Wenecja, 09.02.2016

 

Minister Anna Zalewska spotkała się z biskupem Markiem Mendykiem. O czym rozmawiali?

Justyna Suchecka, 09.02.2016
Anna Zalewska

Anna Zalewska (fot. Łukasz Krajewski / Agencja Gazeta)

Głównym tematem spotkania szefowej Ministerstwa Edukacji Narodowej oraz przewodniczącego Komisji Wychowania Katolickiego KEP były kwalifikacje nauczycieli religii – podało MEN w oficjalnym komunikacie.
 
Przedstawiciele Komisji Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski byli we wtorek gośćmi Minister Edukacji Narodowej. Przed spotkaniem biuro prasowe resortu podkreślało, że „MEN spotyka się ze wszystkimi stronami zainteresowanymi zmianami w systemie oświaty”.

Teraz poinformowało, że głównym celem spotkania była kontynuacja prac nad nowelizacją porozumienia pomiędzy KEP i MEN w sprawie kwalifikacji wymaganych od nauczycieli religii.

– Dotychczasowe porozumienie pochodzi z roku 2000 i wymaga nowelizacji – powiedział bp. Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP. – Planowane zmiany w dokumencie mają dotyczyć m.in. ujednolicenia nazewnictwa dotyczącego przygotowania katechetyczno-pedagogicznego oraz dostosowania wymagań kwalifikacyjnych do obowiązujących przepisów w zakresie kształcenia nauczycieli.

Minister Anna Zalewska nawiązała podczas spotkania do ogólnopolskiej debaty oświatowej, którą zainicjowała przed tygodniem. Jej finał odbędzie się w Toruniu. – Pod koniec czerwca kończymy cykl ogólnopolskich debat, po których zostanie przedstawiony plan zmiany systemu oświaty. Pracujemy nad podstawami programowymi, które nie będą przypisane do etapów kształcenia, ale do tego, co dziecko na każdym etapie swojego życia musi umieć – mówiła przedstawicielom Episkopatu minister.

Wcześniej w „Wyborczej” pisaliśmy, że strona kościelna żywo zainteresowana jest zmianami przeprowadzanymi w oświacie. Ewentualna likwidacja gimnazjów dotknęłaby również ok. 200 gimnazjów katolickich oraz kilkunastu tysięcy katechetów zatrudnionych w szkołach publicznych.

Episkopat może również wrócić do dyskusji o maturze z religii, którą popiera część polityków PiS.

We wtorkowym spotkaniu udział wzięli oprócz minister Zalewskiej i biskupa Mendyka również wiceminister Maciej Kopeć, ks. Piotr Tomasik, koordynator biura programowania katechezy przy KEP i ks. Marek Korgul, sekretarz KWK KEP.

Justyna Suchecka: Interesują Cię tematy związane z edukacją? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!

Zobacz także

ministerEdukacji

wyborcza.pl

09.02.2016, 15:36
brejza1

Brejza: Zmieniacie słownik języka polskiego na słownik języka pisowskiego

Jak mówił w Sejmie Krzysztof Brejza – cytując słownik PWN:

„Definicja: każdy, pojedynczy, poszczególny, jakikolwiek. I są nawet przykłady: każde dziecko, każdy człowiek”

Brejza zacytował też słowa premier Szydło o „każdym dziecku” z 15 grudnia:

„Wy nie jesteście wysłani do zmiany słownika. Nie ma już prawa od czasu TK, nie ma sprawiedliwości. Zmieniacie słownik języka polskiego, tworzycie słownik języka pisowskiego”

300polityka.pl

Jak polski rząd traktuje Trybunał

Ewa Siedlecka, 09.02.2016

Przewodniczący Komisji Weneckiej Gianni Buquicchio

Przewodniczący Komisji Weneckiej Gianni Buquicchio (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który spotkał się z delegacją Komisji Weneckiej, rano w Radiu ZET zdradził swoją – a zapewne też PiS – strategię na rozmowy z Komisją: trzeba przekonywać, że Platforma złamała zasadę pluralizmu, jaka powinna cechować sąd konstytucyjny, „przez próbę zmonopolizowania składu Trybunału Konstytucyjnego”.
 

To ma tłumaczyć uchwalenie „nowelizacji naprawczej”, wedle której Trybunał orzeka w kolejności wpływu spraw, w pełnym składzie i większością dwóch trzecich głosów. I wielu drobniejszych poprawek, które zsumowane uniemożliwiają Trybunałowi sądzenie. A przede wszystkim ocenę konstytucyjności prawa stanowionego przez PiS. Filozofia jest prosta: skoro to nie my mamy większość w Trybunale, to ten Trybunał nie może oceniać naszych ustaw.

Cóż, Komisja Wenecka oceni, czy filozofia, zgodnie z którą albo sąd konstytucyjny sądzi „po naszemu”, albo nie sądzi wcale, mieści się w standardach europejskich.

Przy okazji warto przypomnieć, że to wyborcy, czyli tak chętnie przywoływany przez PiS suweren, zdecydowali, że to Platforma Obywatelska z PSL miały decydujący głos przy obsadzaniu Trybunału przez osiem ostatnich lat. A wcześniej ten sam suweren zdecydował, że – po wygranych wyborach w 2005 roku – to PiS z LPR i Samoobroną obsadziły sześć miejsc w Trybunale Konstytucyjnym.

PO, kiedy doszła do władzy, nie uchwalała ustawy „naprawiającej” skład Trybunału. Gdyby suweren w 2007 roku znowu powierzył PiS władzę, to PiS zapewne bez większych ceregieli obsadziłby kolejne dziewięć miejsc zwalniających się do następnych wyborów w 2011 r. I nieszczególnie martwiłby się brakiem pluralizmu.

Warto także przypomnieć, że zawłaszczenie przez poprzedni Sejm dwóch nienależnych mu miejsc w Trybunale naprawił już sam Trybunał – wyrokiem z 3 grudnia (którego rząd nie chciał opublikować). Że na te dwa zawłaszczone miejsca PiS już wybrał swoich sędziów (w tym jednego, który przesiadł się na fotel w Trybunale wprost z fotela poselskiego). I że ci sędziowie już orzekają.

Oczywiście byłoby lepiej, gdyby to nie politycy zgłaszali kandydatury do Trybunału, lecz jedynie wybierali spośród zgłoszonych przez szacowne prawnicze gremia. Wtedy skończyłyby się dywagacje o tym, „czyj” jest dany sędzia. Ale na to żadna partia – łącznie z PiS – nie chce się zgodzić. Zamiast tego PiS proponuje pełne upolitycznienie, czyli parytet miejsc w Trybunale: siedem dla rządzących, osiem dla opozycji. Ciekawe, jak utrzymywano by ten parytet po wyborach, gdy zmieniłaby się reprezentacja partii w Sejmie? Którzy sędziowie by szli na odstrzał, gdyby partia musiała zwolnić któreś miejsca w Trybunale? Zapewne ci, którzy wykazali się w orzekaniu zbyt małą wiernością.

Zbigniew Ziobro w Radiu ZET zapowiedział też, że rząd nie uzna orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie „naprawczej nowelizacji”. Bardzo szczęśliwie się złożyło, że Komisja Wenecka ma okazję na własne oczy i uszy się przekonać, jak polski rząd traktuje najwyższy organ sądowy w państwie, jaki ma stosunek do jego niezależności i jakich instrumentów używa, by przywołać go do porządku.

Zobacz także

świetnie

wyborcza.pl

Tusk przed Trybunałem Stanu? Cimoszewicz: To bardzo prawdopodobne

09.02.2016

„PiS nie będzie miało takich zahamowań, jakie miała większość parlamentarna poprzedniej kadencji, która nie zdecydowała się postawić przed Trybunałem Stanu pana Kaczyńskiego i pana Ziobry” – mówił w TVN24 były premier Włodzimierz Cimoszewicz. „Postawienie Donalda Tuska przed Trybunałem Stanu jest bardzo prawdopodobne” – ocenił.

Były premier stwierdził, iż spodziewa się po nowej komisji smoleńskiej samej propagandy. „Wydaje mi się, że to, co przez lata słyszeliśmy od komisji Jerzego Millera, brzmiało wiarygodnie”- stwierdził. „Wydaje mi się, że jednak duża część naszego społeczeństwa jest innego zdania i wierzy w rozmaite teorie zamachowo-spiskowe. Ja w nie nie wierzę. Jestem przekonany, że do tej wielkiej tragedii doszło z przyczyn, niestety, charakterystycznych dla naszego kraju – lekceważenia reguł i procedur”- dodał.

Cimoszewicz pytany był także o to, czy powołanie nowej komisji może skończyć się postawieniem Donalda Tuska przed Trybunałem Stanu. „Jak sądzę, PiS, że pewnie przy poparciu Kukiz’15, nie będzie miało takich zahamowań, jakie miała większość parlamentarna poprzedniej kadencji, która nie zdecydowała się postawić przed Trybunałem Stanu pana Kaczyńskiego i pana Ziobry. To jest bardzo prawdopodobne”- stwierdził.

Zdaniem byłego premiera, powołanie nowej komisji smoleńskiej będzie szkodziło wizerunkowi Polski. Jego zdaniem, jej członkowie będą dążyć do tego, by podważyć ustalenia swoich poprzedników. „Tym samym będą obalali prawomocność działań państwa w poprzednim okresie, a sami nie są w stanie stworzyć wiarygodnego, opartego na dowodach innego wyjaśnienia”- mówił Cimoszewicz.

„W sprawie katastrofy zostały ukryte podstawowe fakty”

„Mija sześć lat od momentu, który nazwano największą tragedią Polski od II wojny światowej” – mówił 4 lutego Antoni Macierewicz podczas uroczystości powołania podkomisji, która wyjaśnić ma okoliczności katastrofy smoleńskiej.

Szef MON stwierdził, iż w trakcie prac komisji Jerzego Millera, wskazywano na błędy, które nie były zgodne z faktami. „Zostały ukryte podstawowe informacje, które w sposób zasadniczy zmieniają ogląd wydarzeń” -mówił. „Skala katastrofy smoleńskiej była większa niż tylko skala tragedii indywidualnej, narodowej i państwowej; związana była też z tym, jak ówcześni rządzący potraktowali tych, którzy polegli”- stwierdził.

Komisja smoleńska

Wznowienie działania komisji smoleńskiej możliwe jest na postawie nowego rozporządzenia MON, które reguluje działanie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. W piątek Antoni Macierewicz przedstawił jej nowych członków.

Projekt zakłada, iż to minister obrony narodowej będzie mógł wznowić badanie wybranego wypadku, gdy ujawnione zostaną „nowe okoliczności lub dowody mogące mieć istotny wpływ na ich przyczyny”. Jeżeli szef MON podejmie taką decyzję, w ramach komisji będzie mógł powołać specjalną podkomisję, która zajmie się badaniem konkretnego przypadku.

Komisja składać się będzie mogła po zmianach z 60 osób. Przewodniczącego, pierwszego zastępcę przewodniczącego i sekretarza powoływał będzie szef MON. Minister obrony narodowej będzie także mógł poszerzać skład komisji.

tuskPrzed

msn.com

Nie ma byłych doradców Putina

Mirosław Czech Gazeta Wyborcza, 09.02.2016

Andriej Iłłarionow

Andriej Iłłarionow (SERGEY PONOMAREV/AP)

Po co szef MON Antoni Macierewicz powołał na członka podkomisji do spraw wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Andrieja Iłłarionowa, doradcę prezydenta Rosji Władimira Putina w latach 2000-05?
 

Spotkanie trwało trzy-cztery minuty” – powiedział szef MSZ Witold Waszczykowski (4 lutego) po spotkaniu z rosyjskim ambasadorem. „Dziesięć” – doprecyzował uśmiechnięty Siergiej Andriejew. Spotkanie odbyło się na prośbę strony rosyjskiej, więc się wydawało, że po niedawnej wizycie delegacji polskich dyplomatów w Moskwie jest kolejnym dowodem ocieplenia relacji polsko-rosyjskich.

Ciepłem powiało, bo rosyjski ambasador przyszedł złożyć życzenia noworoczne. Nie było mowy o współpracy z podkomisją do spraw wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, której powołanie i skład tego dnia ogłosił minister Antoni Macierewicz. Sprawę skomentowała Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ: „To suwerenne prawo Polski, narodu polskiego, znać prawdę i jej szukać. Oczywiście, chce się mieć nadzieję, że nie jest to związane z polityką. To słaba nadzieja, ale ona jest”.

Dyplomatycznie i miękko, jakby w odpowiedzi na to, że Macierewicz w czasie swojego wystąpienia na spotkaniu podkomisji niemal nie wspomniał o Rosji.

„Dobre rady od dobrego Rosjanina”

Wstrzemięźliwość Moskwy warto odnotować również ze względu na udział w pracach podkomisji Andrieja Iłłarionowa, doradcy Putina w latach 2000-05. To ekonomista, a nie specjalista od badania katastrof lotniczych, ma opinię krytyka Putina i od lat komentuje politykę, ostatnio w związku z agresją Rosji na Ukrainie. Był członkiem parlamentarnego zespołu Macierewicza i dwa lata temu w TVN 24 powiedział: „Żadne drzewo, żadna brzoza nie była w stanie zniszczyć skrzydła takiego samolotu. To jest absolutnie jasne. I dlatego musimy wiedzieć, co się naprawdę stało”.

Iłłarionow pracuje jako analityk w waszyngtońskim Cato Institute, think tanku związanym z amerykańską Partią Libertariańską, której program opiera się na skrajnym liberalizmie i izolacjonizmie. Partia chce, by USA wypowiedziały umowę o światowym handlu i wystąpiły z NATO, opowiada się przeciwko sankcjom nałożonym na Rosję.

W październiku 2013 r. Iłłarionow ostrzegł (w wywiadzie dla „Ukraińskiej Prawdy”), że Putin chce zwasalizować Ukrainę i przyłączyć jej regiony południowo-wschodnie do Rosji. Był to gorący okres przed szczytem Partnerstwa Wschodniego w Rydze, gdzie miała zapaść decyzja w sprawie umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z UE. Umowy nie podpisano, więc wybuchł Majdan, a następnie Rosja zagarnęła Krym i rozpoczęła wojnę w Donbasie.

Iłłarionow zyskał uznanie wśród Ukraińców nie tylko udaną prognozą, lecz także wsparciem dla Majdanu (był jednym z założycieli rosyjskiego Komitetu Solidarności z Majdanem). Jego opinie były powszechnie słuchane i cytowane, gościł w telewizji i radiu. Szybko jednak wielu nabrało podejrzeń co do jego intencji. Odsłaniał agresywne plany Putina i pisał, że inwazja na Ukrainę to dopiero początek, bo rosyjski „car” nie cofnie się przed wywołaniem III wojny światowej, gdy ktoś (czyli USA) stanie na jego drodze. Zarazem pisał i mówił tak, jakby realizację tych planów chciał przyspieszyć z pomocą „dobrych rad od dobrego Rosjanina”.

W czasie aneksji Krymu Iłłarionow nawoływał do zbrojnego oporu przeciwko inwazji rosyjskich „zielonych ludzików” i obwiniał postmajdanowe władze o zdradę, bo na Krymie i w Donbasie miały „realizować plan przygotowany wspólnie z Kremlem”. W marcu 2014 r. widok ukraińskich żołnierzy, którzy bez walki pozostawiali swoje okręty, lotniska i jednostki, mógł wywołać skrajne emocje. Iłłarionow powtarza swoje tezy obecnie, gdy wiemy o wiele więcej.

Pod rządami Janukowycza Rosja przejęła kontrolę nad ukraińską armią, służbami specjalnymi i milicją – szefowie MON, służb i resortu spraw wewnętrznych zbiegli do Rosji. Z 20 tys. żołnierzy służących na półwyspie jedynie 6 tys. przeniosło się na kontynentalną część Ukrainy. Na stronę rosyjską przeszła niemal cała Służba Bezpieczeństwa i wywiadu, do pewnego stopnia podobnie było w Donbasie. W marcu 2014 r. jedynie 6 tys. żołnierzy na całej Ukrainie było gotowych do walki i dopiero społeczna mobilizacja, odrodzenie armii w kolejnych miesiącach i działania władz powstrzymały marsz Rosjan.

Iłłarionow bagatelizuje wpływ sankcji na Rosję

Iłłarionow zwalcza porozumienia, które Ukraina zawiera z Rosją z aktywnym udziałem Zachodu. Porozumienie genewskie z 17 kwietnia 2014 r. (podpisane przez Ukrainę, Rosję, UE i USA; miało zastopować anarchizację Ukrainy) nazwał Monachium 2014. Krytykował porozumienie Zachodu z Rosją, które dawało szanse na przeprowadzenie wyborów prezydenckich na Ukrainie (25 maja) i odrodzenie armii. Dla Ilłarionowa porozumienia mińskie (zaprowadzenie pokoju w Donbasie) to kolejny dowód „zdrady” władz ukraińskich i „porzucenia” Ukrainy przez Zachód, choć dzięki nim Zachód utrzymuje jedność w sprawie sankcji.

Jesienią 2013 r. przestrzegał, że jej stowarzyszenie z UE doprowadzi do „spowolnienia rozwoju Ukrainy”. Teraz bagatelizuje wpływ sankcji na Rosję i prorokuje bankructwo Ukrainy. Sugerował (delikatnie), że wobec braku wywiązania się USA z memorandum budapeszteńskiego z 1994 r. Ukraina powinna pomyśleć o własnej broni atomowej. Deklaracja w tej sprawie zakończyłaby pomoc Zachodu dla Ukrainy.

Każdy ma prawo do głoszenia poglądów, mamy jednak wojnę informacyjną Rosji przeciwko Ukrainie i Zachodowi, więc warto pytać, co autorowi chodzi po głowie. Sam Iłłarionow powtarza, że „nic nie jest takie, jakim się wydaje”, potrafi być wstrzemięźliwy w sądach i ma wytyczone terytoria zakazane.

„W niektórych sprawach – zadeklarował w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (27 maja 2010 r.) – popieram politykę rosyjskich władz, a w innych – jak stosunek do praw człowieka, demokracji i wolnych mediów – przyjmuję postawę krytyczną”. Z kolei w wypowiedzi dla „Ukraińskiej Prawdy” powiedział: „Staram się nie komentować cech osobistych ludzi, z którymi pracowałem, oraz nie ujawniać wiedzy, którą zdobyłem w czasie mojej pracy. Wszystko, o czym będę mówił, bazuje na powszechnie dostępnych informacjach, które zdobyć może każdy”. Iłłarionow nie ma problemów z podróżowaniem do Rosji.

Na Ukrainie zaczęto go nazywać „kretem Kremla” i „rosyjskim agentem wpływu” oraz mówić, że „nie ma byłych doradców Putina”. Prawdy zapewne się nie dowiemy. Ukraińcy jednak dostrzegli, że jego słowa mają siać strach przed Rosją, bojaźń o „zdradę” Zachodu i przekonanie o zaprzaństwu władz. Nauczyli się czytać wypowiedzi Iłłarionowa na opak, jeżeli on za czymś agituje, to raczej na pewno należy myśleć i postępować inaczej.

Iłłarionow podtrzymuje wiarę w zamach

W maju 2010 r. Iłłarionow (m.in. z Natalią Gorbaniewską i Władimirem Bukowskim) napisał „List otwarty do Polaków w sprawie katastrofy smoleńskiej” (przestrzegali przed zaufaniem do Putina), w wypowiedziach krytykował zaś przebieg śledztwa rosyjskiego i polskiego, a w szczególności działania Tuska i Komorowskiego: „Dla polskiego rządu udawanie zbliżenia z obecnymi władzami Rosji jest ważniejsze niż ustalenie prawdy w jednej z największych tragedii narodowych”. I dalej zgodnie z listą znanych argumentów PiS.

Macierewicz powiedział, że Iłłarionow dostarczył wiele dokumentów i materiałów, które otworzyły mu oczy „na sprawę dezinformacji ze strony rosyjskiej, na kolejne kłamstwa, którymi byliśmy karmieni, i na sposób działania tamtej strony”. Dokumentów tajnych, które nie byłyby dostępne w domenie publicznej, od niego nie dostał. Otrzymał jedynie polityczną interpretację wydarzeń.

Powołanie Iłłarionowa zmieniło jego status z analityka i komentatora na osobę działającą na rzecz i niejako w imieniu państwa polskiego. Macierewicz sądzi, że Iłłarionow pełni w jego podkomisji funkcję politycznego kontrolera; mówi o niedostatkach śledztwa rosyjskiego MAK-u i wskazuje na ogólnie znaną sytuację w Rosji. Wydaje się jednak, że w istocie dba o to, by wiara w ludzie smoleńskim w zamach oraz „zaprzaństwo” Tuska i Komorowskiego nigdy nie zgasła, nawet gdyby Macierewicz i Kaczyński chcieli dojść do innych wniosków.

Zaiste, rosyjski ambasador miał powody, żeby w lutym składać Polsce życzenia noworoczne.

Zobacz także

macierewiczPowołał

wyborcza.pl

„Kronika Dobrej Zmiany” Paradowskiej: posady dla Mastalerka, syna min. Tchórzewskiego i kuzyna Kaczyńskiego

jsx, 09.02.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,19600385,video.html?embed=0&autoplay=1
– Co się działo, jakaż histeria zapanowała, gdy Ostachowicz z PO został dyrektorem w Orlenie – mówiła w TOK FM Janina Paradowska. – A tu Mastalerek, współpracownik premier Szydło, dostał posadę jak dyrektor- zaznaczyła publicystka.

 

– Trochę się wydarzyło – przyznała Janina Paradowska. – Marcin Mastalerek wreszcie dostał posadę. Został dyrektorem w Orlenie – poinformowała publicystka w Poranku Radia TOK FM.

Paradowska przypomniała, że gdy Igor Ostachowicz, doradca Donalda Tuska, przeszedł do Orlenu, wywołało to burzę. – Co się wówczas działo, jakaż histeria zapanowała, że to czysty skandal, że jak tak można – mówiła. Ostatecznie Ostachowicz zrezygnował ze stanowiska, zatrudnił się w prywatnej firmie. – A tu Mastalerek, współpracownik pani premier Szydło – skwitowała Paradowska. Były rzecznik PiS został dyrektorem ds. komunikacji korporacyjnej PKN Orlen. „Dobrze, że będzie gdzieś pracował” – powiedział dziś jeden z polityków PiS.

 

Co dalej…

– Syn ministra Tchórzewskiego, donosi „Fakt”, „dostał robotę w rządzie” – powiedziała publicystka. Kancelaria Mateusza Tchórzewskiego „dostała lukratywne zlecenie od Ministerstwa Infrastruktury”. Szefem resortu jest Andrzej Adamczyk, według „Faktu” „bliski kolega ojca mecenasa”. „Kancelaria w przeszłości nigdy nie otrzymała nawet jednego zlecenia z MI”, pisze gazeta. – Na pewno niesprawiedliwie – stwierdziła prowadząca Poranek. „Teraz ma zajmować się jednym z najważniejszych problemów tego resortu”. – Czyli obsługą prawną – wyjaśniła dziennikarka.

– Zresztą to nie jest jedyny syn Tchórzewskiego, który ma dzięki ojcu robotę – dodała Paradowska. „Fakt” informuje, że „Karol (35 l.) – radny Sejmu Mazowieckiego i jeden z jego braci zatrudnili się w spółkach miejskich rządzonych przez PiS w Siedlcach”.

Co dalej…

Tymczasem „Gazeta Wyborcza” pisze, że syn siostry matki braci Kaczyńskich, Jan Maria Tomaszewski, dostał prestiżowy gabinet po jednym z byłych prezesów TVP, służbowe auto i „niezłą pensję”. – Podobno ma mieć oko na Jacka Kurskiego – zaznaczyła Paradowska.

Warto przeczytać: satyryczny przewodnik po naszej nowej rzeczywistości „Nowa Polska” >>

Zobacz także

 

paradowska

TOK FM

Łatwiej rządzić obywatelem przestraszonym

Katarzyna Kolenda-Zaleska, „Fakty” TVN, 09.02.2016

Zbigniew Ziobro i Patryk Jaki

Zbigniew Ziobro i Patryk Jaki (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki uważają, że sprawą domniemanej agencji towarzyskiej w mieszkaniu posła PO Roberta Kropiwnickiego powinna się zająć prokuratura. Z urzędu, po przeczytaniu w internecie o piśmie mieszkańców kamienicy do rzeczonego posła.
 

Prokuratura tego nie zrobiła, bo w sprawie nie wpłynęło żadne zawiadomienie. Nie tylko do prokuratury, ale nawet na policję. Lokatorzy, gdy zaobserwowali niepokojące zjawiska w mieszkaniu, które poseł wynajmował, postanowili sprawę załatwić z samym zainteresowanym. We wrześniu.

Wyjaśniono.

Załatwiono.

Teraz się okazało, że ta sprawa może zgrabnie posłużyć politykom PiS do ataku na rzekomo upartyjnioną prokuraturę, która w ich mniemaniu uznała, że poseł to obywatel lepszego sortu – a więc bezkarny – i bała się interweniować. A przecież powinna.

To obecnie oczywiście się zmieni. Gdy tylko przez internet przemknie jakieś oskarżenie – prawdziwe lub wydumane – uderzające w konkurentów politycznych, prokurator generalny i minister sprawiedliwości w jednej osobie przyjrzy się sprawie i jeśli uzna, że prokuratura lokalna się leni, złapie za słuchawkę i nakaże podjęcie odpowiednich czynności. Takie uprawnienia daje mu nowa ustawa.

Prokuratura też będzie wyczulona na wszelkie sygnały, byle tylko zadowolić poczucie sprawiedliwości nowego prokuratora generalnego. Będzie wyczulona także ze strachu, bo przecież prokurator generalny może sobie błyskawicznie poradzić z mało kompetentnymi urzędnikami. Nie tylko może ich zwolnić osobiście – a gniew ministra będzie straszny – ale może również nasłać na nich specjalny wydział do ścigania ich przestępstw. A przecież przestępstwo zaniechania – zwłaszcza w odniesieniu do politycznego rywala – to przestępstwo pierwszego stopnia.

Sprawa posła Kropiwnickiego pokazuje, jak łatwo można zaprząc prokuraturę do wyszukiwania haków na politycznych konkurentów. Wystarczy przecież wzmianka w prasie czy w internecie i maszyna sprawdzająca rusza z kopyta. A prokurator generalny – co też zapewnia mu nowa ustawa – może poinformować nieświadomą opinię publiczną o szczegółach „zbrodni”.

Filozofia sprawowania władzy zaprezentowana przez ministra sprawiedliwości jest jednak dużo bardziej groźna i nie sprowadza się jedynie do szukania haków. To filozofia państwa donosu. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której możemy chcieć uprzykrzyć życie denerwującemu nas sąsiadowi. Wystarczy, że złożymy stosowny donosik w mediach, i prokuratura ruszy do akcji. Nawet jeśli nic nie znajdzie, to uprzykrzy sąsiadowi życie, podkopie jego reputację, a może i zniszczy. To może być donosik na życie osobiste, donosik na konkurenta w biznesie. Pełna dowolność.

Panowie prokuratorzy proponują nam państwo, w którym wykorzystuje się najgorsze ludzkie instynkty, niszczy tkankę zaufania społecznego, rozrywa społeczne więzi. Im potrzebne jest nie państwo prawdziwie obywatelskie, lecz państwo i obywatele przestraszeni, nieufający sobie nawzajem.

Takim społeczeństwem łatwiej da się rządzić. Rządzenie strachem nie ma jednak nic wspólnego z demokracją.

I tego należy się bać.

Zobacz także

sprawa

wyborcza.pl

neumannDoRządu

Kancelaria syna ministra Tchórzewskiego dostała piękne zlecenie z ministerstwa infrastruktury. Rodzina na swoim. Dobra zmiana.

Neumann do rządu o 500+: To nie jest historyczny projekt. To historyczne kłamstwo

WTOREK, 9 LUTEGO 2016, 11:05
neumann0902

Neumann do rządu o 500+: To nie jest historyczny projekt. To historyczne kłamstwo

Sławomir Neumann, podczas debaty w Sejmie na temat rządowego programu Rodzina 500+, mówił:

„To nie projekt, za którym głosowali Polacy. To nie jest projekt 500 zł na każde dziecko. To historyczny projekt? To historyczne kłamstwo. Wyklucza 3 mln dzieci. Oszukujecie. Niech pani premier nie mówi, że dotrzymała obietnicy, bo nie dotrzymała. Mówiliście, że wasze propozycje mają finansowanie. Że dla wszystkich starczy. Że nikomu nie będzie trzeba odejmować. A okazuje się, że projekt 500+ jest dla wybranych. Nie daliście rady. Obietnica, że każde dziecko dostanie 500 zł, była tak samo realna, jak to, że Jarosław Gowin zostanie ministrem obrony”

Jak dodawał szef klubu PO:

„Wykluczacie pierworodnych, wykluczacie samotne matki i ojców. To jest projekt 500-. Dzieliliście Polaków na lepszego i gorszego sortu, dziś dzielicie dzieci. 3 mln dzieci. Premier Szydło powiedziała podczas debaty, najważniejszej w kampanii, 3 razy, że każde dziecko dostanie 500 zł. To było oszustwo wyborcze, bo nie pomyłka”

Neumann stwierdził ponadto:

„Na stronie KPRM zniknęło w projekcie słowo: każde”

10:28
rafalska1

Rafalska: Rodzina 500+ to historyczny projekt

Jak mówiła w uzasadnieniu projektu Rodzina 500+ minister Elżbieta Rafalska:

„To wyraz troski państwo o losy naszej wspólnoty. To naprawdę ważny projekt, na taki projekt czeka się latami. Ja bardzo proszę, byśmy z uwagą wysłuchali tego uzasadnienia, tego naprawdę historycznego projektu. To jest historyczny projekt. Żadne wasze uśmiechy tego nie zmienią. Przejmując stery władzy, PiS musiało zmierzyć się z dramatyczną sytuacją demograficzną. Polska ma zastraszająco niski wskaźnik dzietności. Jako naród wymieramy, jeśli nic z tym nie zrobimy, to będzie gorzej, niż to wskazuje GUS. Dramatem jest również wielka emigracja, głównie młodych Polaków. Nie będziemy i nie chcemy się jako rząd temu bezczynnie przyglądać”

300polityka.pl

Sposób PiS na emerytury. Zakażą emerytom dorabiania?

Dominika Wielowieyska, 09.02.2016

Fot. Jarosław Kubalski / AG

PiS chce obniżyć wiek emerytalny, ale zastanawia się, jak jednocześnie zniechęcić Polaków do szybkiego przechodzenia na emeryturę.
 

Jest na to sposób: zakazać dorabiania na emeryturze. Może i Trybunał Konstytucyjny by ten zakaz zakwestionował, ale tak się składa, że Trybunał jest sparaliżowany. PiS ma więc wolną rękę.

Prawo i Sprawiedliwość obiecało Polakom powrót do wieku emerytalnego: 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet. Minister rodziny, pracy i polityki socjalnej Elżbieta Rafalska powiedziała kilka dni temu, że ustawa obniżająca wiek emerytalny wejdzie w życie w 2017 r. Ta obietnica PiS jest dla finansów publicznych bardzo kosztowna. Z uzasadnienia do ustawy wynika, że do 2019 r. będzie to koszt 40 mld zł. Ale to wariant bardzo optymistyczny, według niektórych ekspertów będzie to zmiana z każdym rokiem coraz droższa.

W Europie podwyższa się wiek emerytalny, ludzie żyją dłużej, rodzi się mniej dzieci, system emerytalny w dłuższej perspektywie nie będzie w stanie finansować młodych emerytów, dlatego musimy pracować dłużej. To jest oczywistość. PiS jednak odpowiada, że przecież chodzi jedynie o to, by ludzie mieli wybór: pracować dalej czy przejść na emeryturę.

Dziś zasada jest prosta: jeżeli jesteś tzw. ustawowym emerytem, a więc odszedłeś na emeryturę po ukończeniu ustawowego wieku emerytalnego, możesz dorabiać, ile chcesz. W przypadku wcześniejszej emerytury prawo wprowadza ograniczenia w dorabianiu.

Według nieoficjalnych informacji w rządzie rozważany jest wariant prostego wyboru: albo pobierasz emeryturę, albo pracujesz. Jest też wariant inny, mniej radykalny: dorabianie na emeryturze byłoby ograniczone, tak jak to się dzieje w przypadku wcześniejszych emerytur. Świadczenia emerytalnego nie traciliby ci, których miesięczny zarobek nie przekracza 70 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Ale gdyby emeryt zarabiał więcej, to jego emerytura byłaby mniejsza albo wręcz zawieszana.

Z jednej strony to dobrze, że PiS martwi się złymi skutkami swojej obietnicy wyborczej i usiłuje je zminimalizować. Zakaz pracy to dobry straszak. Bo dziś pracodawcy często stosują następujący manewr: gdy pracownik osiąga wiek emerytalny, to wysyłają go na emeryturę i zatrudniają na umowę-zlecenie lub o dzieło. Oszczędzają wtedy na składkach ZUS-owskich, ale emeryt zbiera mniej pieniędzy na swój kapitał emerytalny. Gdy już naprawdę nie będzie miał sił, zostanie mu niskie świadczenie.

Z drugiej strony Polacy mogą się czuć oszukani, bo przecież PiS w kampanii wyborczej nic nie mówił o tym, że ograniczy możliwość dorabiania po przejściu na emeryturę. Projekt prezydenta Andrzeja Dudy był prosty: wracamy do wieku emerytalnego 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet.

Ok. 370 tys. emerytów pobiera dziś świadczenie i pracuje. Czy zakaz pracy zmotywuje do pozostania na rynku pracy? Czy ludzie dzięki temu zrezygnują z szybkiego przechodzenia na emeryturę? W najbliższym czasie niekoniecznie, bo emerytury wciąż są stosunkowo wysokie w porównaniu z ostatnią pensją, np. stanowią jej 60 proc. W przyszłości nasza emerytura wyniesie 40-25 proc. naszej ostatniej pensji, no i wtedy rzeczywiście rezygnacja z pracy nie będzie się opłacać. Tym bardziej że każdy kolejny rok pracy zwiększa nasz kapitał emerytalny, a więc w przyszłości świadczenie emerytalne.

Planom PiS mógłby przeszkodzić Trybunał Konstytucyjny. Już raz bowiem, w 2011 r., resort pracy pod rządami Jolanty Fedak z PSL przygotował przepisy o zakazie łączenia pensji z emeryturą. Trybunał uznał to za niekonstytucyjne. Nie można orzec z absolutną pewnością, że tak samo sędziowie oceniliby obecną ustawę PiS, ale takie zagrożenie istnieje. To znaczy istniałoby, ale Trybunał w obronie emerytów już nie stanie, bo został sparaliżowany i praktycznie nie może orzekać. Rząd Beaty Szydło może więc robić, co zechce.

Można powiedzieć tak: przestańmy się czepiać partii rządzącej – przecież chce uchwalić takie prawo, które zniechęca do szybkiego zakończenia pracy. Prawda, ale uczciwiej byłoby powiedzieć Polakom, że trzeba pracować dłużej, że nie stać nas na obniżenie wieku emerytalnego, niż udawać, że się spełniło obietnicę wyborczą, i rzucać kłody pod nogi tym, którzy chcą pracować tak długo, jak zdrowie im na to pozwala. Efekt tych sztuczek może być taki, że emeryci i tak będą dorabiać, ale skoro zakazuje się im to robić oficjalnie, to będą pracować na czarno.

http://datawrapper.dwcdn.net/wiEeO/2/

Zobacz także

sposóbPiS

wyborcza.pl

Wenecja w Warszawie

Ewa Siedlecka, 09.02.2016

Członkowie Komisji Weneckiej: Kaarlo Tuori, Schnutz Rudolf Duerr oraz Christoph Grabenwarter przed budynkiem Sądu Najwyższego

Członkowie Komisji Weneckiej: Kaarlo Tuori, Schnutz Rudolf Duerr oraz Christoph Grabenwarter przed budynkiem Sądu Najwyższego (PRZEMEK WIERZCHOWSKI)

Członkowie delegacji Komisji Weneckiej badają sytuację Trybunału Konstytucyjnego. Są dobrze zorientowani – uważa członek Krajowej Rady Sądownictwa Waldemar Żurek.
 

Pięcioosobowa delegacja Komisji Weneckiej spotkała się wczoraj z pierwszą prezes Sądu Najwyższego Małgorzatą Gersdorf i pięcioma sędziami SN, a potem z delegacją Krajowej Rady Sądownictwa. Obie te instytucje zaskarżyły do Trybunału nowelizację ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Delegacja spotkała się także z marszałkami Sejmu i Senatu.

W międzyczasie przewodniczący Komisji Weneckiej Gianni Buquicchio gościł u prezydenta Andrzeja Dudy. Rzecznik prezydenta Marek Magierowski określił to jako „nieformalne, bardzo dobre, merytoryczne spotkanie dwóch prawników świetnie znających się na prawie”. – Prezydent przedstawił swój pogląd na temat różnych aspektów wyboru sędziów do TK i debaty, która się w Polsce na ten temat toczy. Przewodniczący Buquicchio wyraził uznanie dla ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego, który sam zwrócił się z prośbą do Komisji Weneckiej [o ocenę nowelizacji ustawy o TK] – powiedział Magierowski.

Rola prezydenta w sporze o Trybunał jest kluczowa: odmawia zaprzysiężenia trzech sędziów poprawnie wybranych przez poprzedni Sejm, a zaprzysiągł trzech sędziów wybranych na zajęte przez nich miejsca. Podpisał także dwie nowelizacje ustawy o Trybunale, jedną z nich Trybunał uznał za sprzeczną z konstytucją, druga czeka na ocenę TK.

Rzecznik Sądu Najwyższego Dariusz Świecki poinformował, że pierwszej prezes i sędziom SN delegaci Komisji Weneckiej zadawali pytania o zmianę składu Trybunału. Pytali, czy Sejm ma prawo unieważniać uchwały poprzedniego Sejmu. – Odpowiedź była taka, że w polskim porządku prawnym do tej pory nie było takiej praktyki – powiedział rzecznik.

Delegacja pytała też o ocenę ważności wyboru sędziów przez poprzedni Sejm i przyczynę, dla której prezydent nie zaprzysiągł trzech, których wybór Trybunał uznał za prawidłowy. – Ci sędziowie są sędziami TK w pełnym tego słowa znaczeniu – relacjonował odpowiedź SN sędzia Świecki.

Padło też pytanie, czy w Polsce jest powszechnym zwyczajem uchwalanie ustaw bez vacatio legis (tak było w przypadku zmian w ustawie o Trybunale czy w ustawie inwigilacyjnej).

Spotkanie z Krajową Radą Sądownictwa – według relacji jego uczestnika, członka i rzecznika KRS sędziego Waldemara Żurka – dotyczyło całości działań rządzącej większości wobec Trybunału. Łącznie z niedawnym obcięciem mu budżetu przez Sejm i niepublikowaniem wyroków TK. – Odniosłem wrażenie, że członkowie delegacji są bardzo dobrze zorientowani – mówi nam Żurek. – Opisywaliśmy niezwykle szybki sposób procedowania nad ustawami dotyczącymi Trybunału. Mówiliśmy, że nowe zasady orzekania przez Trybunał: w kolejności wpływu i większością 2/3 głosów, mogą uniemożliwić Trybunałowi ocenę innych stanowionych teraz ustaw, jak ustawa o policji czy prokuraturze, które z kolei mogą zagrażać prawom i wolnościom obywatelskim. Jeden z członków delegacji zapytał nas o opinie, dlaczego parlament przyjmuje prawo, które „wyrywa zęby Trybunałowi”. Kiedy mówiliśmy, że przedstawiciele rządzącej większości określają wyroki Trybunału jako „prywatne opinie sędziów”, widać było poruszenie członków delegacji.

Taki pogląd – że wyrok Trybunału w sprawie własnej ustawy będzie tylko „opinią 12 sędziów” – powtórzył wczoraj w Radiu ZET minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Dziś minister spotka się z delegacją.

Z relacji marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego wynika, że spotkanie senatorów z Komisją było „minidebatą między politykami Platformy i PiS”. – Podkreślaliśmy, że najwyższa pora, żeby Trybunał zaczął intensywnie działać – mówił Karczewski po spotkaniu (choć w rzeczywistości TK ma zakaz orzekania przez 45 dni od wejścia w życie ostatniej nowelizacji). – Zadawane przez Komisję pytania dotyczyły głównie przyszłości: czy politycy Platformy są gotowi do kompromisów, czy senatorowie PiS i PO są w stanie usiąść i rozmawiać na temat przyszłości Trybunału.

Delegacja spotkała się też z marszałkiem Sejmu, prezydiami Sejmu i komisji sprawiedliwości oraz przedstawicielami klubów sejmowych

Dziś spotka się z działaczami Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która zwracała się w grudniu do Komisji, sygnalizując potrzebę oceny działań wobec Trybunału, z rzecznikiem praw obywatelskich, prezesem Trybunału Konstytucyjnego i z ministrami kancelarii premiera.

Czym jest Komisja Wenecka

Europejska Komisja na rzecz Demokracji przez Prawo, zwana Komisją Wenecką, jest organem doradczym Rady Europy. Współpracuje z organami Unii Europejskiej. Jej opinie nie są wiążące. Powstała w 1990 r., aby pomóc w demokratycznej przebudowie ustrojów b. państw socjalistycznych. Jej celem jest wypracowywanie i pilnowanie standardów demokratycznych w dziedzinie: instytucji demokratycznych; praw podstawowych; prawa konstytucyjnego; funkcjonowania sądownictwa; prawa wyborczego; prawa dotyczącego partii politycznych.

Wydaje opinie prawne dotyczące aktów prawnych, w tym konstytucji. Do Komisji przystąpiło 60 krajów, w tym Japonia, Kanada i Australia. Składa się z b. sędziów, profesorów prawa, b. ombudsmanów, b. parlamentarzystów i b. wysokich urzędników służby cywilnej. Polskim członkiem Komisji jest Hanna Suchocka, b. minister sprawiedliwości, b. premier i b. ambasador w Watykanie. Przedstawiciele krajów nie są powoływani do delegacji badającej akty prawa państwa, którego są przedstawicielem.

Do tej pory Komisja wydała ok. 500 opinii dotyczących 50 krajów. Najczęściej są to kraje o skromniejszych tradycjach demokratycznych. Komisja wydawała też opinie w sprawie prawa wyborczego Wlk. Brytanii czy ładu medialnego we Włoszech w związku z koncentracją mediów w rękach ówczesnego premiera Berlusconiego, właściciela połowy największych stacji telewizyjnych. Teraz trwa procedura badania poprawki do francuskiej konstytucji pozwalającej odbierać francuskie obywatelstwo osobom stanowiącym zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. W 2011 r. Komisja badała zmiany węgierskiej konstytucji dotyczące ograniczenia kompetencji Trybunału Konstytucyjnego i zakresy ochrony podstawowych praw człowieka. Węgry tylko częściowo uwzględniły uwagi Komisji.

Zobacz także

czymJest

czymJest1

wyborcza.pl

Od wodociągów do TVP. Kariera kuzyna Kaczyńskiego

Agnieszka Kublik, 09.02.2016

Jan Maria Tomaszewski i Jarosław Kaczyński w Sejmie w 2014 r., podczas organizowanej przez PiS debaty na temat finansowania kultury

Jan Maria Tomaszewski i Jarosław Kaczyński w Sejmie w 2014 r., podczas organizowanej przez PiS debaty na temat finansowania kultury (STEFAN MASZEWSKI/REPORTER)

Dostał prestiżowy gabinet po jednym z byłych prezesów, służbowe auto i co miesiąc niezłą pensję. Ma oko na Jacka Kurskiego w TVP.
 

Jan Maria Tomaszewski to syn rodzonej siostry matki braci Kaczyński. Plastyk z wykształcenia. Pojawia się blisko Jarosława Kaczyńskiego podczas migawek z kolejnych miesięcznic i rocznic katastrofy smoleńskiej. Wyższy od Kaczyńskiego, w eleganckim płaszczu, wytwornym szalu, długie do ramion, lekko pofalowane włosy, nieduża broda.

Sam w sprawie katastrofy ma zdecydowane poglądy. W 2010 r. w Chicago podczas uroczystości otwarcia odcinka ulicy imienia Lecha Kaczyńskiego rzucił, że do śmierci prezydenta „ktoś się dołożył”. Zebrani Polonusi zareagowali gromkimi oklaskami.

Biuro prasowe TVP potwierdza: Jan Maria Tomaszewski „jest obecnie doradcą zarządu TVP”. Nie zaprzecza, gdy pytamy, czy to prawda, że jako doradca zarabia miesięcznie ok. 20 tys. zł. „Pan Tomaszewski nie jest osobą publiczną. Kwestie dotyczące jego wynagrodzenia objęte są ochroną danych osobowych” – czytamy w mailu.

Jak na doradcę dostał niezły gabinet – na IX piętrze, które przeznaczone jest dla wiceprezesów spółki. Na najwyższym – X – urzęduje tylko prezes Jacek Kurski.

Biuro prasowe nie odpowiedziało na pytanie o zakres kompetencji doradcy. Pytamy, bo na Woronicza opowiadają, że kompetencje Tomaszewskiego wyglądają na nieograniczone. – Słychać, że to on jest głównym kadrowym. I ma ręce pełne roboty, bo w sumie, od kiedy przyszła na Woronicza nowa władza, z firmy odeszło już kilkadziesiąt osób – twierdzi jeden z byłych dyrektorów TVP.

Przede wszystkim nowa ekipa Kurskiego wymieniła grupę przygotowującą dzienniki, szczególnie „Wiadomości” TVP 1. Teraz główne tematy polityczne przygotowują dziennikarze ściągnięci z TV Trwam i TV Republika, stacji wychwalanych za obiektywizm przez PiS i samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego.

Inni dyrektorzy nam opowiadają, że to Kaczyński usadowił Tomaszewskiego w fotelu doradcy. Ma pilnować Kurskiego i informować o wszystkim. W partii obowiązuje bowiem zasada ograniczonego zaufania.

Kariera J.M.T. wydaje się ściśle powiązana z karierą braci Kaczyńskich. „Dziennik Gazeta Prawna” w 2009 r. przeanalizował jego miejsca pracy. Okazało się, że kuzyn Kaczyńskich dostał trzy etaty w publicznych firmach rządzonych przez ludzi braci Kaczyńskich: stołecznych wodociągach, TVP i Orlenie.

„W warszawskich wodociągach zarabiał 5-6 tys. zł brutto, w TVP 8 tys. plus premie, w Orlenie około 18 tys. brutto. W sumie ponad 30 tys., czyli więcej niż Lech Kaczyński. W jaki sposób plastyk może jednocześnie pracować na trzech pełnych etatach? I to w tak różnych branżach – telewizyjnej, paliwowej i wodociągach?” – pytał „DGP”.

Wodociągi

PiS wygrał wybory (prezydenckie i parlamentarne) jesienią 2005 r., a Tomaszewski na wiosnę 2006 r. dostał pracę w warszawskich wodociągach. Był pełen pomysłów. Chciał budować kurtynę wodną do widowisk światło-dźwięk, przeszklone windy i taras widokowy. Nic z tego nie wyszło, bo okazały się za drogie.

Joanna Korzeniewska z Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji pamięta, że „sam pan Tomaszewski był trudny do uchwycenia. Nawet przez komórkę. Rzadko pojawiał się w pracy”. Zarobki – ok. 5-6 tys. zł zł brutto (według MPWiK), czyli ok. dwóch razy więcej niż inni na podobnych stanowiskach.

TVP

W czerwcu 2007 r. Tomaszewski dostał etat w TVP, dwa miesiące po objęciu prezesury telewizji przez Andrzeja Urbańskiego. Urbański do TVP przyszedł wprost z kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Jak pisał „DGP”, dostał etat w dziale kadr, 8 tys. zł brutto plus premię motywacyjną. Gdy dziennikarze usiłowali ustalić, czym się zajmuje Tomaszewski, w telewizyjnych kadrach usłyszeli: „Prawdopodobnie niczym. Wszyscy myśleli, że zatrudniliśmy Jana Tomaszewskiego, słynnego bramkarza”.

Państwowa Inspekcja Pracy ustaliła, że Tomaszewski dostał umowę na czas nieokreślony tuż przed odwołaniem Urbańskiego. Nie miał wyznaczonych obowiązków i prawdopodobnie w ogóle nie pojawiał się w pracy – tak wynika z dokumentów PIP.

Orlen

Krewnego Kaczyńskich zatrudnił Piotr Kownacki – znajomy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, późniejszy szef jego kancelarii.

Orlen informował, że Tomaszewski został zatrudniony na stanowisku eksperta do spraw mediów na umowę o pracę na czas określony od 1 marca 2007 r. do 31 grudnia 2009 r.

Kownacki, pytany, czy to Kaczyńscy polecili mu Tomaszewskiego, tłumaczył: „Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kto do mnie dzwonił”.

Joanna Piętak z Orlenu wyjaśniała: „Tomaszewski dostał pracę bez konkursu. Do jego obowiązków należało m.in. uczestniczenie w realizacji eventów, kreacja i realizacja projektów z zakresu komunikacji spółki”.

Kuzyn Kaczyńskich zarabiał około 18 tys. zł brutto. Był kreatywny – np. planował wyświetlanie reklam Orlenu na chmurach lub na niebie nocą (z pomocą ekspertów z Australii), kupno słynnego paryskiego hotelu Lambert, gdzie w XIX w. koncentrowało się życie polskiej emigracji.

O jednym z takich ekstrawaganckich pomysłów Tomaszewskiego Piotr Kownacki opowiadał w „DGP”: „Zadzwonił do mnie w czasie długiego weekendu i zaproponował kupno tronu Augusta Mocnego. Opowiadał, że jest niesamowita okazja, tron jest na aukcji i decyzja musi być w tej chwili. Tłumaczyłem mu, że najpierw należałoby zamówić ekspertyzę, czy tron jest autentyczny, i że na pewno nie mogę takiej decyzji podjąć przez telefon. A poza tym, gdzie podczas weekendu można znaleźć informację o aktualnych cenach tronów? W ciągu godziny zadzwoniło do mnie kilku polityków z pretensjami, że Orlen nie wspiera kultury narodowej. Gdy powiedziałem, że chodzi o kilka milionów euro, zrozumieli moje argumenty”.

Zobacz także

kariera

wyborcza.pl