Pollack, 16.01.2016

 

Kaczyński nawet nie wysłuchał przemówienia Szydło. Trudno o lepszy dowód na to, kto tu rządzi

Jarosław Kaczyński nie słuchał przemówienia premier Szydło na wyjazdowym spotkaniu klubu Prawa i Sprawiedliwości.
Jarosław Kaczyński nie słuchał przemówienia premier Szydło na wyjazdowym spotkaniu klubu Prawa i Sprawiedliwości. Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta

Trwa zamknięte posiedzenie klubu PiS w Jachrance. Dzisiaj swoje przemówienie przedstawiła premier Szydło. Obecność była jednak znacznie mniejsza niż podczas wczorajszego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego.

Wczoraj pisaliśmy o mocnym wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego w Jachrance, podczas którego wspominał o możliwości zmiany okręgów wyborczych. Przemówienie premier Szydło nie wzbudziło jednak zainteresowania prezesa PiS, który nawet go nie wysłuchał.

Jak podaje onet.pl, powołując się na informatorów z PiS, przemówienie było krótkie – trwało zaledwie 20 minut. Premier Szydło miała mówić głównie ogólnikami m.in. o programie 500 plus. Poruszyła też kwestię współpracy rząd-posłowie. Po przemówieniu premier występowali ministrowie, m.in. Zbigniew Ziobro mówił o ustawie o prokuraturze.

Najwięcej uwagi wzbudziła jednak wypowiedź ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego. Polityk odniósł się bowiem do wczorajszego obniżenia ratingu przez agencję ratingową S&P. Morawiecki mówił o sytuacji na rynkach zagranicznych i przyrównywał polską gospodarkę do Hiszpanii mającej taki sam rating i Włoch, którzy są gorzej oceniani od nas.

Spore emocji wzbudziła też nieobecność Jarosława Kaczyńskiego na przemówieniu premier Szydło. Polityk w piątek zgromadził znacznie większą publikę podczas swojego wystąpienia, dzisiaj jednak nie pojawił się na spotkaniu rządu z klubem parlamentarnym. Obecni byli za to przedstawiciele kancelarii prezydenta: Krzysztof Szczerski i Maciej Łopiński. Czyżby Kaczyński wobec Szydło stosował słynne, opisane przez profesor Jadwigę Staniszkis, „przeczołgiwanie”?

źródło: onet.pl

kaczyńskiNawet

naTemat.pl

Nic nie boli tak jak dialog. Nic tak nie boli Beaty Kempy

Tomasz Piątek, 15.01.2016
TYDZIEŃ KOŃCZY PIĄTEK

TYDZIEŃ KOŃCZY PIĄTEK (15.01.2016)

TYDZIEŃ KOŃCZY PIĄTEK. Unia Europejska bierze naszą władzę pod nadzór. Szydło uspokaja, że to standardowa procedura. Krytykanci kpią: jak to standardowa, gdy dotąd niestosowana? Odpowiedzmy im z dumą: POLSKA WYZNACZA NOWE STANDARDY! Np. właśnie w kwestii nadzoru. Nad obywatelem.
 
Standardową procedurą bardzo zdenerwowana była Beata Kempa. Aczkolwiek ona standardowo jest bardzo zdenerwowana. Ważniejsza z dwóch Beat, czyli Szydło, mówiła, że to będzie tylko dialog z Komisją Europejską. Ale mniej ważna Beata nakrzyczała na dziennikarza i opozycję, wołając, że powinni wstydzić się ci, co skarżyli się za granicą na rząd. Słusznie. Wstydźcie się: przez was rząd będzie musiał z kimś dialogować.

A dialog z Komisją ma jeszcze tę wadę, że jej wysłannikom nie można wyłączyć mikrofonu, jak jakimś posłom opozycji. Rozwiązaniem byłaby uchwała sejmowa uznająca Komisję Europejską za nieważną. Gdzieś o czwartej nad ranem prezydent Duda zaprzysiągłby nowych polskich komisarzy europejskich, którzy wzięliby Europę pod nadzór, oczywiście komisaryczny. Do Brukseli wysłalibyśmy Macierewicza z ekipą dwudziestoletnich pirotechników (w celu przejęcia Kwatery Głównej NATO) i z podrobionym kluczem (w celu przejęcia instytucji unijnych). Do Rzymu pojechałby Terlikowski. Zwołałby tam nowe, jednoosobowe konklawe w osobie Terlikowskiego, które w tejże osobie samo by się wybrało na papieża. Mam pomysł na nowy herb papieski: dwa skrzyżowane złote klucze już nie pod tiarą, ale pod dymiącą czachą.

Po takim blitzkriegu, przepraszam, po takiej ewangelizacji różni europejscy malkontenci przestaliby się nas czepiać. I mówić nam niemiłe rzeczy, np. o naszej ustawie medialnej. Nazywana jest małą. Ja powiem, że to mała wielka ustawa. Dzięki niej szefem Programu 2 TVP został człowiek, który w dzień moich urodzin napisał mi na Facebooku: „Ch… ci w d…, Tomaszu Piątek”. Dwukrotnie. I oczywiście bez wykropkowania brzydkich słów. Ale trzeba oddać mu sprawiedliwość: potem przeprosił. Gdy dowiedział się, że to były moje urodziny. Więc są pewne okoliczności, w których pewni dziennikarze niepokorni czują wstyd. Pamiętajcie: apelujcie do ich uczuć wyższych w wasze urodziny.

Natomiast jeśli chodzi o szefa Programu 1 TVP Jana Pawlickiego, to do jego uczuć wyższych nie apelujcie nigdy. A szczególnie 17 czerwca. Tego dnia zeszłego roku biały rasista w amerykańskim mieście Charleston zabił dziewięć osób modlących się w „czarnym” kościele (w tym pastora i stanowego senatora). Sprawca wyznał, że chciał wywołać wojnę rasową. W reakcji na to wydarzenie Amerykanie w południowych stanach zaczęli spontanicznie ściągać wiszącą tu i ówdzie flagę Konfederacji Południa. Bo przed 150 laty była ona sztandarem rebeliantów broniących niewolnictwa i nierówności rasowej, a dzisiaj też nagminnie używają jej rasiści. Tak zareagowali Amerykanie, ale nie Pawlicki. Pawlicki zaraz po masakrze w Charlestonie zrobił sobie z tej flagi zdjęcie profilowe na Facebooku. Gdy zaczęto mu wytykać, że to zbyt śmiałe posunięcie, Pawlicki odpowiedział, że kocha południowych rebeliantów, ponieważ bili się o wolność.

Rzuca to światło na rozumienie słowa „wolność” przez nową władzę. „Wolność to niewola” – jak pisał Orwell, wielokrotnie przywoływany w tym tygodniu. Bo w tym tygodniu PiS uchwalił w Sejmie powszechną inwigilację, czyli nowelizację ustawy o policji i paru innych ustaw. Mówi się, że w tej nowelizacji są mechanizmy chroniące nas przed bezprawnym podglądaniem. Proszę Państwa, nie ma. Przeczytałem cały jej tekst wielokrotnie i zachwycił mnie, jakby to powiedzieć, szeroki oddech ustawodawcy. Między innymi z nowego prawa wynika, że poszukiwanie osoby zaginionej uprawnia policję do poszukiwania wszystkich osób istniejących we wszechświecie. Do poszukiwania i przeszukiwania ich poczty, oczywiście.

Ale nie bądźmy krytyczni – to takie łatwe (z dnia na dzień coraz łatwiejsze).Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji pomysłowo i śmiało dało odpór tym, co wzywają Orwella nadaremno. Resort postanowił zademonstrować otwartość, a zarazem dowcipnie przypiąć łatkę swoim poprzednikom. Wiceminister Jarosław Zieliński i nowy szef policji Zbigniew Maj zaprosili dziennikarzy do Komendy Głównej, żeby pokazać im luksusy, w jakich pławił się poprzedni komendant. Rzuciłem się oglądać nakręcone przy tej okazji materiały TV, bo racjonalne finansowanie służb leży mi na sercu (nie żartuję: zatkało mnie, gdy się dowiedziałem, że w warszawskich komisariatach policjanci muszą kupować służbowy papier i długopisy za pieniądze ze swych osobistych pensji). Okazało się jednak, że poprzez luksusy nowa władza rozumie posiadanie sali konferencyjnej w sztabie policyjnym. Pan Maj, główny policjant kraju, oprowadził reporterów z kamerami po całym tym sztabie, pokazując im detalicznie zabezpieczenia szyb i urządzenia antypodsłuchowe. Przyjaciółka zwróciła mi uwagę, że dzieje się to w kraju, w którym jeden szef policji już został tajemniczo zamordowany. Ale rozumiem, że w ten sposób nowa władza pokazuje nam tzw.jaja. Niestraszni jej ci terroryści, którymi nas tak straszy.

No właśnie, jaja policyjne, jaja prawne… Poczuciem humoru popisał się sam minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który u Moniki Olejnik mówił, że nowa władza wprowadza pluralizm i oczywiście wolność. Dziennikarka zapytała ministra, czy w związku z tym wolnościowym pluralizmem cofnie wprowadzony przez siebie zakaz kupowania gazet nieprawicowych przez sądy. Ziobro odpowiedział: „O tym to już będą decydować konkretne przetargi”.

Przetargi, proszę Państwa. Przetargi, i to konkretne, będą decydować o tym, jakie gazety kupować będą urzędy wymiaru sprawiedliwości. Te konkretne przetargi konkretnie sobie wyobrażam:

– Nas, nas niech pan wybierze, panie ministrze! My już trzeci raz dajemy pana na okładce!

– A my piszemy: „Ziobro, Dobro, Szczere Srebro!”.

– Srebro? My piszemy: „Złote Ziobro Diamentami Wysadzane!”.

– A my dajemy powieść w odcinkach: „Zbigniew I Sprawiedliwy”! Fantasy, oczywiście.

Zobacz także

pisChciałby

piątekMNiej

wyborcza.pl

 

Martin Pollack: Czy „moja” Polska już zginęła?

Tłum. Karolina Niedenthal, 16.01.2016

Martin Pollack

Martin Pollack (Fot. Natalia Dobryszycka / AG)

Czasem wydaje się absurdalne, jak dużo z tego, co dzieje się obecnie w Polsce, przypomina lata 60. i 70. – komunistyczne czasy, kiedy studiowałem w Warszawie. Sposób, w jaki Kaczyński i jego ludzie, depcząc demokrację, wykrzykują radośnie „demokracja” i klaszczą przy tym w dłonie – pisze słynny austriacki pisarz i dziennikarz w eseju opublikowanym w gazecie „Der Standard”.
 

Jeśli upadnie polski bastion demokracji, będzie to sygnał ostrzegawczy dla całej Europy

Ostatnio przyjaciele i znajomi stale pytają mnie o to, co stało się w Polsce, w „mojej” Polsce, ponieważ od wielu lat zajmuję się tym krajem i przetłumaczyłem paru polskich autorów. Faktycznie: co stało się w Polsce? Muszę przyznać, że nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Jak to możliwe, że do władzy doszły radykalne nacjonalistyczne i eurosceptyczne siły, na które liberalna Europa patrzy z niedowierzaniem, kręcąc głową? I to w Polsce. Polsce, która dla większości innych wschodnioeuropejskich krajów była przykładem sukcesu.

Pamiętam jeszcze wątpliwości, jakie miało wielu, nie wyłączając mnie samego, czy po obaleniu komunizmu w 1989 r. Polska szybko stanie na nogi i będzie się rozwijała w korzystnym dla niej kierunku. W najmniej sprzyjających ku temu warunkach. Gospodarka leżała w ruinie, a pozostałości komunizmu były ciężarem zarówno dla kraju, jak i dla ludzi, demokratyczne instytucje trzeba było dopiero powoli budować. A mimo to przez ostatnie 25 lat Polska poczyniła wielkie postępy, zarówno gospodarcze, jak i polityczne. W dziedzinie kultury zawsze miała dużo do zaoferowania, nawet w ponurych czasach komunizmu. Polskie literatura, teatr, sztuka nigdy nie dały się ujarzmić – czego doświadczają również obecne władze.

Solidna klasa średnia

Naturalnie po 1989 r. nie wszystko rozwijało się, tak jak trzeba , zdarzały się kryzysy i problemy, z którymi nie poradzono sobie do dzisiaj. Nożyce dochodów jak prawie wszędzie w Europie rozwierają się bezustannie coraz szerzej, wielu ludzi nie mogło uszczknąć prawie niczego z coraz większego tortu, pilne reformy przeprowadzono tylko wybiórczo i nie do końca. Mimo to ogólny bilans wypada pozytywnie.

Zadziwiające jest to, jak dobrze Polska poradziła sobie z gospodarczym kryzysem, inaczej niż większość europejskich krajów. Po 1989 r. ukształtowała się względnie solidna klasa średnia, z czego i my korzystamy. Polacy są u nas dzisiaj pożądanymi turystami, nie tylko w narciarskich rejonach. I nie są to żadni oligarchowie, ale ciężko pracujący, ambitni przedstawiciele klasy średniej.

Rozkwit gospodarczy sprawił, że Polska, będąca niegdyś w Europie przedmiotem troski, stała się poważnym partnerem, którego darzy się szacunkiem i zaufaniem. Wybór byłego premiera Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej był dowodem tego zaufania. Pamiętam, jak zrobiło mi się ciepło na sercu, kiedy o tym usłyszałem. Znane powiedzenie „Polak potrafi” odnosiło się początkowo raczej tylko do manualnych umiejętności, o czym wie każdy, kto zatrudniał u siebie polskich malarzy, hydraulików, elektryków, murarzy albo złote rączki. Teraz to się zmieniło. Polacy są dzisiaj w całej Europie poszukiwanymi dziennikarzami, inżynierami, dyrektorami teatrów – i wysokimi urzędnikami Unii Europejskiej.

Zmiana w stosunkach z Berlinem

Szczególne znaczenie w ocenie Polski przypisuje się niemiecko-polskim stosunkom, które w minionych latach były tak dobre jak nigdy przedtem. Prezydent Bronisław Komorowski dał temu wyraz w swoim przemówieniu, które we wrześniu 2014 roku wygłosił w Bundestagu z okazji 75. rocznicy wybuchu II wojny światowej, w którym wzywał do wspólnego, niemiecko-polskiego poczucia odpowiedzialności za przyszłość Europy. O czym teraz nie ma już mowy.

Polska nagle wywołuje znowu nieufność w Europie. Gwałtowny skręt w prawo, który ten kraj wykonał po prezydenckich i parlamentarnych wyborach, wywołuje w całej Europie niepokój o demokrację w Polsce. Pośpiech, z jakim rząd Prawa i Sprawiedliwości zabiera się zgodnie z oczekiwaniami swego szefa Jarosława Kaczyńskiego do wywracania państwa do góry nogami, spotyka się z ostrą krytyką – w Polsce, gdzie tłumy wychodzą na ulice, aby zaprotestować przeciwko „niszczeniu demokracji”, i w Unii Europejskiej. Zwłaszcza atak na Trybunał Konstytucyjny, pozbawiony przez nową ustawę faktycznej władzy, oraz nowa ustawa o mediach, która szefów publicznych mediów podporządkowuje bezpośrednio rządowi, traktuje się jako pierwsze kroki w kierunku „nieliberalnej demokracji” – takiej, jaką Viktor Orban ustanowił na Węgrzech. Wzorce dobrze znamy. Orban chce putinizować, a Polska chce zaprowadzić jawną orbanizację.

Możliwie jak najwięcej władzy

Kto szuka racjonalnych wyjaśnień dla tego nagłego zrywu i skrętu w stronę autorytaryzmu, będzie rozczarowany. Bo takich nie ma. Czy Jarosławem Kaczyńskim powoduje rzeczywiście jedynie czysta żądza władzy sprawowanej przez silnego mężczyznę, jak sądzą niektórzy obserwatorzy w Polsce? „Celem Kaczyńskiego jest zgarnianie jak największej władzy, a nie realizowanie jakichkolwiek obietnic” – powiedział niedawno w wywiadzie znany artysta Marek Raczkowski i porównał go do opętanego hazardem gracza. „Hazardzista nie gra po to, żeby wygrać jakąś sumę pieniędzy, a następnie kupić sobie domek czy założyć firmę. Niezależnie od tego, ile wygra, będzie grał dalej, aż w końcu wszystko przegra”.

Zastraszająca, ale równie pocieszająca wizja. Kaczyński w końcu wszystko przegra. Teraz jednak jeszcze się rozkoszuje słodyczą władzy i kieruje państwem jak aktor w teatrze lalek, który wcale nie przejmuje się tym, że nawet w ostatnich rzędach widać sznurki, za które pociąga, aby zmusić do tańca swoje marionetki: prezydenta, rząd i posłów PiS.

Dzikie gesty i wrzaski

Oficjalna retoryka pasuje do obrazu małego dyktatora, który zachowuje się niczym gwiazda prowincjonalnego teatru. Dzikie gesty i wrzaski, jakie towarzyszą przepoconemu nacjonalizmowi. Kraj musi się oprzeć na „tradycyjnych polskich wartościach”, powiada nowy minister spraw zagranicznych. I precyzuje, jakie niebezpieczeństwa zagrażają prawdziwej polskości: „nowa mieszanina kultur i ras, świat złożony z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą ze wszystkimi przejawami religii”.

Wiadomo więc, kim są przeciwnicy. Rowerzyści i wegetarianie. Listę wrogów da się bez trudu poszerzyć o Żydów i gejów, islamistów i zdrajców ojczyzny, a także o krnąbrnych dziennikarzy, niepatriotycznych artystów oraz krytyków potęgi Kościoła.

Jarosław Kaczyński nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości, „Kościół katolicki i jego nauki to najważniejsze fundamenty polskości”. Wrogowie Kościoła są też wrogami Polski. „Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę” – ostrzegał po zwycięstwie wyborczym PiS w mowie dziękczynnej dla ojca Rydzyka, szefa niezwykle wpływowego Radia Maryja, w którym szowinistyczne oraz antysemickie wypowiedzi są na porządku dziennym.

Takie umysły rządzą teraz nową Polską. Nietolerancyjnie i fanatycznie. Kto nie jest z nami, ten jest naszym wrogiem, którego należy zniszczyć. I zgodnie z tym Kaczyński ze wściekłością reaguje na liczne protesty, które podniosły się zaraz po pierwszych jego krokach zmierzających do przebudowy kraju w kierunku sterowanej demokracji. Demonstrantów, ze znanymi intelektualistami i artystami na czele, zniesławia, nazywając ich „Polakami najgorszego sortu” oraz „pomocnikami gestapo”, żeby podać tu tylko dwa przykłady. Brzmi to znajomo. Dokładnie w ten sam sposób komuniści usiłowali zniesławiać swoich krytyków, żeby osłabić ich poważanie w społeczeństwie. Ale było wprost przeciwnie. Im większe obelgi, im bardziej brutalne traktowanie, tym większym zaufaniem cieszyli się zniesławiani. Nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, że dokładnie to samo sprawdzi się w przypadku Kaczyńskiego.

Pamięć komunistycznych czasów

Czasem wydaje się absurdalne, jak dużo z tego, co dzieje się obecnie w Polsce, przypomina lata 60. i 70. – komunistyczne czasy, kiedy studiowałem w Warszawie. Sposób, w jaki Kaczyński i jego ludzie, depcząc demokrację, wykrzykują radośnie „demokracja” i klaszczą przy tym w dłonie. Jak odurzeni władzą lekceważą reguły liberalnej demokracji, równocześnie zapewniając: „Chcemy tylko wyleczyć nasz kraj z kilku chorób, aby mógł ponownie wyzdrowieć”.

Kiedy to słyszę, zastanawiam się, czym moi polscy przyjaciele zasłużyli sobie na to wszystko. Moi rówieśnicy stawiali już kiedyś czoła komunizmowi. Polska pod tym względem świeciła zawsze przykładem, była bastionem walki o wolność. Moi przyjaciele byli odważni i nie unikali żadnego ryzyka, nie dbali o własne zdrowie ani życie. Czy dzisiaj muszą rzeczywiście wychodzić znowu na ulice, żeby walczyć o tak oczywiste wartości jak demokracja i wolność słowa?

Można się było spodziewać, że nowi rządzący wezmą najpierw na celownik znanych twórców kultury. Byli im cierniem w oku, bowiem doświadczenie pokazuje, że nie pozwolą zamknąć sobie ust i wodzić się na pasku. Tak jak przed 1989 r. mobilizuje się teraz wiernych reżimowi dziennikarzy i intelektualistów, by wywierali presję na niezależne umysły, na dyrektorów teatrów i kierownictwo publicznych mediów. „Jan Klata musi odejść” – zażądała grupa prawicowych publicystów i artystów w liście do nowego ministra kultury. Dyrektorowi jednej z najważniejszych scen w kraju, Starego Teatru w Krakowie, zarzucano „niszczenie polskiej tradycji”, „polityczną i obyczajową prowokację”, a także „brak dialogu z literacką tradycją”. Podobnie potraktowano dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie sztuka Elfriede Jelinek wywołała protesty bigoterii.

Polska pod nadzorem

To, że teatr jest odbierany przez władze jako prowokacja, ma w Polsce swoją tradycję. Pamiętam, jak za czasu moich studiów w Warszawie komunistyczna partia wydała w 1967 r. zakaz wystawiania w Teatrze Narodowym sztuki polskiego wieszcza, Adama Mickiewicza, z powodu rzekomej antyrosyjskiej i antysocjalistycznej wymowy przedstawienia, co doprowadziło do gwałtownych studenckich protestów, które pod koniec zmieniły się w sterowaną przez partię antysemicką kampanię.

Ta rana w polskim społeczeństwie nie zagoiła się do dzisiaj. Teraz w Polsce jeszcze do tego nie doszło. Ale są pewne oznaki. Unia Europejska rozważa właśnie, czy nie wziąć Polski pod nadzór – co w oficjalnych kołach w Warszawie wywołuje wściekłe protesty. Kiedy przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz powiedział, że to, co się dzieje w Polsce, ma charakter zamachu stanu, świeżo mianowana szefowa rządu przywołała go ostro do porządku, mówiąc, żeby nie mieszał się do polskich spraw, zwłaszcza że jest Niemcem. Przywołano więc znowu i otrzepano z kurzu dawny obraz wroga.

Witamy w Europie. Schulz nie jest jedynym, który w Unii Europejskiej bije na alarm. Były belgijski premier Guy Verhofstadt po zatwierdzeniu nowej ustawy o mediach ostrzegał, że Polska oddala się od europejskich wartości i przesuwa się w stronę Wschodu. ” Polska już tam kiedyś była”, stwierdził dalej liberalny polityk, ” pomiędzy Wschodem i Zachodem. To oczywiste, że Kaczyński nie zrozumiał niczego z historii Polski ani Europy”.

Rozsadzająca siła Europy

Ale czy Unia Europejska będzie w stanie, czy w ogóle będzie chciała z całą energią powstrzymać niszczenie demokracji? Przykład Węgier nie nastraja optymistycznie. A Polska jest znacznie większym, także ważniejszym krajem. I ze swym prawicowym rządem nie jest sama w Europie. Kaczyński i jego zwolennicy mogą liczyć na poparcie Viktora Orbana, w Czechach i na Słowacji także pojawiają się podobne nurty, tak samo w zachodniej Europie. We Francji Marine Le Pen może już teraz kalkulować, że w wyborach prezydenckich ma realne szanse.

Tego, jak niszczycielsko oddziałuje to na Europę, doświadczyliśmy przy okazji kryzysu w sprawie uchodźców, gdy wschodnioeuropejskie kraje odmówiły przyjmowania uchodźców. Reakcję Polski w tej kwestii można określić jako haniebną. Przy czym nie był to jeszcze wcale prawicowy PiS, lecz liberalno-konserwatywna Platforma Obywatelska (PO), do której należał również Tusk. Co dalej będzie się działo w Polsce? Mam nadzieję, że były prezydent Lech Wałęsa widzi to w zbyt ciemnych barwach, kiedy zapowiada krwawy konflikt. ” Wojna domowa – tak to się zakończy, jeśli pozwolimy dalej tym nieodpowiedzialnym ludziom kierować państwem” – mówi założyciel „Solidarności” i proponuje referendum, żeby skrócić czas urzędowania prezydenta i parlamentu.

Tradycja oporu

Czy sytuacja rzeczywiście jest aż tak poważna? Czy Polska rzeczywiście już zginęła? Tak ponuro bym tego nie widział. Kraj ma długą tradycję walki z autorytarnym reżimem. „Polacy, to nie koniec świata!” – napisał niedawno w swoim komentarzu czołowy kiedyś dysydent, Adam Michnik, dzisiaj wydawca najważniejszego liberalnego dziennika, „Gazety Wyborczej”. „Nasz naród przeżył już większe katastrofy, choć tym razem dostajemy w kość na własne życzenie”. Na własne życzenie, ponieważ prawica doszła do władzy w wolnych, demokratycznych wyborach. Ale jak długo jeszcze uda się jej mącić ludzkie umysły patriotycznymi odezwami, należałoby zapytać.

Dziesiątki tysięcy obywateli, nie tylko studenci i intelektualiści, wychodzą na ulice. Demonstracje objęły tymczasem cały kraj. Ważnym podmiotem protestów jest Komitet Obrony Demokracji (KOD), oddolny ruch społeczny, który łączy wszystkich, dla których ważne są demokracja i wolność słowa. KOD stworzono na wzór KOR, podziemnej organizacji broniącej robotników, założonej w latach 70. ubiegłego stulecia m.in. przez Adama Michnika.

Kraju z takimi intelektualistami, z taką tradycją odważnego protestu, który niczemu i przez nikogo nie pozwoli się stłumić, nie można tak łatwo zakneblować i szykanować. Polska to nie Węgry.

Mimo to musimy zadać sobie pytanie, jak możemy pomóc naszym przyjaciołom. Ponieważ nie chodzi tu tylko o Polskę, lecz o nas wszystkich. Jeśli upadnie polski bastion demokracji, przed czym niech uchowa nas częstochowska Madonna, będzie to sygnał alarmowy dla całej Europy.

Przykład Polski pokazuje, jak szybko może się to zdarzyć. Czy to rzeczywiście wykluczone, że w wyborach, może jeszcze nie następnych, ale w kolejnych, także tutaj, w naszym kraju, dojdzie do władzy jakiś „mocny mężczyzna”, który równie energicznie weźmie się do osłabiania demokratycznych instytucji i zaprowadzi autorytarne rządy?

To, co dzisiaj dzieje się w Polsce, to sygnał ostrzegawczy, którego nie wolno nam nie usłyszeć.

Martin Pollack (ur. w 1944 r.) jest austriackim pisarzem, dziennikarzem, tłumaczem literatury polskiej (m.in. przełożył 15 książek Ryszarda Kapuścińskiego). Studiował slawistykę i historię wschodnioeuropejską w Wiedniu i Warszawie. W latach 80. władze PRL uznawały go za osobę niepożądaną i nie wpuszczały do Polski. Był korespondentem tygodnika „Der Spiegel” w Wiedniu i Warszawie. Polskim czytelnikom znane są jego cztery książki: „Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach”, „Ojcobójca: Sprawa Filipa Halsmanna”, „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” (nagrodzona nagrodą Angelus) oraz „Dlaczego rozstrzelali Stanisławów”.

Esej opublikowano 10 stycznia w austriackim dzienniku „Der Standard”

Zobacz także

martin

wyborcza.pl