskich gwiazd. Czemu nie?

Amerykanie mieliby robić polskie filmy?

– Dopomóc nam. Mają doświadczenie – moim zdaniem najlepszy film wojenny w historii kina to „Szeregowiec Ryan” Spielberga – a ich gwiazdy przyciągają widzów samą siłą swojego nazwiska.

Ale nie udały się wysokonakładowe zagraniczne filmy historyczne o Polakach: „Bitwa pod Wiedniem” Alessandra Leone była klęską (reżyser znalazł się właśnie na liście nowych ekspertów PISF). „Niepokonanych” Petera Weira, o Polaku uciekającym z syberyjskiego łagru, oglądałem w pustym multipleksie.

– Jeśli chodzi o filmy historyczne, nigdy nie ma gwarancji sukcesu, ale to nie znaczy, że nie należy próbować. Miałem więcej szczęścia przy filmie Weira, kino nie było puste, a film – w mojej ocenie – przejmujący i ważny. A wracając do możliwości współpracy z Amerykanami, przypomnę, że nawet filmowcy z ubogiej Gruzji zaprosili ich do zrobienia filmu o wojnie z Rosją o Osetię, bo wierzyli, że ich dramat dzięki temu będzie lepiej opowiedziany światu.

Nie widziałem „Pięciu dni wojny”, ale z recenzji wynika, że Gruzinom film zamówiony przez prezydenta Saakaszwilego wydał się uproszczony, a resztę świata niewiele obchodził.

– Także go jeszcze nie widziałem, ale wróćmy do braków w polskim kinie historycznym. Dziesięć lat temu wśród młodych ludzi ożyło zainteresowanie, wręcz fascynacja powstaniem warszawskim. Miało w tym udział nowo powstałe muzeum. Odczuwano powszechną potrzebę nowego, wielkiego filmu – po „Kanale” Wajdy. Ministerstwo i muzeum ogłosiły konkurs na scenariusze filmów o powstaniu. Trzeba wrócić do tej praktyki.

Byłem w jury tego konkursu. Nagrodzone scenariusze mieli zrealizować Juliusz Machulski i Dariusz Gajewski, ale filmy nie powstały z braku funduszy. Przypuszczam też, że nikomu na nich nie zależało. Film, który w końcu powstał, „Miasto 44”, był wynikiem pasji reżysera Jana Komasy. Ale czy przetrwa jak „Kanał”? Krążymy wiecznie wokół tych samych tematów. A ja chciałbym zobaczyć realizację któregoś z nieoczywistych projektów o Polakach w świecie. Np. film o Mickiewiczu, jakiego pokazał György Spiró w powieści „Mesjasze” czy Jacek Dehnel w „Matce Makrynie”. Film o Conradzie, którego nie zrealizował Wojciech Marczewski. Film, którego nie zrobił Filip Bajon o Bronisławie Piłsudskim, zesłańcu, który stał się słynnym etnografem i kultową postacią w Japonii. Albo film, którego nie zrobił Kazimierz Kutz – o wsi śląskiej, która wyemigrowała do Teksasu i istnieje tam do dziś.

– Ja też mam swoje marzenia, ale nie mogę o nich mówić, bo można by to potraktować jako sugestie czy żądania. Jednak paru tematów czy postaci bardzo mi w kinie polskim brakuje. Na przykład fascynujących biografii z XVIII w., które i dziś mogłyby nam wiele powiedzieć o genezie naszej współczesności.

A co pan lubi najbardziej ze złotego okresu polskiego kina, z lat 1956-81?

– Nie będę tu szczególnie oryginalny. Bardzo lubiłem adaptacje polskiej literatury, klasyki powieściowej, zarówno w filmie kinowym, jak i w serialach. Spośród nich filmem najżywszym, dynamicznie zrealizowanym i oddającym ducha pokazanego czasu, pozostawiającym wciąż potężne wrażenie, jest „Ziemia obiecana” Wajdy. Lubię też całą „Trylogię” w reżyserii Hoffmana, ale w odwrotnym porządku powstawania: najwyżej cenię „Pana Wołodyjowskiego”, potem „Potop”, a na końcu jest „Ogniem i mieczem”. Choć tu też nie powinienem się wypowiadać.

To akurat niegroźna wypowiedź. Został pan wysokiej rangi urzędnikiem Ministerstwa Kultury w chwili, gdy kino polskie osiągnęło największe sukcesy od 1989 r.: najlepsze wyniki frekwencyjne w kraju, nagrody w świecie: m.in. Oscar dla Pawlikowskiego, Srebrny Niedźwiedź dla Szumowskiej. Obowiązujący kurs na zmiany nasuwa obawy, że ta dobra koniunktura może się zachwiać i zamiast iść do przodu, zrobimy krok w tył.

– Nie sądzę, aby środowisko filmowe obawiało się naszej władzy. Jak żadna inna partia w Polsce do wspierania polskiej kultury przywiązujemy wielką wagę, o czym świadczy to, że pierwszy raz w historii polskiej demokracji minister kultury jest też wicepremierem. Do polskiej twórczości filmowej podchodzimy z dużą nadzieją na wzruszenia, wielkie debaty, wielką promocję Polski i polskości. Mówimy przy tym jasno, czego nam brakuje, co trzeba uzupełnić. Mamy nadzieję na dołożenie w nadchodzących latach do dotychczasowego świetnego dorobku kolejnych ważnych dzieł.

Ostatnie 10 lat polskiego kina to właśnie okres triumfu kina historycznego – twierdzi Wojciech Orliński w książce „10 lat emocji. Polskie kino 2005- -2015”. Od „Skazanego na bluesa” po „Bogów”, od „Katynia” po „Idę”, od „Generała Nila” po „Miasto 44”, od „Czarnego czwartku” po „80 milionów”, polskie filmy historyczne przyciągają tłumy widzów, często rywalizując z hollywoodzkimi superprodukcjami. Nie ma żadnego kryzysu, jest boom.

.

.

Zobacz także

jarosławSellin

wyborcza.pl

 

Europa, Niemcy i kołtun polski

Maciej Stasiński, 21.12.2015

Brama Brandenburska w Berlinie

Brama Brandenburska w Berlinie (Fot. Bartłomiej Barczyk / AG)

Naczelny Polak Jarosław Kaczyński utrzymuje, że Polska to niemiecko-rosyjskie kondominium, a ostatnio przypomniał, że reparacje wojenne od Niemiec dla Polski to sprawa wciąż niezałatwiona.

Jego dobry partyjny towarzysz Witold Waszczykowski, stanowiący samodzielny, acz bezgłowy korpus dyplomatyczny, dodaje: – Niemcy realizują interesy Rosji, a o nas się nie troszczą.

Ich wierna partyjna towarzyszka oddelegowana na odcinek rządowy Beata Szydło basuje: – Niech Martin Schulz przeprosi Polskę [za sugestie szefa Parlamentu Europejskiego, że pisowski rząd dokonuje pełzającego zamachu stanu].

Te światłe uwagi pouczają, że szczęście – również geopolityczne – nie trwa wiecznie i trzeba o nie dbać. Oraz że gdy rozum śpi, budzą się demony.

Niemcy po wojnie to bodaj jedyny w Europie naród i kraj, któremu tożsamość narodowa i interes narodowy zgadzają się z tożsamością i interesem europejskim.

Inni ciągle miotają się między swoim egoistycznym interesem narodowym a europejskim i mozolnie je uzgadniają.

Inni mają też ciągle do Niemiec pretensje. Albo jest Niemiec za dużo – i to źle, albo za mało – też źle.

W 1989 r. bano się w Europie, że jak się zjednoczą, to dopiero będą mocarstwem i wypną się na innych i Europę. Nie wypięli się, lecz wręcz przeciwnie.

Zjednoczone Niemcy stały się osią i zwornikiem Europy. Więcej – zostały głównym rzecznikiem jej dalszego rozszerzania się na wschód. M.in. na Polskę.

Jak Niemcy uznawały Chorwację po wybuchu wojny bałkańskiej, było źle. Gdyby broniły Jugosławii przed rozpadem, byłoby jeszcze gorzej.

Gdy przyszedł kryzys 2008 r., a Irlandia, Portugalia, Hiszpania i Grecja wpadły w jego dół, rozległo się wołanie: „Niech Niemcy coś zrobią!”.

Kiedy zrobili i kazali się innym ponaprawiać, dla wielu okazało się, że uczynili tak tylko dla własnego interesu, i znowu zostali nielubianym hegemonem Europy, która znów staje się niemiecka.

W sprawie uchodźców kłopoty Europejczyków z Niemcami skupiają się znowu jak w soczewce. Jak ich przyjmują z powodów moralnych, źle: „Niech nas Niemcy nie pouczają o chrześcijańskim miłosierdziu, a zwłaszcza solidarności” – wyrzucają im jedni, np. Polacy.

Zresztą – dopowiadają inni albo ci sami co przedtem (np. Polacy) po przenikliwym przejrzeniu niemieckiej chytrości – wcale ich nie przyjmują z miłosierdzia, tylko narodowego interesu:

„Przyjmują, bo sobie ich zatrudnią, nauczą niemieckiego, zintegrują i jeszcze na tym zarobią”.

Czyli: Niemcy znowu świnie, będą jeszcze bogatsi.

Niemcy mają w Europie przerąbane.

Kiedyś się mówiło, że piłka nożna to taka gra, w której po boisku ugania się za piłką 22 ludzi, a na końcu wygrywają Niemcy.

Unia Europejska to dzisiaj taka gra, w której w pogoni za interesem narodowym – czy aby on zgodny z europejskim? – uwija się gorączkowo 27 państw i wszystkie mają za złe, że znowu wygrywają Niemcy.

Europa to wspólnota wartości. Europa to suma interesów narodowych. Ta gra jest skomplikowana, ale Niemcom te dwie rzeczywistości zgadzają najczęściej i najlepiej. Inni się głowią. Niemiecka tożsamość jest równie niemiecka, co europejska. Niemiecka racja stanu leży w Europie. Inni drapią się w głowę.

Na razie.

Dlatego przestrzegałbym przed popychaniem Niemiec ku oddzielaniu interesu narodowego od europejskiego. Nie kazałbym im szukać racji stanu poza Europą.

Dbałbym, żeby nam z nimi było po drodze we wspólnej Europie.

Bo Europa bez Grecji sobie poradzi lepiej niż z nią, bez Wielkiej Brytanii – raczej gorzej, bo zbiednieje. Bez Polski – też przetrwa, choć z idealistycznym żalem, że Wschodu z Zachodem, rozdzielonych po Jałcie, jednak nie dało się skleić.

Ale bez Niemiec Europy nie będzie w ogóle.

I jak już współczesne nacjonalizmy ją rozwalą, to jak amen w pacierzu znowu rozlegnie się lament: „To Niemcy zawinili!”. I na pewno znowu wygrają.

Bo Niemcy również poza Europą zapewne dadzą sobie radę. Z pewnością lepiej niż wielu, w tym Polska.

Kanclerz Schröder zrobił może nam, Polakom, nieprzyjemność z rosyjską rurą Nord Stream, ale jakie przykrości mogą nas czekać, gdy Niemcy nacjonalistyczne poza Europą pójdą za przykładem innych nacjonalistów i ogłoszą zasadę „Niemcy dla Niemców”?

Kto na tym wygra, koteczku?

I gdzie wtedy podzieją się polski interes narodowy i polska racja stanu?

„Żeby Polska była Polską, a Niemce dały więcej” – śpiewa Jacek Kleyff.

Kiedy Pan Bóg chce kogoś ukarać, odbiera mu rozum. W przypadku dzisiejszej Polski przydziela mu rozum endecki.

Gdzie się podziejesz, polski nacjonalistyczny kołtunie, na europejskim rumowisku?

A zwłaszcza – czemu tam wleczesz cały kraj?

Beze mnie.

PS Te uwagi są niesamodzielne. Zawdzięczam je wykładowi prof. Włodzimierza Borodzieja na UW pt. „Niemcy 2015. Stary/nowy sąsiad”.

Zobacz także

BógKarząc

wyborcza.pl

Znamy budżet państwa na 2016 rok. Prawie 55 mld zł deficytu, krocie na program „Rodzina 500+”

Rząd przyjął budżet na 2016 rok.
Rząd przyjął budżet na 2016 rok. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Dochody na poziomie 313,7 mld złotych, wydatki rzędu 368,5 mld złotych i deficyt, który nie przekroczy 54,7 mld złotych – oto budżet państwa na nadchodzący rok, zatwierdzony właśnie przez rząd Beaty Szydło. „W planie wydatkowym uwzględniono koszty wielu przedsięwzięć prospołecznych”- czytamy na stronie Kancelarii Premiera. Jak wyjaśniono, taka konstrukcja budżetu ma pozwolić „zachować stabilność makroekonomiczną finansów kraju”.

Priorytetem rządu ma być realizacja programu „Rodzina 500+”. Ma on wspierać rodziny z dziećmi, szczególnie wielodzietne, a także znacząco poprawić spadające od lat wskaźniki demograficzne. „Jako bodziec popytowy może spowodować lekki wzrost dynamiki PKB” – podkreślono w komunikacie KPRM. Przyszłoroczny budżet zakłada też zwiększenie PKB o 3,8 proc.

Przypomnijmy, flagowy projekt Prawa i Sprawiedliwości przyczynił się do miażdżącego zwycięstwa w wyborach. W założeniach programu 500+ rodzice dostaną 500 zł miesięcznie na każde drugie i kolejne dziecko w rodzinie, a w przypadku rodzin, których dochód na osobę nie przekroczy 800 zł miesięcznie (1200 zł w przypadku rodzin z dzieckiem niepełnosprawnym) świadczenie będzie przysługiwało również na pierwsze dziecko.

Według wyliczeń resortu finansów, z kieszeni podatników na rzecz państwa odprowadzona zostanie łącznie suma 276,1 mld złotych. Dodatkowo, Skarb Państwa zasili kwota 7,5 mld z nowych podatków: od niektórych instytucji finansowych (5,5 mld zł) i od sklepów wielkopowierzchniowych (2 mld zł). Do tej sumy trzeba doliczyć 3,2 mld zł na rzecz budżetu z kasy NBP, a także inne wpływy, m.in. z ceł i dywidend.
źródło: KPRM

 

naTemat.pl

Czy Kaczyński z Rydzykiem załatwią Owsiaka?

Przedstawiciel partii rządzącej, poseł Stanisław Pięta napisał: „Jeśli funkcjonariusz publiczny zaangażuje się w hecę WOŚP, niech nazajutrz składa raport o zwolnienie ze służby”. Skoro słowa takie padają z ust przedstawiciela władzy, należy je potraktować poważnie. A poważnie potraktowane stanowią tzw. groźbę bezprawną. Nie wiem, czy poseł Pięta wie, że ingerowanie w życie prywatne funkcjonariuszy publicznych jest znamienną cechą ustroju totalitarnego. Wątpię. Zapewne taka po prostu jest jego mentalność i wiele myślenia w tym nie ma. Ja jednak odczytuję te słowa w kontekście kwestii formalnego udziału policji, wojska i straży pożarnej w najbliższym finale WOŚP. Czy Pięta sugeruje, że służby te nie będą w tym roku wspierać wielkiej akcji charytatywnej? Wskazywałyby na to wcześniejsze doniesienia o rozesłaniu do jednostek WP instrukcji „w sprawie współpracy z organizacjami pozarządowymi i udziału w imprezach pozawojskowych”, odczytywanej jako zakamuflowane ostrzeżenie przed angażowaniem się wojska w WOŚP. Pojawianie się takich sygnałów oznacza, że trwa próba sił wrogów WOŚP, czyli Kościoła i PiS z Jerzym Owsiakiem, który zresztą z pewnością na upolitycznienie swojej akcji ani żadne wojny z władzą nie ma ochoty.

Ochota ochotą, WOŚP, od kiedy stała się celem kampanii oszczerstw i zniewag ze strony środowisk narodowo-katolickich, jest instytucją polityczną. Czym Owsiak kole w oczy „prawdziwych Polaków” i Kościół? Otóż WOŚP, wcale tego nie sobie nie zamierzając, odebrała Kościołowi jego domniemany monopol na działalność charytatywną i narodową mobilizację wokół wartości. Nie chodzi więc o banalną konkurencję dla Caritasu czy dochody z tacy tej jednej styczniowej niedzieli. Chodzi o to, że dzięki Owsiakowi Polacy mają jedno wspólne święto, którego nie kontroluje Kościół i które ma charakter całkowicie świecki. Właśnie to, że etyczność publiczna, celebrowana wspólnotowo, może nie mieć religijnej oprawy, stanowi ów dramatyczny wyłom, który tak poraża Kościół. Jakże śmiał ten Owsiak robić coś na skalę narodową, nie prosząc Kościoła o patronat!

Nieustępliwym, obsesyjnym wrogiem Owsiaka jest Tadeusz Rydzyk. Trudno przypuszczać, aby w pakiecie żądań, które postawił wobec swojego wspólnika w zamian za poparcie wyborze, Rydzyk nie poruszył sprawy WOŚP. Oczywiście, nie można wykluczyć, że tak nie było, ale jest to bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza w kontekście zachowania Pięty i wspomnianej wyżej „instrukcji”. Trzeba wobec tego postawić pytanie: czy Jarosław Kaczyński chce iść na konfrontację z Owsiakiem i czy ma w tej konfrontacji szanse? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest, w moim przekonaniu, negatywna. Owsiak prawdopodobnie osobiście nic a nic nie obchodzi Kaczyńskiego, a wojna z WOŚP nie przyniosłaby mu żadnych korzyści. Odpowiedź na drugie pytanie brzmi po prostu „nie”. Nie, Kaczyński nie ma żadnych szans z Owsiakiem. Dla Owsiaka Kaczyński jest za krótki. Za krótki jest nawet Rydzyk. Popularność Owsiaka dalece przewyższa popularność obu przywódców Polski kościelno-pisowskiej. Kopanie się z Owsiakiem byłoby jak kopanie się z koniem.

Dlatego twierdzę, że Kaczyński nie pójdzie na konfrontację z Owsiakiem. Za chwilę usłyszymy pewnie od Beaty Szydło, że wszystko będzie cacy: wszystkie służby będą pomagać, tak samo jak pomagają na imprezach kościelnych, a o żadnych represjach wobec funkcjonariuszy  publicznych nie ma mowy. A Rydzyk będzie musiał przełknąć kolejną gorzką pigułę. Przyjdzie czas, że się zemści. Ale na razie może Kaczyńskiemu…. , no.

janHartman

hartman.blog.polityka.pl