Specgrupa, 19.02.2016

 

Frasyniuk: Informacje z IPN nie dają nowej wiedzy o Wałęsie. Dają wiedzę o naszej narodowej polskiej głupocie

jsx, 19.02.2016
Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk i Zbigniew Bujak podczas obrad Okrągłego Stołu

Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk i Zbigniew Bujak podczas obrad Okrągłego Stołu(KRZYSZTOF MILLER)

– Jeśli się mówi, że ktoś coś podpisał, warto pokazać kontekst sytuacji – mówił w TOK FM Władysław Frasyniuk. – Być może podpis spowodował, że zaprzestano gościa nawalać po piętach czy po nerkach – dodawał opozycjonista.

 

– Lech Wałęsa i powstanie „Solidarności” to jedyne we współczesnej historii powstanie narodowe zakończone sukcesem – przekonywał w Post Factum Władysław Frasyniuk. Były działacz opozycji bronił pierwszego prezydenta III RP w sprawie ujawnienia teczek, które miały zawierać zgodę Wałęsy na współpracę z SB.

– Beztroskie plucie na klejnoty narodowe jest zbrodnią – uznał Frasyniuk. – Za chwilę jak w kreskówce pojawi się zdjęcie, na którym znany działacz Wyszkowski, który ciągle procesuje się z Wałęsą, podsadza Jarosława Kaczyńskiego, a ten pokonuje mur Stoczni Gdańskiej – ironizował.

 

Polityk krytykował szybkie uznanie przez szefa IPN dokumentów za autentyczne. – Spojrzał i od razu wiedział, że dokumenty są prawdziwe – powiedział Frasyniuk. – Ludzie, tacy jak ja, którzy przeszli śledztwa, ale także żyjący i nieżyjący funkcjonariusze SB parsknęliby na to śmiechem – dodał. – Informacje z IPN nie dają nam nowej wiedzy o historii Wałęsy – oceniał Frasyniuk. – Dają dużo wiedzy o naszej narodowej polskiej głupocie – podkreślił. Jego zdaniem, zespół historyków powinien przejrzeć dokumenty, upewnić się co jest prawdą i przedstawić społeczeństwu „rzetelny komunikat”.

„Kompleks małych ludzi”

Jak zaznaczał działacz opozycji, „pozostawieni sami sobie” robotnicy bronili się przed utratą zdrowia „przy pomocy dokumentu wręczonego przez funkcjonariusza SB”. – Jeśli mówi się, że ktoś coś podpisał, warto pokazać kontekst tej sytuacji. Być może podpis spowodował, że zaprzestano gościa nawalać po piętach czy po nerkach – powiedział Frasyniuk.- Nie ma żadnych dowodów, że Wałęsa w latach 80. współpracował z SB – podkreślił polityk. Jak dodawał, szef „Solidarności” miał „gigantyczne negatywne doświadczenie ze służbami”.

– To jest polskie przekleństwo. Wszyscy bohaterowie, Piłsudski czy Kościuszko, mieli swoje wady, wstydliwe strony – mówił Frasyniuk. – Problem Wałęsy polega na tym, że on żyje. To kompleks małych ludzi – nie mogą uwierzyć, że ten prosty człowiek stał się najbardziej rozpoznawalnym politykiem w świecie – zaznaczył. – Muszą sobie udowodnić, że nie są gorsi, że gorszy jest Wałęsa. A jak wyście się zachowali, co zrobiliście? Może ktoś powinien przeprosić tych wszystkich, którzy cierpieli w więzieniach z powodu tego, że wy siedzieliście cicho? – pytał opozycjonista.

http://audycje.tokfm.pl/widget/34527

Zobacz także

 

frasyniuk

Tok FM

Wołek: Kaczyński chce wyjść z Unii, chce izolacji Polski. Oczywiście po wyciągnięciu ile się da pieniędzy z tej okropnej UE

jsx, 19.02.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,19648661,video.html?embed=0&autoplay=1
– Koncept izolacji Polski jest dla Kaczyńskiego zbawienny – mówił Tomasz Wołek w TOK FM. – Nikt nie będzie się wtrącał w nasze sprawy, nikt nie będzie nam dyktował – zaznaczył publicysta.

 

– O co tak naprawdę chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu? – zastanawiał się w Poranku Radia TOK FM Tomasz Wołek. Jak wyznał publicysta, coraz bardziej skłania się do przyznania racji Pawłowi Wrońskiemu. Według dziennikarza „Gazety Wyborczej” celem prezesa PiS jest „wyjście z Unii Europejskiej”. – Koncept izolacji Polski jest dla niego zbawienny – ocenił Wołek. – Nikt nie będzie wtrącał się w nasze sprawy, nikt nie będzie nam dyktował – mówił.

– Już nawet Ameryka nie jest dla niego taka dobra, nie mówiąc o zgniłym, zdemoralizowanym Zachodzie – zaznaczył Wołek. – Kaczyński zmierza do izolacji Polski, oczywiście po wyciągnięciu pieniędzy ile się da z tej okropnej Unii – dodał.

wołekKaczyński

TOK FM

 

Coraz trudniej oglądać „Wiadomości”, zamiast wiedzy o Polsce i świecie są informacje na modłę PiS [RECENZJA]

Agata Kondzińska, 19.02.2016

„Wiadomości” 19 lutego poprowadził Krzysztof Ziemiec (Fot. TVP)

Rozczarowali się ci, jeśli tacy byli, którzy myśleli, że dziś „Wiadomości” przeproszą za podanie nieprawdziwej informacji, że dokumenty znalezione w domu Kiszczaków przebadał grafolog.
 

Widzów poinformował o tym w czwartek redaktor prowadzący Krzysztof Ziemiec. Po wydaniu przeprosił na Facebooku, swoje słowa nazwał nadinterpretacją. Jego stronę obserwuje ponad 8 tys. osób, „Wiadomości” mają widownię ponad 3 mln osób. W głównym serwisie informacyjnym przeprosiny się nie znalazły. Padło tylko stwierdzenie, że opinii grafologa nie było.

W dwóch materiałach „Wiadomości” rozprawiały się z domniemaniem, co też w teczkach zabezpieczonych przez IPN może się znajdować.

Trzeci – znów bez zaskoczenia – o szczycie w Brukseli. I znów o Angeli Merkel. Że Wielkiej Brytanii nie podoba się „narzucony przez Niemców podział kwotowy uchodźców”. A Włochy są „jednym z ostatnich sojuszników Angeli Merkel w tej sprawie”. Było też o Grupie Wyszehradzkiej i wypracowanym wspólnym stanowisku, ale ani słowa o ostatniej wizycie premiera Węgier Viktora Orbana w Rosji u Putina. Tego faktu w tym tygodniu „Wiadomości” nie odnotowały.

Odkryły za to „zupełnie nowy obyczaj” polegający na tym, że do Brukseli pojechali liderzy dwóch partii opozycyjnych – Grzegorz Schetyna z PO i Ryszard Petru z Nowoczesnej. Reporter uświadomił widzom, że „sytuacja PO jest nie do pozazdroszczenia, szybujące w dół sondaże i oddech Nowoczesnej na plecach”.

Te wojaże opozycji wyjaśnił dyplomata Dariusz Sobków. „Wiadomości” nie dodały, że to dyżurny komentator mediów o. Tadeusza Rydzyka, wykładowca w jego szkole i członek komitetu honorowego prof. Andrzeja Zybertowicza, gdy ten bez powodzenia kandydował w 2014 r. z list PiS do Parlamentu Europejskiego.

Sobków wytłumaczył, że „natężenie i systematyczność wizyt Schetyny i Petru nie są przypadkowe”, bo taka sytuacja była na Węgrzech, gdy władzę przejął Orban: socjaliści regularnie jeździli do Brukseli, organizowali przesłuchania publiczne, sesje, wypowiedzi krytykujące rząd Orbana, to jest mechanizm, który się utrwala.”Do tego doszły zapewnienia rządowych polityków, którzy „nie mają wątpliwości, że to zaplanowana strategia”.

„Wiadomości” poszły jednak dalej. W absurdalny i zmanipulowany sposób wykorzystały rozmowę dziennikarza „Gazety Wyborczej” Bartosza T. Wielińskiego z Niklasem Frankiem, synem zbrodniarza wojennego Hansa Franka, sugerując, że „niechętne obecnemu rządowi media do oceny sytuacji politycznej w Polsce szukają wsparcia za granicą, czasami w sposób zaskakujący”. Tu przytoczono fragment, w którym Bartek pyta: martwi pana stan demokracji w Niemczech? A jak ocenia pan to, co się dzieje w Polsce?

„Wiadomości” przesiewają odpowiedź i wybierają fragment, który im pasuje: „Teraz w niemieckich gazetach codziennie z żoną czytamy, co się u was dzieje, i jesteśmy przerażeni. To, co robi wasz nowy rząd, jest niewyobrażalne. Czego oni chcą? Cofnąć Polskę? Zmusić ludzi, by się modlili do rządu? By zdusić w kraju wszelką dyskusję?”.

Wypadła znaczna część odpowiedzi, którą tu przypomnę: „Tak mnie to boli, tak przeraża, że w ‚Süddeutsche Zeitung’, którą prenumeruję, nie czytam już całych tekstów o Polsce. Wystarczają mi nagłówki. Mniej się wtedy denerwuję. Ja na Polskę nie patrzę tylko z perspektywy Niemiec. Dobrze znam pana kraj. Mam tu przyjaciół i znajomych. W moim życiu dwie rzeczy mnie ucieszyły: zjednoczenie Niemiec i to, że w Polsce ‚Solidarność’ pokonała komunizm. W latach 80. jako dziennikarz ‚Sterna’ byłem tego świadkiem. Miałem swojego taksówkarza, często bywałem u polskich księży, bo u nich najlepiej dawano jeść. Robiłem wywiady z Wałęsą. Stałem pod Grobem Nieznanego Żołnierza i czytałem nazwy miejsc, w których Polacy toczyli bitwy. Myślałem sobie: tyle ich, Polaków, zginęło, tyle się nawalczyli, kraj był pod zaborami, pod okupacją. Ale dali radę. Polska przetrwała, choć tyle w swojej historii przeszła. To cud”.

Cóż, ten fragment zapewne wypadł, bo jak mówić w „Wiadomościach” o cudzie, kiedy historia Lecha Wałęsy to jedynie historia „Bolka”.

Zobacz także

coraz

wyborcza.pl

 

Niezwykła podróż irackiego „kota-uchodźcy”. Przebył całą Europę, aby odnaleźć rodzinę w Norwegii

look, 19.02.2016

Grecka wyspa Lesbos. Kot, który uciekł uchodźcom z Iraku

Grecka wyspa Lesbos. Kot, który uciekł uchodźcom z Iraku (Fot. Reunite Dias)

Wraz z rodziną Irakijczyków uciekł z Mosulu, gdy miasto zajęli bojownicy Państwa Islamskiego. Dotarł do Turcji, a później łódką do Grecji, gdzie zgubił prawowitych właścicieli. Dzięki pomocy 4 tys. ludzi po czterech miesiącach „kot-uchodźca” odnalazł swoją rodzinę.
 
http://www.facebook.com >>>

Dali mu imię Dias, jak po grecku brzmi imię antycznego boga Zeusa. Dias szybko zyskał nowe imię – „kot-uchodźca”, bo pasował do opisu zwierzęcia, które uciekło Irakijczykom. Dwie wolontariuszki Amy Shrodes i Ashley Anderson postanowiły przygarnąć kota i odnaleźć jego rodzinę.

Tak powstała strona na Facebooka – „Zwrócić Diasa”. W poszukiwania irackiej rodziny zaangażowały się 4 tysiące użytkowników Facebooka. Starali się wyśledzić trasę, którą Irakijczycy podążyli. Przygotowali ogłoszenia po arabsku. Rozpowszechniali je w sieci i w swoich miastach.

http://www.facebook.com>>>
Internauci zrzucili się na podróż Diasa do Berlina. Liczyli, że tam łatwiej będzie odnaleźć jego rodzinę. W styczniu zaszczepiony i wyposażony w grecki paszport dla zwierząt Dias odleciał do stolicy Niemiec. Przyjęli go kolejni wolontariusze gotowi zapewnić mu tymczasowy dom.
http://www.facebook.com >>>

W międzyczasie sprawą „kota uchodźcy” zainteresowały się zachodnie media. Mimo to poszukiwania nie przynosiły większych rezultatów. Aż wreszcie 14 lutego do autorów strony na Facebooku przyszła wiadomość z Norwegii.

„Rodzina Diasa odnaleziona! Są w Norwegii. Mamy potwierdzenie. Przysłali nam zdjęcia kota wykonane jeszcze Iraku. Jego prawdziwe imię to Kunkusz. Kot rzeczywiście na nie reaguje. Organizujemy podróż do Norwegii” – pisały wolontariuszki z Lesbos.

W czwartek do drzwi domu w Norwegii zapukał mężczyzna z transporterem dla kotów w ręce. Moment, gdy Irakijczycy odzyskują ukochanego kota na wzruszającym filmie uwiecznił reporter „Guardiana”. – Irakijczycy mówili, że teraz, gdy odzyskali Kunkusza, mogą rozpocząć nowe życie w nowym miejscu – relacjonuje „Guardian”.

.


.

– Dlaczego to zrobiliśmy? Chcieliśmy dać trochę nadziei ludziom, którzy stracili wszystko. Ta rodzina włożyła tak wiele wysiłku, aby zabrać ze sobą kota, że musiała traktować go jak członka rodziny. To byłoby nie fair, gdybyśmy nie dali im szansy go odzyskać – mówiła telewizji ABC Amy Shrodes.

Zobacz także

kot

wyborcza.pl

 

 

Biuro prasowe premier Szydło namieszało w Brukseli. Nie wiedzieli, co negocjują

Rafał Bohenek w przeszłości prowadził m.in. wieczór wyborczy Andrzeja Dudy oraz pracował jako prezenter pogody.
Rafał Bohenek w przeszłości prowadził m.in. wieczór wyborczy Andrzeja Dudy oraz pracował jako prezenter pogody. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Podczas brukselskiego szczytu ważą się losy Brexit, czyli ewentualnego wyjścia Wielkiej Brytanii ze wspólnoty. Głównym punktem negocjacji są zasiłki na dzieci. Biuro prasowe premier Beaty Szydło było jednak zaskoczone, że sprawa dotyczy nie tylko Londynu, ale całej Unii.

Rzecznik rządu Rafał Bochenek wyraził zdziwienie, że zasiłki na dzieci będą mogły także ograniczać inne kraje Unii, a nie tylko Wielka Brytania. Swoimi spostrzeżeniami podzielił się z dziennikarzami. Ci jednak byli lepiej zorientowani i wiedzieli, że ewentualne obniżenie zasiłków na dzieci wewnątrzunijnych imigrantów będzie wymagało zmiany prawa dla wszystkich krajów. W ślady Wielkiej Brytanii chce iść m.in. Dania.

tematem

Rzecznik zapowiadał nawet, że Polska powinna walczyć o to, by prawo objęło tylko grożącą opuszczeniem UE Wielkiej Brytanii. To stwierdzenie wywołało burzę i tłumaczyć polskie stanowisko musiał wiceminister ds. zagranicznych Konrad Szymański. Wytłumaczył, że Polska negocjuje indeksację świadczeń na dzieci w całej Unii. Cała sytuacja wyglądała jednak dość groteskowo, gdy minister musi przychodzić do dziennikarzy, gdyż rzecznik rządu nie ma pojęcia, co jest przedmiotem negocjacji.

ministerSzymański

źródło: rmf24.pl

biuroPrasowe

naTemat.pl

Szef MSZ Niemiec: Nie ma podstaw, by Polska domagała się reparacji w związku z drugą wojną światową

Pap, wah, 19.02.2016

Frank-Walter Steinmeier

Frank-Walter Steinmeier (TIMA / REUTERS / REUTERS)

Polska nie ma – zdaniem szefa MSZ Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera – żadnych podstaw do domagania się od Niemiec reparacji w związku z drugą wojną światową – podał w piątek niemiecki tygodnik „Der Spiegel”. Redakcja powołuje się na pismo ministra do Bundestagu.
 

Kwestia (reparacji) jest „prawnie i polityczna zamknięta” – cytuje „Spiegel” fragment pisma Steinmeiera do wiceprzewodniczącego Bundestagu Johannesa Singhammera.

„Przyłączając się do sowieckiej rezygnacji z reparacji, Polska także zrezygnowała 24 sierpnia 1953 roku z dalszych reparacji od całych Niemiec” – czytamy w liście, którego fragmenty publikuje wydawany w Hamburgu magazyn polityczny. Zdaniem Steinmeiera „nie ma żadnych prawnych wątpliwości co do skuteczności [rezygnacji]”.

Jak wyjaśnia redakcja, pismo do Bundestagu jest reakcją Steinmeiera na – jak napisano – „groźby” wysuwane przez szefa partii Prawo i Sprawiedliwość Jarosława Kaczyńskiego. „Der Spiegel” przypomina stanowisko Kaczyńskiego z końca 2015 roku o nieuregulowanych rachunkach z Niemcami.

Prezes PiS w wywiadzie dla TV Republika 11 grudnia 2015 r. powiedział: „Ja mogę powiedzieć tylko jedno – ten rachunek krzywd po polskiej stronie jest ogromny i powtarzam, w ciągu tych 70 już lat, które minęły od końca wojny, te sprawy nie zostały nigdy załatwione i w sensie prawnym są aktualne, bo jak wiemy, to zostało niedawno przez pana Kostrzewę-Zorbasa odkryte, ta nasza rezygnacja z odszkodowań nigdy nie została zarejestrowana przez odpowiedni organ rejestracji ONZ, czyli w sensie prawnym tego w ogóle nie ma. Droga jest otwarta i w Niemczech też się powinno o tym pamiętać”. W tym samym wywiadzie padły słowa o „najgorszym sorcie Polaków”.

„Zaniechanie rejestracji nie oznacza, że traktat jest nieważny” – napisał Steinmeier w liście do wiceszefa Bundestagu. Jak dodał, rezygnacja z reparacji była wielokrotnie potwierdzana przez przedstawicieli Polski.

„Puste groźby” – tak „Der Spiegel” zatytułował materiał o stanowisku Berlina w sprawie polskich roszczeń. Materiał ukaże się w najnowszym wydaniu tygodnika dostępnym w kioskach w sobotę. W piątek wieczorem redakcja zamieściła go w wydaniu internetowym magazynu.

Zobacz także

reakcja

wyborcza.pl

 

cotoJest

 

ormo

19.02.2016, 16:51

Kaczyński rusza w Polskę. Jutro spotkania na Podlasiu

Prezes PiS w sobotę odwiedzi woj. podlaskie. O 13:00 – w restauracji Dolina Rospudy – spotka się z mieszkańcami Augustowa. Następnie, o 14:30 – z mieszkańcami w Sejnach w restauracji SKARPA. Ostatnie zaplanowane spotkanie z mieszkańcami Suwałk zaplanowano na 17:00 w auli  PWSZ.

300polityka.pl

Jak esbecy fałszowali kwity na Wałęsę

Wojciech Czuchnowski, 19.06.2008
http://www.gazeta.tv/plej/19,91250,5326275,video.html?embed=0&autoplay=1
Przychodziły gotowe teksty, które przepisywaliśmy jako teksty Wałęsy – opowiada b. funkcjonariusz
 

Zobacz także: Wszystko o sprawie Wałęsy

W ubiegłym tygodniu rozmawialiśmy z b. funkcjonariuszem peerelowskiego wydziału studiów MSW nadzorującym pracę zespołu Służby Bezpieczeństwa, preparującego w latach 1982-84 dokumenty na Wałęsę. W skład zespołu wchodzili (według ówczesnych stopni): płk Adam Malik, płk Władysław Kuca, kpt Józef Burak, mjr Antoni Styliński, chorąży Tadeusz Maraszkiewicz (był specjalistą od fałszowania pisma).

Nasz rozmówca kilka lat temu skontaktował się z Wałęsa, proponując, że w oświadczeniu napisze wszystko, co wie o sprawie. Potem się wycofał. Na rozmowę z „Gazetą” się zgodził pod warunkiem, że jego nazwisko zachowamy do wiadomości redakcji.

Prawdopodobnie z uwagi na śledztwo IPN i zagrożenie zarzutami funkcjonariusz twierdzi, że tylko nadzorował pracę podwładnych i nie brał udziału w podrzucaniu materiałów mających skompromitować Wałęsę w opozycji i jako kandydata do Pokojowej Nagrody Nobla w 1982 r.

Podrobione przez SB rzekome dowody współpracy Wałęsy podrzucano w ramach tajnych operacji „Sąd” i „Ambasador”. Trafiły m.in do ambasady Norwegii i Komitetu Noblowskiego.

Jaka była pana rola w pracy zespołu?

– Próbowaliśmy zrealizować pobożne życzenia naszych przełożonych.

Kto wydawał polecenia?

– Całe to twardogłowe towarzystwo z KC [Komitet Centralny PZPR], a u nas w MSW generałowie Władysław Ciastoń i Czesław Kiszczak. Od kierownictwa przychodziły gotowe teksty, które przepisywaliśmy jako teksty Wałęsy. Nikt nie pytał, skąd są te teksty. Przychodziły z góry, i już. Były wymyślone w gabinetach generałów.

Ja pilnowałem, żeby praca była wykonywana na czas, pilnowałem wszystkich materiałów. Jako specjalista od analizy anonimów robiłem wstępną selekcję.

Jakie to były materiały?

– Na początku dostaliśmy teczkę z informacją, że to akta z Gdańska z raportami agenta „Bolka” z lat 70. To było nam przekazane jako wzór, na którym mamy pracować. Nie wiem, czy to były prawdziwe raporty i czy naprawdę ta teczka była z Gdańska. Na pewno wcześniej była w Katowicach i tam nad nią pracowano.

Mam pewne dane, z których wynika, że nie byliśmy jedynym takim zespołem, bo pamiętam stwierdzenia, że ta „teczka z Gdańska” to idealna robota.

Dysponowaliśmy pismem Wałęsy z różnych okresów jego życia, bo wiedzieliśmy, że charakter pisma ewoluuje z wiekiem. Wzory pisma pościągane były z różnych miejsc, w których pracował Wałęsa. Chyba nawet z wojska i ze szkoły.

Co było w „teczce z Gdańska”?

– Materiały z opracowania kandydata na tajnego współpracownika, zobowiązanie do współpracy (w kopercie), pokwitowanie wynagrodzeń za współpracę. Nie pamiętam, czy były charakterystyki współpracy. W teczce pracy znajdowały się odręczne doniesienia. Teczka pracy miała 40-50 stron odręcznego pisma z podpisami „Bolek”.

W procesie lustracyjnym Wałęsy wystąpił funkcjonariusz Adam Żaczek. Mówił, że preparował teczkę „Bolka” i materiały o współpracy z początku lat 70.

– Żaczek nie był w naszym zespole. Jeżeli tak powiedział w sądzie, to potwierdza, że nie byliśmy jedyną grupą, która to robiła.

Jakie były efekty waszej pracy?

– Marne. Maraszkiewicz np. napisał odezwę Wałęsy z internowania wzywającą do przestrzegania praw stanu wojennego. Na próbę rozkolportowaliśmy to w Częstochowie i była z tego wielka kompromitacja, bo nikt nie uwierzył.

Kiedyś na jeden z donosów pisanych charakterem pisma Wałęsy i zaniosłem go do znajomego z laboratorium kryminalistyki, żeby porównał z prawdziwym pismem Wałęsy. Powiedział, że różnice są łatwe do wychwycenia.

Jakie dokumenty wytwarzaliście?

– Od donosów z różnych lat, pokwitowań przez oświadczenia do fałszywych grypsów. Pamiętam np. zobowiązanie do współpracy podpisane rzekomo w trakcie internowania. Większość na bieżąco była niszczona jako nieudana. Zadowalających zostało ok. 11 dokumentów.

Czy to były materiały przesłane w 1982 do Komitetu Noblowskiego, ambasady Norwegii i podrzucane ludziom z opozycji?

– Z akcją podrzucania nie miałem nic wspólnego. Wiem, że kopie materiałów z „teczki z Gdańska” podrzucono Annie Walentynowicz do miejsca internowania w Gołdapi w słoiczku z masłem i nadziewanych czekoladkach. Przynętę chwyciła i podzieliła się informacjami m.in z Jackiem Kuroniem.

Co się stało z materiałami wytworzonymi w zespole?

– W 1984 r. zakończyliśmy pracę. „Teczkę z Gdańska” i materiały przekazaliśmy płk. Jędrysowi, który w MSW kierował głównym, ok. 20-osobowym zespołem zajmującym się sprawą operacyjną na Lecha Wałęsę.

Osobiście brakowałem krajarką dokumenty robocze dotyczące Wałęsy z trzech segregatorów. Te 11 „najlepszych” kwitów trzymałem w kopercie u siebie w szafie, w tzw. skarbczyku. W 1988 r. dostałem telefoniczne polecenie przekazania tej koperty mojemu bezpośredniemu przełożonemu płk. Stępniowi. Tak zrobiłem.

Kontaktował się pan z Wałęsą, proponując, że złoży pan oświadczenie w tej sprawie. Czemu się pan wycofał?

– Nie mam gwarancji, że ja albo moja rodzina nie poniesiemy za to konsekwencji. Nie chodzi tylko o odpowiedzialność za udział w fałszowaniu materiałów. Najbliższe mi osoby pracują w państwowych instytucjach. Na pewno bym im zaszkodził.

Kiedy wezwie pana prokurator, co pan powie?

– Że nic nie pamiętam.

Dowody na fałszowanie są w aktach SB

Materiały na temat fałszowania przez SB dokumentów dotyczących Wałęsy zachowały się w aktach wewnętrznego postępowania MSW wszczętego w 1984 r., po ucieczce za granicę porucznika SB Eligiusza Naszkowskiego.

Naszkowski od 1980 do 1981 pod pseudonimem „Grażyna” działał jako agent bezpieki w „Solidarności”. Doszedł tam do stanowiska szefa MKZ w Pile. Był jednym z najcenniejszych agentów SB.

Po wprowadzeniu stanu wojennego rozpoczął etatową pracę w wydziale studiów MSW, gdzie zajmował się głównie Wałęsą. W 2000 r. na procesie lustracyjnym Lecha Wałęsy wystąpił funkcjonariusz biura studiów MSW Adam Żaczek. Zeznał, że uczestniczył w preparowaniu teczki TW „Bolek”, którym miał być Wałęsa.

Na procesie odczytano też oświadczenie mjr. Adama Stylińskiego złożone w 1985 r. w związku ze sprawą Naszkowskiego. Styliński opisuje działalność grupy fałszującej materiały na Wałęsę. W 2005 r. „Rzeczpospolita” opublikowała notatki Stylińskiego i Tadeusza Maraszkiewicza – innego funkcjonariusza, który zajmował się preparowaniem dokumentów na Wałęsę.

Z oświadczenia mjr. Antoniego Stylińskiego

Koncepcja przeprowadzenia „działań specjalnych” dotyczących Wałęsy powstała z chwilą powołania Biura Studiów SB MSW. Celem było pokazanie społeczeństwu – za pośrednictwem fikcyjnej organizacji pod nazwą OKO (Ogólnopolski Komitet Obrony) – postaci przewodniczącego NSZZ „Solidarność” jako agenta SB wykonującego wszystkie zalecenia swoich opiekunów.

W początkowej fazie o „działaniach specjalnych” wiedziało jedynie kilka osób, tj.: generał Wł.[adysław] Ciastoń, płk Wł.[adysław] Kuca, płk A.[dam] Malik, kpt. J.[ózef] Burak. Pierwszy etap działań polegał na „przedłużeniu działalności” TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat (ostatnie doniesienie „Bolka” pochodziło z 1970 r.).

Korzystając ze wszystkich dostępnych materiałów, tj. stenogramów przemówień Lecha Wałęsy wygłaszanych w różnych miastach Polski, komunikatów Biura „B” [MSW], materiałów techniki operacyjnej, sporządziliśmy kilka doniesień, z których ostatnie nosiło datę prawdopodobniej 1981 r. Osobą, pracownikiem obsługującym TW ps. Bolek był autentyczny pracownik K[omendy] W[ojewódzkiej] MO w Gdańsku, a później fikcyjna osoba z MSW.

Po konsultacjach i odpowiednich poprawkach „dokumentom” nadano właściwą szatę graficzną (charakter pisma TW ps. Bolek, omówienie, odpowiedni papier). Na każdym z doniesień zaznaczone było miejsce jego odbioru oraz sposób przekazania. Elementy te dobierano w taki sposób, żeby pasowały one do L. Wałęsy, zwłaszcza sposobu jego zachowania, miejsc pobytu, o których wiedzieli inni, itp.

Drugi etap operacji polegać miał na rozprowadzeniu sporządzonych doniesień w taki sposób, aby doprowadzić do (…) poruszenia całego NSZZ „Solidarność”. Czekano jedynie na stosowny moment.

Sprzyjająca sytuacja powstała z chwilą uzyskania informacji o wysunięciu kandydatury L. Wałęsy do Nagrody Nobla w 1982 r. Powstał plan sporządzenia pisma do członków jury Nagrody Nobla. Do listu postanowiono załączyć doniesienie TW ps. Bolek wraz z pokwitowaniem odbioru kilkuset złotych. Listy do członków jury przekazane zostały do miejsc ich zamieszkania przez Departament I MSW. Ambasadorowi Norwegii doręczono natomiast list razem z oryginalnym doniesieniem.

Działania powyższe spełniły swoje zadanie. Laureatem N[agrody] N[obla] została pani Myrdal”.

Z oświadczenia st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza

Wykonywałem czynności techniczne związane ze sporządzeniem teczki TW Wałęsy. Była to kontynuacja przerwanej uprzednio współpracy z resortem.

Z oświadczenia kpt. Józefa Buraka

Ani ja, ani Styliński nie posługiwaliśmy się przed Maraszkiewiczem kryptonimem sprawy i jej założeniami. Maraszkiewiczowi udostępnialiśmy tylko niezbędne do jego zadań dokumenty. Działania planowaliśmy i realizację przygotowywaliśmy tylko w moim pokoju urzędowania, w przypadkach niezbędnych zamykaliśmy drzwi na klucz.

przepisywaliśmy

wyborcza.pl

 

Oświadczenie Wałęsy: „Jeszcze żyje człowiek, który powinien ujawnić prawdę”. Kim jest „człowiek-sprawca”?

jagor, PAP, 19.02.2016

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa (Jarosław Kubalski/AG)

1. B. działacze opozycji nie wiedzą, kim jest „człowiek-sprawca”
2. Według Wałęsy może on ujawnić prawdę o jego przeszłości
3. Przyznają, że o pewnych kontaktach Wałęsy z SB wiadomo od dawna
4. Wałęsa: „Nigdy nie było mojej zgody na współpracę z SB”

 

IPN podał, że w dokumentach z domu gen. Czesława Kiszczaka są: teczka personalna, teczka pracy TW „Bolek” i odręcznie napisane zobowiązanie do współpracy, podpisane Lech Wałęsa „Bolek”.

„Popełniłem błąd, ale nie taki, dałem słowo, że go nie ujawnię”

Przebywający w Wenezueli Lech Wałęsa oświadczył na swoim mikroblogu, że nie współpracował z SB, ale popełnił błąd, dał słowo „sprawcy” i nie może ujawnić prawdy. „Nie zostałem złamany w grudniu 1970 roku, nie współpracowałem z SB, nigdy nie brałem pieniędzy, żadnego ustnego, ani na piśmie nie złożyłem donosu. Popełniłem błąd, ale nie taki, dałem słowo, że go nie ujawnię, na pewno nie teraz jeszcze nie teraz. Chyba, że ujawnią go inni. Jeszcze żyje człowiek-sprawca, który powinien ujawnić prawdę i na to liczę. Miałem miękkie serce” – napisał b. prezydent.

Lis: „To, że Wałęsa coś tam podpisał, to było wiadomo”

Bogdan Lis, wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. powiedział, że nie wie, o kim mówi Lech Wałęsa. – Pewnie tylko on to wie – jeżeli twierdzi, że jeszcze żyje człowiek, który wie o całej tej sprawie. To jest wiedza Lecha Wałęsy i pewnie tego kogoś, o kim Lech Wałęsa mówi. W tej sprawie niewiele mogę pomóc – dodał Lis.

Jego zdaniem nie są dziś żadną rewelacją informacje, że Wałęsa miał jakieś kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. – Tak naprawdę to, że Lech Wałęsa coś tam podpisał, to było wiadomo, bo sam o tym mówił. Tego rodzaju wiedza, że kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa były, to jest. Tego nikt nie kwestionuje, nawet Lech Wałęsa – powiedział.

„Dzisiaj najbardziej zaangażowani w śledztwo są politycy”

– Problemem jest to, co było przedmiotem tych kontaktów. I to jest warte wyjaśnienia – ale przez historyków, a nie przez polityków. Tymczasem dzisiaj najbardziej zaangażowani w śledztwo są politycy – podkreślił Lis, który poznał Wałęsę w grudniu 1978 r. podczas działalności Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.

„To nie przypadek. Chciał zaszkodzić Wałęsie, (…) nawet po swojej śmierci”

Jego zdaniem „jest to przygotowana prowokacja przez Kiszczaka, od początku do końca”. – To nie jest przypadek. Chciał zaszkodzić Wałęsie, etosowi Solidarności nawet po swojej śmierci – ocenił.

Pusz: „Twierdzenie, że to agent obalił komunę (…) jest śmieszne”

Krzysztof Pusz, bliski współpracownik lidera Solidarności w latach 80. oraz podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Wałęsy, także nie domyśla się, kogo ma na myśli Wałęsa pisząc, że żyje jeszcze „człowiek-sprawca”.

– Natomiast ja wierzę Lechowi – to po pierwsze. Nie wierzę w to, że on mógł wydawać kolegów, kablować i tym podobne. W to, po prostu, nigdy nie uwierzę. Twierdzenie, że to agent obalił komunę, zmienił Europę i doprowadził Polskę do wolności jest śmieszne, niezrozumiałe i kompromitujące – powiedział Pusz.

Nie kwestionuje on, że Wałęsa podpisał jakieś dokumenty dla SB. – Ja uważam, że coś tam podpisał – to on sam przecież mówi, niejednokrotnie to powiedział. I ten podpis, o którym wspomina, to ja mu się wcale nie dziwię. To były czasy, jakie były. Każdemu zależało na pracy. Ci, którzy podpisywali, do pracy wracali; a ci, którzy tego nie zrobili, do pracy nie wracali – i tyle – zauważył Pusz.

– Proszę mi pokazać takiego bohatera, który w latach 70. czegoś nie podpisał. Tym bardziej, że robotnicy wtedy nie wiedzieli jak się zachować, nie znali prawa. Były osoby, które coś podpisywały, ale nigdy tego później nie realizowały – dodał Pusz.

„Wyszkowski i Gwiazda mieli wiecznie żal do Wałęsy o to, że to oni nie byli Wałęsami”

Jak podkreślił, nigdy nie miał najmniejszych podejrzeń, jeśli chodzi o przeszłość Wałęsy. – O „Bolku” to ja pierwszy raz usłyszałem pod koniec lat 80., chyba przed Okrągłym Stołem, kiedy m.in. Krzysztof Wyszkowski krzyczał ciągle: „Bolek, Bolek”. Ale ja uważałem i uważam, że Wyszkowski i Andrzej Gwiazda mieli wiecznie żal do Wałęsy o to, że to oni nie byli Wałęsami – nadmienił.

Pusz przyznał, że nigdy nie zapytał wprost Wałęsy o agenturalne oskarżenia. – Uważałem, że to bzdury i głupota. Długo z nim współpracowałem, znałem jego walkę. Jak go atakowano, to mówiłem mu: „Lechu olej to, nie denerwuj się”, bo on to zawsze straszliwie przeżywał – wspominał.

„Ubecy nie dawali pieniędzy informatorom, oni je kradli”

– Ci wszyscy ubecy z tamtych czasów, to nie ma co ukrywać, że żyli z tego typu pieniędzy. Niby opłacali tych swoich agentów, a nie dawali pieniędzy i je przywłaszczali. I taka moim zdaniem jest prawda o tych płatnych donosach. Podpis pod pokwitowaniem pieniędzy jest łatwo podrobić. Oni kradli te pieniądze, wpisując fikcyjnych czy niefikcyjnych informatorów. Ja dobrze znam charakter pisma Lecha i jakbym to widział, to mógłbym stwierdzić, czy jest to jego charakter pisma czy też nie – powiedział Pusz.

„OŚWIADCZAM – nigdy nie było mojej zgody na współpracę z SB”

W kolejnym, piątkowym wpisie na mikroblogu Wałęsa oświadczył: – Podczas wielu rewizji, jakie przeżywałem wpadały różne notatki pisane odręcznie, zebrano też z zakładów, gdzie pracowałem, wszystkie pisma odręcznie napisane, zebrano też z różnych instytucji, a nawet z sądów pracy pisma odręcznie pisane z walki o bezprawne zwolnienia z pracy. Podczas jednej z rewizji wpadła odręcznie napisana osobista moja relacja z grudnia 1970 r [były tam nazwiska i zachowania]. Materiały te można wykorzystać jako donosy. Dlatego jeśli znaleziono jakieś niejasne dokumenty należy to dokładnie fachowo sprawdzić.

– Ja jeszcze raz publicznie osobiście OŚWIADCZAM, że nigdy nie było mojej zgody na współpracę z SB w znaczeniu donosów czy wspieraniu komunizmu. Nie dałem się nigdy złamać, nie brałem pieniędzy za takowe – napisał b. prezydent.

oświadczenie

gazeta.pl

 

Mazowiecki konserwator zabytków odwołany. Blokował postawienie pomnika na Krakowskim Przedmieściu

opr. dżek, 19.02.2016

Mazowsze. Wojewódzki konserwator zabytków Rafał Nadolny (z lewej) oraz jego zastępca Antoni Oleksicki

Mazowsze. Wojewódzki konserwator zabytków Rafał Nadolny (z lewej) oraz jego zastępca Antoni Oleksicki (Fot. Robert Kowalewski / Agencja Gazeta)

W uzgodnieniu z Generalnym Konserwatorem Zabytków wojewoda Zdzisław Sipiera odwołał Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków – podaje „Gazeta Stołeczna”. Nadolny sprzeciwiał się budowie pomnika smoleńskiego na Krakowskim Przedmieściu.

 

„Gazeta Stołeczna” cytuje Ivettę Biały, rzeczniczkę wojewody: Wojewoda wziął pod uwagę między innymi dotychczasową pracę konserwatora oraz opinie środowisk związanych z ochroną zabytków.

Rafał Nadolny pełnił obowiązki na tym stanowisku od 2011 roku. Nowy konserwator ma być powołany na stanowisko w najbliższy poniedziałek, 22 lutego. Cały tekst na stronie „Gazety Stołecznej”.

 

Konserwator zabytków sprzeciwiał się postawieniu pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej przez Pałacem Prezydenckim. Krakowski Przedmieście to zamknięta przestrzeń architektoniczna. W środę Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiła na antenie radia TOK FM, że na postawienie pomnika nie ma miejsca. A minister kultury Piotr Gliński, który ogłosił, że pomnik na Krakowskim i tak stanie, poniesie historyczną odpowiedzialność.

Zobacz także

mazowiecki

TOK FM

 

otoCzemu1

„Kaczyńscy chcieli sterować Wałęsą. Nie dał się. Teraz jest oczerniany z tego powodu”

dżek, 19.02.2016
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,19648750,video.html?embed=0&autoplay=1
Henryk Wujec, legenda opozycji, opowiadał o tym, jak Lecha Wałęsa i bracia Kaczyńscy współpracowali i poróżnili się w latach 90.

 

– Dopóki bracia Kaczyńscy współpracowali z Wałęsą, był on dla nich wielkim bohaterem. Myślę, że podobnie było jak z Mazowieckim, który nie chciał być malowanym premierem i wykonywać zaleceń Jarka Kaczyńskiego. I wtedy coś pękło – mówił w Poranku Radia TOK FM Henryk Wujec. – Może Wałęsa poczuł, że oni chcą nim sterować. A Lechem nie da się sterować – stwierdził b. działacz opozycyjny.

– To (co się dzieje teraz), to jest model stały działania – deprecjonowanie wszystkich, którzy się sprzeciwiają polityce obozu rządzącego. Identycznie było z prof. Jadwigą Staniszkis – ocenił Wujec. Znana politolog skrytykowała niedawno po raz pierwszy działania rządu PiS.

wujec

TOK FM

 

Kim są ludzie, którzy odnaleźli Kajetana P.? To poznańska specgrupa

Piotr Żytnicki, 18.02.2016

Zatrzymanie Kajetana P. na Malcie

Zatrzymanie Kajetana P. na Malcie (Matthew Fenech / Times of Malta)

Jeśli ktoś w policji mógł złapać Kajetana P., to właśnie chłopacy z pościgowej specgrupy z Poznania. Są w tym najlepsi w Polsce – mówi jeden z oficerów policji
 

– Przeciętna twarz, jakiś sweterek, marynarka, okularki. Nic charakterystycznego, codziennie mijasz takich ludzi. Wielu osobom wydawało się, że widzieli Kajetana P., ale nic się nie potwierdziło – mówi jeden z policjantów.

Urodzony i wychowany w Poznaniu 27-latek wyjechał na studia do Warszawy. Interesował się łaciną i Hannibalem Lecterem. Napisał nawet wiersz, którego bohater zjada ludzi. Pracował w bibliotece. Tyle o nim wiadomo.

Na początku lutego Kajetan P. pojechał na prywatną lekcję włoskiego. Według śledczych zabił korepetytorkę, wezwał taksówkę i zawiózł rozczłonkowane zwłoki do swojego mieszkania. Gdy z torby ciekła krew, miał powiedzieć taksówkarzowi, że wiezie tuszkę dzika. Zwłoki podpalił. Uciekł.

Kajetan P. znaleziony w stolicy Malty

Wysłano za nim list gończy, jego zdjęcie zawisło wśród najbardziej poszukiwanych na stronach Interpolu i Europolu. Ale P. nadal zameldowany jest w rodzinnym domu w Poznaniu, w willowej części Grunwaldu, dlatego ciężar poszukiwań spadł tak naprawdę na poznańską policję. A dokładniej – na kilku policjantów ze specjalnej grupy pościgowej nazywanej Zespołem Poszukiwań Celowych.

W środę po południu, dwa tygodnie po zbrodni, Kajetan P. wysiadł z autobusu na przystanku w La Valetcie, stolicy Malty. Przy zabytkowej Miejskiej Bramie powaliło go na ziemię kilku tajniaków z maltańskiej policji. Było z nimi trzech mężczyzn, którzy przyglądali się błyskawicznej akcji. To policjanci z poznańskiej specgrupy, którzy wskazali Maltańczykom, kogo mają zatrzymać. Jeden z nich szkolił się w akademii FBI w amerykańskim Quantico.

Żaden z nich nie powie, jak znaleźli Kajetana P., choć prokuratura już ujawniła, że zostawiał po sobie „ślady telekomunikacyjne”. To oznacza, że mógł korzystać z telefonu, logować się do poczty czy komunikatora internetowego. Z Warszawy pojechał pociągiem do Poznania. W piątek policja ujawniła, że kamery monitoringu nagrały Kajetana P. na poznańskim dworcu. Z Poznania wyjechał pociągiem do Berlina. Z Niemiec dotarł do Włoch, a stamtąd promem na Maltę. Znalazł się tam sześć dni po zabójstwie, zatrzymał się w hostelu, podawał się za turystę z Niemiec. Przed ucieczką z Polski wziął 18 tys. zł kredytu. Policja podaje, że planował ucieczkę do jednego z krajów Afryki Północnej.

Członkowie poznańskiej specgrupy dotarli na Maltę w poniedziałek. Od tego czasu szukali go razem z miejscowymi policjantami.

W piątek policja podała nowe szczegóły pościgu.

Specgrupa szuka do skutku

Specgrupa nie zdradza swoich metod, ale nie jest też tak, że nic o niej nie wiemy. Poznałem jej członków kilka lat temu, opisałem kilkanaście spraw, które prowadzili, choć lista ich sukcesów jest dłuższa – to ponad pół tysiąca zatrzymanych, w tym kilkudziesięciu zabójców, w ciągu prawie 15 lat.

Ekipę tworzą sami policjanci, mają doświadczenie w pracy kryminalnej. Inteligentni, kontaktowi, o swoich akcjach opowiadają z pasją. Gdy nie łapią przestępców, część trenuje bieganie, startują w zawodach, także w maratonach. Współpracują z policjantami z innych państw.

Pomysł tworzenia takich zespołów kilkanaście lat temu przeniósł z Niemiec gen. Adam Rapacki. – Idea była prosta: zespół przejmuje ściganie najpoważniejszych i najgroźniejszych przestępców, poszukiwanych za zabójstwa, rozboje, gwałty czy udział w zorganizowanych grupach przestępczych – wyjaśnia Grzegorz Prusak, naczelnik wydziału poszukiwań osób w Komendzie Głównej Policji. – Nazywamy to poszukiwaniami celowymi, bo policjanci wybierają cele i szukają do skutku, choćby miało to trwać latami. Prowadzą jednocześnie nie więcej niż kilkanaście spraw, mogą się na nich skupić, poświęcić czas. Nic innego ich nie zajmuje.

Takie zespoły, jak dodaje Prusak, to dzisiaj standard we wszystkich europejskich policjach.

Mordercę spod Leszna osaczyli w chlewiku

Pod taką presją czasu, mediów i przełożonych jak w przypadku Kajetana P. policjanci ze specgrupy ostatni raz pracowali siedem lat temu, gdy przez ponad tydzień z obławy wymykał się Jan Szymaniak.

Policjanci przed gospodarstwem, w którym namierzono Jana Szymaniaka

W lutym 2009 r. pod Lesznem zastrzelił szwagierkę i jej partnera, by zemścić się na rodzinie swojej żony, z którą był w separacji. Uzbrojeni antyterroryści szukali go po ogródkach działkowych, ale na trop trafili policjanci ze specgrupy. Ósmego dnia pościgu Szymaniak ukrywał się w gospodarstwie brata, w przybudówce do chlewiku. Członkowie specgrupy nie czekali na antyterrorystów, weszli do środka, zobaczyli Szymaniaka z bronią.

– Stój, policja! – krzyknęli. Szymaniak wiedział, że nie ma jak uciec. Na ich oczach strzelił sobie w głowę, zmarł w szpitalu.

Dwa lata później Robert Ziółkowski, jeden z byłych członków specgrupy, wydał książkę „Łowcy głów”, zbiór kryminalnych opowiadań. Choć zastrzegł, że to literacka fikcja, widać tam inspirację prawdziwymi wydarzeniami. Jedna z historii jest właśnie o mordercy, który zabija dwie osoby, a potem ukrywa się po wsiach. W opowiadaniu Ziółkowskiego policjantom ze specgrupy pomaga znajomy uciekiniera. Ale nie dobrowolnie, policjanci biją go i straszą.

Ziółkowski twierdził potem, że tę scenę wymyślił. – Nie jesteśmy socjopatami, którzy wyżywają się na ludziach, bo ktoś dał nam władzę. Czasem trzeba jednak zdecydować: albo złamiesz tego kolesia i może uratujesz czyjeś życie, albo morderca pozostanie na wolności i znów kogoś zastrzeli. Gdzie jest granica, której nie można przekroczyć? Czy dla większego dobra można poświęcić mniejsze? Nie muszę wymyślać tych dylematów, bo miało je wielu z nas – opowiadał mi już na policyjnej emeryturze.

W przypadku Szymaniaka specgrupa wygrała wyścig – odnalazła go, zanim zdążył zabić kogoś więcej. Policja bała się takiego scenariusza, rodzinę jego żony objęła ochroną.

Byłego legionistę namierzyli we Francji

Na co dzień jednak specgrupa przejmuje poszukiwania bandytów, o których dziennikarze dawno zapomnieli. Część zniknęła podczas śledztwa, inni po wyroku nie stawili się do odsiadki albo nie wrócili do więzienia. Wielu z nich prowadzi nowe życie pod fałszywą tożsamością. Brak rozgłosu sprzyja policjantom, bo usypia czujność poszukiwanych.

Specgrupa szukała już mordercy, który podobnie jak Kajetan P. rozczłonkował ciało swojej ofiary. To Stanisław Kot spod Jarocina. Jego czarno-biała fotografia przez lata zajmowała pierwsze miejsce na tablicy ze zdjęciami poszukiwanych w pokoju specgrupy. Wiele zdjęć znikało, pojawiały się nowe, a Kot wisiał, bo ukrywał się 11 lat.

Morderca pokłócił się ze znajomym o kobietę, zabił go, a potem pokroił piłą do cięcia metalu. Części ciała zapakował oddzielnie do foliowych worków i wywiózł do lasu pod Inowrocławiem. Każdy worek zakopał w innym miejscu, najpierw znaleziono korpus z lewą ręką, potem nogi i głowę. Kot miał dwa procesy, w pierwszym został uniewinniony, w drugim skazany, ale wtedy odpowiadał już z wolnej stopy. Gdy dostał 15 lat więzienia, zniknął, zerwał kontakty z rodziną. Krążył po Polsce, wyjeżdżał za granicę. Miał cudze dokumenty, pracował dorywczo.

Gdy namierzyła go specgrupa, połknął opakowanie tabletek uspokajających. Skończyło się płukaniem żołądka w szpitalu.

Sukcesem policjantów było też namierzenie mężczyzny z Kalisza, który na początku lat 90. miał zamordować w Niemczech polskiego lekarza. Pod fałszywym nazwiskiem ukrywał się w Legii Cudzoziemskiej, przeszedł na wojskową emeryturę i zamieszkał na południu Francji. Specgrupa znalazła go po 18 latach od wystawienia listu gończego. Ponoć zdradził go charakterystyczny element na twarzy – częściowy brak jednej z brwi.

Gdy został rozpoznany, a prokuratura walczyła o ekstradycję, wrócił do kraju. Specgrupa czekała na niego pod prokuraturą. Sąd w Kaliszu uniewinnił potem mężczyznę, uznając, że nie ma wystarczających dowodów na jego udział w zabójstwie. Policjanci zrobili jednak swoje: mieli znaleźć ściganego i to zadanie wykonali.

Makowca zatrzymali w sklepie z bielizną

Jednak specgrupa interesuje się nie tylko zabójcami. W jej ręce wpadła cała kryminalna śmietanka Wielkopolski. Zbyszko Bernat, ostatni boss poznańskiego półświatka, znany jako „Makowiec”, ukrywał się trzy lata. Zlecił zabójstwo mężczyzny, który wcześniej porwał mu syna, ale morderca się pomylił i w kawiarni zastrzelił inną osobę. Gdy „Makowiec” się ukrywał, zapuścił wąsy i brodę, zaczął się elegancko ubierać. Wpadł w Toruniu w sklepie z damską bielizną.

Gangster „Makowiec” po zatrzymaniu przez policję

– Czy pan „Makowiec”? – zapytali członkowie specgrupy. Zaprzeczył. Przestał udawać, gdy powiedzieli, że są z Poznania.

Sebastian Szczot w 2001 r. napadł na konwój z pieniędzmi w Gaju Wielkim. W strzelaninie kule raniły konwojenta i dwóch napastników. Zrabowano 130 tys. dolarów. Grupa pościgowa namierzyła Szczota po trzech latach. Choć na co dzień nosił przy sobie broń, do solarium w Swarzędzu wziął tylko nóż. Próbował go wyjąć, zaczęła się walka wręcz, zdemolowano pół solarium.

Z poszukiwaniami Szczota wiąże się najtragiczniejsze zdarzenie w historii specgrupy – strzelanina przy ul. Bałtyckiej. Policjanci podejrzewali, że bandyta jest w jednym z samochodów. Gdy do niego podeszli, kierowca staranował ich samochód i ruszył na nich. Policjanci zaczęli strzelać, kierowca zginął, pasażer został ciężko ranny. Sądy dwa razy uniewinniły policjantów, raz skazały. Na ostatniej rozprawie policjantów niespodziewanie bronił nawet prokurator. Ostatecznie sąd uznał, że zarzuty się przedawniły.

Złapali też „Tarzana” z Rybaków

Nieco mniej znanym przestępcą był „Groszek”, w latach 90. członek gangu piątkowskiego, który walczył o prymat w półświatku z grupą „Makowca”. „Groszek” był ścigany za napady, wymuszenia, rozboje i oszustwa, a zasługuje na uwagę, bo do serca wziął sobie powiedzenie, że pod latarnią najciemniej. Został w Poznaniu, ale często zmieniał mieszkania i zerwał ze starymi znajomymi. Wiedział, że koledzy z półświatka mogliby go „sprzedać” policji. Ukrywał się trzy lata, ale specgrupa na jego zatrzymanie potrzebowała tylko kilku dni. Zatrzymano go pod poznańską Areną. Policjanci opowiadali mi potem, że nie nosił przy sobie dokumentów. Gdyby patrol wylegitymował go na ulicy, podałby się za kogoś innego.

Podobną metodę miał 35-latek poszukiwany za uprowadzenie i skatowanie mężczyzny w ramach przestępczych porachunków. Porzucił żonę z małym dzieckiem, przefarbował włosy i wytatuował całe ciało. Nawet policjanci ze specgrupy mieli przez moment wątpliwości, czy namierzyli właściwego człowieka, bo w rubryce „znaki szczególne” o tatuażach nie było słowa. 35-latek wyuczył się danych swojego szwagra, który wyjechał do Irlandii.

W teorii specgrupa szuka tylko najgroźniejszych bandytów. Ale zdarza się, że biorą też drobnych złodziei czy oszustów, których komisariaty nie potrafią złapać od lat. Tak było z biznesmenem, byłym sponsorem poznańskich siatkarzy, który wyłudził z banku ponad 1,5 mln zł, a gdy był poszukiwany, twierdził, że policjanci nigdy go nie złapią. Odnaleźli go w Szwajcarii.

Specgrupa złapała też 29-latka, który wychował się na poznańskich Rybakach, był postrachem okolicy, terroryzował rodzinę z ul. Półwiejskiej. Miał ksywę „Tarzan”, bo jest niezwykle silny, szybki i gibki. Kilka razy uciekał policji, potrafił skakać po balkonach. Specgrupa zatrzymała go na przystanku. „Tarzan” stawiał opór, chwycił się ławki i nie chciał puścić. Amatorsko grał w piłkę nożną. Po zatrzymaniu martwił się, że Relaks Pamiątkowo stracił zawodnika.

Pomagają im komórki i internet

No dobrze, ale jak to wszystko jest możliwe? Jak policja namierza tych bandytów? Grzegorz Prusak z Komendy Głównej Policji: – To żmudna robota. Policjanci z Zespołu Poszukiwań Celowych odtwarzają historię poszukiwanych: kim są, gdzie bywali. Docierają do ich rodziny, znajomych. Starają się złapać trop i nim podążać. Ale proszę się nie dziwić, że nie mówią, jak złapali konkretną osobę. Gdyby pan ujawnił swoje źródła, to potem nikt by panu nie zaufał. W tej pracy jest podobnie. Przestępcy w więzieniu mają dużo czasu, zastanawiają się, kto mógł pomóc policji, mogą planować zemstę. Osoby, z którymi rozmawiają policjanci, muszą mieć gwarancje anonimowości i bezpieczeństwa.

Ale kopalnią wiedzy dla policjantów mogą być też ślady pozostawiane dzięki nowym technologiom – tak jak miało być właśnie w sprawie Kajetana P.

„Barbarzyńcę”, gangstera z Piły, który posturą dorównywał Mariuszowi Pudzianowskiemu, policjanci znaleźli na Facebooku. Nie wrócił do więzienia, ale znajomym pochwalił się, że mieszka w Londynie, a na wakacjach był w Egipcie. Specgrupa złapała go, gdy przyjechał do Polski. Trzy godziny wcześniej chwalił się na Facebooku, że czeka go randka: „Czekolada Milka crispy joghurt, czerwone wino i Ona. Ciekawa kompilacja. Mam nadzieję, że zadziała”.

Tacy ekshibicjoniści to jednak mniejszość.

Nie mają limitów

Przełożeni doceniają specgrupę. Jej członkowie nie mają limitów na benzynę, jeżdżą po całej Polsce, łapią przestępców w Gdańsku, Krakowie czy Zakopanem.

Czasem kończy się komicznie. Szefa gangu produkującego lewe papierosy specgrupa namierzyła u dentysty w Zielonej Górze. Gdy zorientował się, że czekają na niego policjanci, chciał uciec przez okno w łazience. Policjanci wyciągnęli broń, założyli mu kajdanki. Przerażona recepcjonistka, nie wiedząc, że to policyjna akcja, zadzwoniła pod 997. – Bandyci porwali człowieka – krzyczała. Na pomoc porwanemu ruszyły cztery radiowozy.

Telegram zapowiadający akcję od kilku godzin leżał w zielonogórskiej komendzie. Nikt go nie zauważył.

Piotr Żytnicki: Interesują cię historie kryminalne i afery? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!

jeśliKtoś

poznan.wyborcza.pl

 

Ziemiec przeprasza za podanie fałszywej informacji. I pada dobre pytanie…

TS, 19.02.2016

Krzysztof Ziemiec

Krzysztof Ziemiec (http://wiadomosci.tvp.pl/)

Nieprawdziwą informację o udziale grafologa w badaniu akt dot. TW „Bolka” usłyszała w TVP wielomilionowa widownia. Przeprosiny Ziemca na Facebooku dotarły do dużo mniejszej grupy. Czy doczekamy się korekty w dzisiejszym wydaniu „Wiadomości”? – pytają komentatorzy.

 

W wieczornym wydaniu „Wiadomości” w Telewizji Publicznej Krzysztof Ziemiec podał nieprawdziwą informację w sprawie akt znalezionych przez IPN w domu gen. Kiszczaka. Prezenter oświadczył, że autentyczność dokumentów była potwierdzona przez grafologa, co jest nieprawdą.

„Sformułowanie było nadinterpretacją”

Teraz dziennikarz przeprasza za swoje słowa i wyjaśnia, że spisane przez niego sformułowanie było „nadinterpretacją”.

„Chcę przeprosić za popełniony błąd. Czuję się niezmiernie skonfundowany nierzetelnością przekazanej przeze mnie informacji i użytym przeze mnie stwierdzeniu o pracy grafologów, którzy mieli zbadać materiały przekazane przez żonę generała Kiszczaka”, napisał prezenter na Facebooku.

szanowniPaństwo

„To jest zwyczajne przekłamanie”

Fałszywe informacje i późniejsze próby tłumaczenia Ziemca ostro komentuje Wojciech Krzyżaniak, dziennikarz i ekspert od mediów, zajmujący się od wielu lat telewizją. Rolą prezentera nie jest interpretowanie rzeczywistości – punktuje.

„W tym przypadku w ogóle nie mogło być mowy o jakiejkolwiek INTERPRETACJI, a NADINTERPRETACJA, to już głupi, albo raczej koszmarny Pana żart. To jest zwyczajne przekłamanie, podanie nieprawdy itp. Jeśli uważa Pan, za dziennikarską robotę w pionie INFORMACJI, zajmowanie się INTERPRETOWANIEM rzeczywistości, to przypominam Panu, że to jest rola komentatorów, tzw. publicystów itd.” [pisownia oryginalna], czytamy w liście do Ziemca zamieszczonym na blogu wTelewizji.

Krzyżaniak w swojej krytyce nie jest osamotniony.

„W ‚Wiadomościach’ też pojawi się korekta?”

Marek Migalski, politolog i były polityk, przekazał dalej pytanie: czy sprostowanie pojawi się również w dzisiejszych „Wiadomościach”?

Głos w sprawie nieprawdziwych informacji dotyczących grafologa zabrał też Tomasz Lis. „W tzw. Wiadomościach Ziemiec już zupełnie bezczelnie kłamie o grafologu”, napisał dziennikarz na Twitterze.

Podobnie krytyczny wobec słów prezentera jest Jacek Nizinkiewicz z „Rzeczpospolitej”.

O komentarz ws. wypowiedzi Krzysztofa Ziemca i odpowiedź na pytanie, czy w dzisiejszym wydaniu „Wiadomości” pojawi się jej sprostowanie, poprosiliśmy rzecznik TVP. Czekamy na odpowiedź.

Polityczny portret Lecha Wałęsy. Książka „Wódz” dostępna na Publio.pl >>

ziemiec

gazeta.pl

 / 

Wielki INTERPRETATOR, czyli list do Krzysztofa Ziemca. Mój.

Nie zamierzam wdawać się w polityczne Polaków rozmowy w kwestii „bolkostwa” byłego Prezydenta. Mam w tej kwestii swoje zdanie, ale w tym momencie jest ono akurat nieistotne. Teraz zajmę się tym co w „Wiadomościach” obwieścił kłamliwie pan Krzysztof Ziemiec, i moją odpowiedzią na jego późniejsze głupie tłumaczenie na Facebooku.

W czwartkowych „Wiadomościach” TVP 1 imć Ziemiec ogłosił narodowi ni mniej ni więcej, tylko to, że: „Nie wiadomo jeszcze, kiedy IPN ujawni wszystkie znalezione dokumenty, bo na razie bada je prokurator. Wiadomo, że materiały są autentyczne, copotwierdził grafolog”.

Problem polega na tym, że grafolog niczego nie potwierdzał, bo się tym jeszcze nie zajął – o czym wyraźnie powiedział szef IPN-u – a jak się zajmie, to jego praca potrwać może nawet kilka tygodni. Ale pan Ziemiec już wie, i już ogłosił, że wątpliwości nie ma co do „bolkostwa” byłego Prezydenta najmniejszych. 

Ale nawet nie to jest najgorsze. Otóż w związku z tłumaczeniem się Pana Krzysztofa na FB, mam do niego (tak, do Pana) kilka ważnych – myślę – słów. Oto one. 

 

Zacznę od wyjaśnienia, że moja osobista opinia co do wspomnianego „bolkostwa”, nie ma tu znaczenia. Chodzi o zwykłą dziennikarską robotę. Chodzi o podawanie kłamstw przez główny, największy program informacyjny w polskiej telewizji. W dodatku w Telewizji Publicznej.

I o równie złe późniejsze zachowanie pana redaktora. Bo albo używa Pan wyrazów bez zrozumienia – co dla dziennikarza jest kłopotem – albo użył Pan go z premedytacją, co dowodzić może tego, że Pańskie pojęcie dziennikarstwa informacyjnego jest dalece rozbieżne z jego definicją. Niestety przypuszczam, że chodzi o to drugie.

Oto co wysmażył pan w ramach wyjaśnienia, na swoim facebookowym profilu.

„Piszę, ponieważ chcę przeprosić za popełniony błąd. Czuję się niezmiernie skonfundowany nierzetelnością przekazanej przeze mnie informacji i użytym przeze mnie stwierdzeniu o pracy grafologów, którzy mieli zbadać materiały przekazane przez żonę generała Kiszczaka. Oświadczam, że moje i tylko moje, tzn napisane przeze mnie sformułowanie było NADINTERPRETACJĄ.
Zbyt daleko posuniętą ale opartą na słowach samego prezesa IPN który w ciągu dnia mówił tak ( fragm. depeszy PAP): >>Osoba, która to widziała, jest pewna (autentyczności – PAP). Ta pewność wynika z wiedzy. Nasi archiwiści potrafią oceniać, znając inne tego typu materiały z naszych zasobów; zwracają uwagę na pewne cechy tych dokumentów, sposób ich sporządzania i na tym jest oparta ta opinia<<.
Zapewniam że to nie przekłamywanie czegokolwiek było moją intencją. A rzetelność zawsze była i jest dla mnie wyznacznikiem w dziennikarskiej pracy.”

Otóż PANIE KRZYSZTOFIE, LITOŚCI!
Nie ma czegoś takiego jak NADINTERPRETACJA prostego faktu „był, lub nie był badany”. Tu jest prosta, bardzo prosta alternatywa, albo był, albo nie był. I Pan to wie. W tym przypadku w ogóle nie mogło być mowy o jakiejkolwiek INTERPRETACJI, a NADINTERPRETACJA, to już głupi, albo raczej koszmarny Pana żart. To jest zwyczajne przekłamanie, podanie nieprawdy itp. Jeśli uważa Pan, za dziennikarską robotę w pionie INFORMACJI, zajmowanie się INTERPRETOWANIEM rzeczywistości, to przypominam Panu, że to jest rola komentatorów, tzw. publicystów itd. W felietonie może Pan sobie interpretować, a nie podając prostą informację.

Buzię ma Pan pełną wielkich słów o prawdzie, prawdziwym dziennikarstwie i o misji. Często podkreśla Pan swoje przywiązanie do zasad Wiary, której jednym z filarów jest (przynajmniej u jej zarania) prawda i dobro. A potem wyjeżdża Pan z takim tekstem. A przecież to ani nie pierwsza Pańska INTERPRETACJA, ani niestety pewnie nie ostatnia. Szkoda.

No właśnie Panie Krzysztofie, to jest tego typu „rzetelność”, której się obawiam najbardziej. Niby nic, a jednak.
Być może okaże się, że te dokumenty w istocie są prawdziwe. Jest to nawet wysoce prawdopodobne, i ja nie mam zamiaru w tym momencie zajmować się tą sprawą czy bronić byłego Prezydenta. Po prostu za mało wiem o sprawie. Ale to nie zmienia faktu, że dziennikarz podając informację, w tym momencie nie powinien mówić takich rzeczy. To jest złe. Tak samo jak to, że miesza Pan informację z jej interpretacją.

Nie jestem pieniaczem, z nadzieją odniosłem się do proponowanych zmian w mediach publicznych, za co tzw. moje środowisko miało i ma do mnie pretensje, ale Państwo w swoich rewolucyjnych zapędach po prostu przesadzacie. Nie ułatwiacie mi uspokajania nastrojów i dolewacie oliwy do ognia. I to nie wróży dobrze. A przecież to Wy, Pan osobiście miał być rękojmią zmiany na lepsze. Tak to ma wyglądać?
A zatem jak będzie? Będzie Pan interpretatorem i komentatorem, czy będzie Pan prezentował informacje?
Pozdrawiam ze smutkiem, ale jeszcze z nadzieją.

wTelewizji.pl

Wrzeszczącym dziś o Bolku tropicielom zdrady mówię: mali jesteście i żałośni. Z was są pętaki. Dla was: Pan Bolek

Paweł Kasprzak*, 19.02.2016

Lech Wałęsa. Gdańsk Oliwa, 1981 r.

Lech Wałęsa. Gdańsk Oliwa, 1981 r. (TADEUSZ ROLKE / AGENCJA GAZETA)

Nigdy specjalnie Wałęsy nie lubiłem. Jego wodzostwo drażniło mnie i uważałem je za niebezpieczne. Ale żeby stwierdzać zdradę Wałęsy, trzeba być nie tylko głupkiem, ale też żałosną szują – Paweł Kasprzak*, były opozycjonista, pisze o donosicielach, esbekach i szujach, którym wydawało się, że są niezłomni. Pisze o Janie Pospieszalskim, Januszu Krupskim, Lechu Wałęsie. I o historykach, którzy zapominają o swoich powinnościach.
 

Teczki SB nigdy mnie nie interesowały. Do własnej nie zajrzałem i zaglądać nie chcę – częściowo znam jej zawartość z fragmentarycznych opowieści tych moich kolegów, którzy zaglądali tam ciekawie i których wysłuchiwałem właściwie wbrew własnej woli z wymuszonej grzeczności, ponieważ nie interesuje mnie pamięć zniekształcona w szkaradnie krzywym zwierciadle esbeckich zbiorów i esbeckiej psychiki.

Znałem tych, co na mnie donosili. Nierzadko byli porządniejsi ode mnie

W mojej własnej teczce zdarzają się podobno materiały przynoszące chwałę. Na przykład byliśmy kiedyś w trójkę – z Mirkiem Jasińskim i Ewą Trojanowską – przedmiotem konferencji Kiszczaka i jego czechosłowackiego odpowiednika, a zatem zaiste wysoki szczebel, a konferencja dotyczyła międzynarodowego spisku, który próbowano rozpracować na międzynarodowym poziomie – spiskowcy mieli zaś wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat. No, zasłużeni jesteśmy. To była Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka.

Wiemy dzisiaj, a wiedzieliśmy to już wtedy, kto nas wówczas sypał i skąd bezpieka znała nasze personalia. Sypał mianowicie nasz czeski kurier. Bardzo go lubiłem, choć w zasadzie nie było wątpliwości, że to agent, kiedy już pozbieraliśmy do kupy wszystko, co o nim wiedzieliśmy. Ale np. Mirek owego Staszka nie lubił, uważał go za szuję i sprzedawczyka. Po rewolucji od czeskich przyjaciół dowiedział się szczegółów, a więc np. tego, że Staszek sam zgłosił się do współpracy – chcąc po prostu zarobić. Nic w jego papierach nie dawało mu usprawiedliwienia, jego motywów nie dało się wyjaśnić w żaden ludzki sposób. Ale ja esbeckim papierom nie wierzę.

Ktoś kiedyś cytował mi fragmenty notatek Staszka, i ja się uśmiechnąłem, bo odżyło wspomnienie miłego spotkania z tym człowiekiem. Ale też miałem dość wyraźne poczucie, że Staszek wszystkiego nie napisał i – choć to żadnego sensu nie miało wobec tego, co napisał – nieco nas w swoich raportach oszczędzał.

To jedna z wielu sytuacji, w których nie śmiem ocenić człowieka, choć tu akurat sytuacja była bardzo jednoznaczna.

Znałem kilka innych osób, o których wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że donoszą na SB. Co więcej, że donoszą na mnie. Nie wyglądali na szczęśliwych – widać było, że w rzeczywistości przeżywają męki.

Ja natomiast czułem się świetnie w charakterze szlachetnego rycerza słusznej sprawy i na ogół dobrze się bawiłem. Nawet będąc nastoletnim szczeniakiem zdawałem sobie przecież sprawę, że tych ludzi zwerbowano z mojego powodu i że to oni płacą, a nie ja sam, za moje radosne uniesienie dzielnie walczącego patrioty. Czym natomiast płacą, mogłem się tylko domyślać – nie wyglądali na zwerbowanych po dobremu, raczej byli ciężko zastraszeni.

Znam ich jako ludzi skądinąd porządnych, nierzadko znacznie porządniejszych ode mnie i stanowczo nie życzę sobie, żeby dziś na nich wieszał psy jakiś np. chłystek, który z niejasnych przyczyn uważa się za niezłomnego i gromko to obwieszcza.

Esbecy byli różni. Głupki, karierowicze, ale też szuje i psychopaci

Pamiętam również swoje pierwsze zatrzymanie. Miałem 16 lat i jeszcze nie czytałem tych wszystkich poradników, które miały nieocenioną wartość i które pomagały przetrwać esbeckie sztuczki w trakcie przesłuchań.

Zatrzymano mnie z kolegą, którego przesłuchiwano równolegle.

Pamiętam, jak mi pokazywano jego rzekome zeznania, sugerując, że sam w tej sytuacji zeznając już nikomu nie zaszkodzę, a tylko mogę pomóc sobie. To pierwsze wspomnienie esbeckiej praktyki nauczyło mnie już na zawsze nie wierzyć żadnym esbeckim papierom.

Pamiętam również przesłuchującego mnie wtedy oficera, niejakiego Niesnera. Bardzo był szczęśliwy, ponieważ – jak mi radośnie oznajmił – byłem jego pierwszym „politycznym” przypadkiem. Poszedł do SB, bo chciał zostać superszpiegiem, a tropił dotąd jakieś nic nieznaczące gospodarcze przekręty, które zresztą na ogół tuszowano. Głupek, karierowicz, kompletnie nieświadomy znaczenia tego, co robi – żaden był z niego kat i żadna nawet szuja. Szuje się zdarzały, owszem, zdarzali się też psychopaci. Ale to była zbieranina ludzi bardzo różnych. Ten mój Niesner szybko awansował – za Solidarności był już kapitanem, jak Piotrowski.

Skoro zaś o Piotrowskim mowa. Był na KUL-u kiedyś Janusz Krupski, jeden z założycieli pisma „Spotkania”. To było pierwsze w Polsce regularne wydawnictwo samizdatowe. Starsze niż Nowa i pisma KOR-owskie. Krupski zresztą się z KOR-owskimi środowiskami niezbyt lubił, ponieważ został przez nie niezbyt miło potraktowany i te środowiska potem odmawiały palmy pierwszeństwa jemu oraz całej bardzo zasłużonej grupie „Spotkań”.

Krupski miał dramatyczną przygodę w stanie wojennym. Jesienią 1982 roku został złapany przez grupę Piotrowskiego po długotrwałym rozpracowaniu z użyciem całej grupy oficerów, mnóstwa podsłuchów, tajniaków, agentek pakujących się na rozkaz do łóżek itd. Krupskiego zamknięto po aresztowaniu w ośrodku internowania i zaraz wypuszczono – jak wszystkich internowanych, bo stan wojenny właśnie zawieszono i postanowiono wszystkich puścić. I Piotrowski się wkurzył – tyle pracy na nic. Z ks. Popiełuszką potem było tak samo.

Wiosną 1983 roku Krupskiego uprowadzono w Warszawie spod Dworca Centralnego, wywieziono do lasu, skatowano, polano czymś żrącym i porzucono, żeby skonał. Piotrowski się potem pieklił, bo jego podwładni – ci sami, którzy zamordowali Popiełuszkę – mieli Krupskiego utopić w pobliskim stawie, a nie zrobili tego w przekonaniu, że Krupski umrze i bez topienia.

Kto pracuje w nowej TVP: Co Pospieszalski wycinał z Krupskiego

Nieżyjący już Krupski – zginął w katastrofie smoleńskiej – był za poprzednich rządów PiS wiceministrem ds. kombatantów. Zajmował się ustawą dezubekizacyjną i niezależną od niej drugą ustawą, która przyznawała nadzwyczajne emerytury poszkodowanym opozycjonistom, którzy np. z powodu uwięzienia i zwolnień z pracy mieli nieciągły staż w ZUS-ie lub cierpieli nędzę z jakichś innych powodów.

Temat ekscytował bardzo redaktora Pospieszalskiego, który zrobił o tym jeden ze swych programów. Tak się złożyło, że będąc w finansowej potrzebie przypadkiem nająłem się jako montażysta do tej produkcji. Nie miałem telewizora i nie wiedziałem, co to za program. Jakieś „Warto rozmawiać” – no, pewnie, że rozmawiać warto, zawsze.

Pospieszalski – wbrew temu, czego chciał Krupski i co mu mówił w wywiadzie – optował za tym, żeby pieniądze zabrane katom, przekazać ofiarom. Krupski tłumaczył w nagranej przed programem rozmowie, że to by był odwet i że on tak nie chce. Pospieszalski to mu jednak z rozmowy wyciął.

Krupski opowiadał również historię swego uprowadzenia. Dramatów było w niej wiele – ten między innymi, że Piotrowskiemu niewiele zrobiono z powodu tej akurat zbrodni.

Krupski jednak podkreślał cały czas, że w tych latach takie przypadki należały do absolutnych i bardzo rzadkich wyjątków, a regułą było raczej w miarę poprawne traktowanie opozycjonistów. Pospieszalski to również wyciął. Miał zgoła inną tezę do przekazania i Krupski miał być w jego programie przedstawiony jako przypadek właśnie typowy. Program był bogato ilustrowany fragmentami filmu o rotmistrzu Pileckim. Sceny katowania itd. – Pospieszalski pokazywał, że metody były wciąż te same i od czasów stalinowskich nie uległy zmianie. W opowieści Krupskiego był np. fragment o koszuli, którą z niego w tym lesie zdarli. Wyjący z zachwytu Pospieszalski znalazł fragment filmu, w którym koszulę zdzierano z Pileckiego i polecił, żeby tę wypowiedź Krupskiego zilustrować właśnie tym obrazkiem.

– Te same metody, widzicie?! No, po prostu dokładnie te same – wrzeszczał podniecony tą koszulą jak fetyszysta.

Otóż ja stąd, i z innych montowanych z nimi odcinków wiem, że ten cały Pospieszalski to nie tylko dość żałosny głupek, ale również całkiem pospolita szuja. Wcale nie mniej głupi i nie mniej szujowaty od mojego kapitana Niesnera, którego znałem od jego esbeckiego dzieciństwa i potem przez kilka lat, bo on był obiektowym esbekiem Politechniki Wrocławskiej, a ja tam byłem studentem.

Ma Pospieszalski inny zawód, ale stara się znaczyć więcej niż marzący kiedyś o tropieniu wrogów ludu mój kapitan Niesner. I jest Pospieszalski zdecydowanie żałośniejszy. Sami tacy jak on pracują dziś w nowej ekipie Jacka Kurskiego i właśnie nadają w TVP cykl rewelacji o Bolku i zdradzie Okrągłego Stołu.

Wałęsa miał koszmarne wady jako lider ruchu, był fatalnym prezydentem. Okazał jednak swoją wielkość

Dobra, Wałęsa i teczki o nim. Nigdy specjalnie Wałęsy nie lubiłem. Jego wodzostwo drażniło mnie i uważałem je za niebezpieczne. Jego np. antysemityzm był skandalem. Jego kult w solidarnościowych środowiskach w latach osiemdziesiątych rujnował postawy demokratyczne. Otwarcie się temu wszystkiemu sprzeciwiałem, co sprowadzało na mnie oburzenie kolegów i ich zarzuty o kalaniu gniazda, profanowaniu narodowych pomników itd.

Charakterystyczne – ci, którzy wtedy naskakiwali na mnie z tej okazji najbardziej, należeli potem do pierwszych oburzonych sprawą Bolka. To samo dotyczyło obu braci Kaczyńskich, którzy przecież stali za Wałęsy „wojną na górze” u jej początków, wrzeszcząc gromko o uznaniu należnemu zwycięskiemu robotniczemu wodzowi, a nie jakimś inteligencikom zdradzającym ideały Sierpnia.

Już wtedy wiedzieli co prawda Kaczyńscy, że Okrągły Stół był początkiem układu sił niecnych, ale, że Wałęsa też zdrajca – to jeszcze nie. Kaczyńscy byli pierwszymi, którzy Wałęsę lustrowali.

Wałęsa miał koszmarne wady jako lider ruchu i był fatalnym prezydentem. Okazał jednak swoją wielkość, jak ją okazał Wyszyński w podobnych okolicznościach: w krytycznym momencie, internowany i poddany ogromnej presji, samotnie dźwigając odpowiedzialność trudną do wyobrażenia, powiedział „nie” – i dzięki temu historia Polski potoczyła się tak, a nie inaczej, czyli naprawdę dobrze.

Trzeba nie umieć myśleć, żeby twierdzić, że przywództwo Wałęsy było znaczone agenturalnym uwikłaniem. Było znaczone niezłomnością sprawdzoną w godzinie próby, panie i panowie niezłomni z PiS.

Ale żeby stwierdzać zdradę Wałęsy, trzeba być nie tylko głupkiem, ale i żałosną szują. Nie wiem, co o Wałęsie jest w teczkach SB. Historycy mówią, że bez wątpienia był Bolkiem. Być może, choć znając wiele historii agentów, ani specjalnie nie wierzę w sam fakt, ani tym bardziej w jego znaczenie.

Cóż, historykom należy ufać, kiedy konkludują rzetelne ponoć badania, ale historykiem jest również szef IPN i kiedy słyszę dziś, jak mówi, że po dniu oględzin IPN potwierdza autentyczność dokumentów, to mnie pusty śmiech ogarnia. Doprawdy? Sama analiza grafologiczna byłaby najszybszą, jaką kiedykolwiek widziałem. IPN raczej się kompromituje tego rodzaju stwierdzeniami – choćby się w końcu okazało, że papiery istotnie są prawdziwe.

Nie wiem, czy niezłomni tropiciele zdrady pamiętają, że ówczesna władza właśnie dokonała na Wybrzeżu zbrodni, a jej służby tropiły żyjących świadków, grożąc im śmiercią, jeśliby mieli nie tyle nawet nie poniechać oporu, co po prostu o tej zbrodni pamiętać. Nikt nie wie, czy podpisując ten lub inny papier, Wałęsa nie ratował po prostu życia. A jeśli ratował, to my to jego życie dzisiaj dobrze znamy – powinniśmy wiedzieć, że było po co i że go nie zmarnował.

Co robili wtedy niezłomni tropiciele zdrady?

Według wszelkiego prawdopodobieństwa niezłomni tropiciele zdrady – o ile są wystarczająco starzy, by tamte czasy pamiętać – powinni pamiętać także, co sami robili, kiedy np. udało im się dostać paszport, wyjechać na Zachód i potem ten paszport oddawać po podróży.

W czasach przed KOR-em normą były rozmowy z oficerem kontrwywiadu, objęte zobowiązaniem tajności. Nie znam nie tylko nikogo, kto by hardo tego odmawiał – nie znam przede wszystkim wielu takich, którzy by w tych rozmowach widzieli cokolwiek niestosownego.

Niezłomni patrioci powinni również pamiętać własne głosowania w wyborach, udział w pochodach pierwszomajowych i masówkach potępiających np. warchołów z Radomia w 76 roku. Spośród niezłomnych, np. Antoni Macierewicz w nich nie uczestniczył, a przeciwnie – organizował pomoc „warchołom”. Ale ogromna większość spośród 10 milionów późniejszych członków „Solidarności” we wszystkim tym uczestniczyła. I w wielu innych rzeczach, które trzeba było robić, żeby dostać awans, przydział na mieszkanie, cokolwiek z bardzo wielu rzeczy niezbędnych do życia, które rozdawała wówczas władza i raczej rozdawała swoim, albo chociaż posłusznym. W krótkim momencie po Sierpniu wszyscy mieliśmy tego świadomość.

Ruch „Solidarności” zwał się jeszcze wtedy ruchem odnowy, także moralnej, a nie ruchem dekomunizacji i lustracji – i wtedy dobrze jeszcze pamiętaliśmy, że zaiste potrzeba odnowy istniała i dotyczyła każdego z nas. Kto by wtedy uważał się za „czystego” – a, owszem, tacy bywali, np. wspomniany już Macierewicz – ten był jak Robespierre: moralnym fałszem podszyty, arogancko gardzący nie dość czystymi bliźnimi i niebezpieczny.

Powszechny opór narodu gnębionego przez obcą mu władzę jest mitem, który w nielicznych tylko momentach zrywów stawał się prawdą, jak w Sierpniu.

Opór – czasem bohatersko – stawiała mniejszość. Najczęściej marginalna. I do tej mniejszości należał Lech Wałęsa – również wtedy, kiedy brał esbeckie pieniądze jako agent Bolek, o ile coś takiego w ogóle miało miejsce, ponieważ jednak pozwalam sobie nie dowierzać historykom, którzy zapewniając o rzetelności własnych ekspertyz źródłowych, jednak zapominają o rzetelności opisu tego, co w czasach, o których piszą było normą, co robili wtedy przyzwoici ludzie, jakiej presji bywali poddani, kto do kogo strzelał, kto był katem, a kto ofiarą itd.

Wrzeszczącym dzisiaj znowu o Bolku, albo rechoczącym radośnie mam do powiedzenia tyle: mali jesteście i żałośni, żaden z was Bolkowi do pięt nie dorasta – Bolek jest polskim bohaterem – nie tylko Wałęsa – a z was są pętaki. Dla was Pan Bolek.

* Paweł Kasprzak, opozycjonista w czasach PRL, współzałożyciel Niezależnego Zrzeszenia Studentów, współpracownik Studenckiego Komitetu Solidarności, współtwórca Solidarności Polsko-Czeskiej (Czechosłowackiej), działacz „Solidarności” (RKW Frasyniuka), uczestnik Pomarańczowej Alternatywy,działacz założonego w 1985 r. ruchu Wolność i Pokój

bolekNie

wyborcza.pl