Sat-Okh, 08.02.2016

 

CZY ISTNIEJE LEWICA LIBERALNA?

FELIETON: AGATA BIELIK-ROBSON, 08.02.2016

Trudno wyobrazić sobie lepszy prezent polemiczny niż replikę, w której oponent potwierdza wszystkie tezy krytyczne, jakie się pod jego adresem zgłosiło. Barbara Brzezicka, członkini Rady Krajowej Partii Razem, zrobiła mi taki prezent i wypada mi tylko z tego powodu podziękować.

 

Ostatni tekst Jana Sowy w „Gazecie Wyborczej”, choć niezwiązany bezpośrednio z naszą polemiką, też dobrze służy rozjaśnieniu wszystkich spornych wątków. Pomimo typowego nieuniknionego zalewu konfuzji, frustracji, agresji i całkowicie sprzecznych pseudo-argumentów, jaki wydał się z siebie gniew internetu (nie ma wątpliwości, że soczysty hejt po lewej stronie to bynajmniej nie mit), rezultat jest koniec końców raczej pozytywny.

 

Choć więc dowiedziałam się o sobie, że jestem: nieukiem, który nawet nie potrafi przeczytać programu partii Razem; intrygantką i kłamczuchą, która prowadzi akcję dywersyjną; ignorantką uprawiającą „ziemkiewiczowski risercz” (to, swoją drogą, dobre); pseudo-mesjańską hipokrytką, która skrycie przerabia Derridę na Fukuyamę; członkinią elity kompradorskiej wyzyskującej Polskę; oraz przebrzmiałą paseistką (czy też raczej, po prostu, starą babą, która straszy komuną, bo nic innego nie ma do powiedzenia) – to jednocześnie też, ku mojej satysfakcji, utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak miałam rację, postulując podział pracy. Z całej tej masysound and fury wynika bowiem dobitnie, że obie strony – ta, którą można określić jako liberalno-lewicową i ta młodo-lewicowa, którą reprezentuje Razem – raczej się nie dogadają.

 

Nie dogadają się, bo kością sporu okazuje się właśnie „liberalne centrum” albo „liberalne minimum”: podczas gdy dla tej pierwszej grupy jest to absolutny warunek konieczny dobrze funkcjonującej demokracji, dla tej drugiej to jedynie hamulec, albo wręcz przeszkoda na drodze formułowania prawdziwie śmiałych politycznych planów.

 

Barbara Brzezicka zbywa więc mój „program”, w istocie nawet nie zasługujący na to miano, jako „oparty o liberalne wartości (będące zdaniem autorki warunkiem sine qua non demokracji), socjalny, ale niezbyt radykalnie, żeby przypadkiem nie zniechęcić drogocennego mieszczaństwa, głoszący prosty, czarno-biały przekaz przy jednoczesnej miałkości ideowej (którą by może można uzna za odpowiednią dozę centryzmu)”. Ważne w nim też, by „nie krytykował III RP, bo to przecież może obudzi tę straszą «upiorną zjawę» PRL”.

 

Gdyby nie złośliwe uproszczenia, jakie opis ten zawiera, można by go uznać za właściwy. Istotnie, uważam, że polska myśl socjaldemokratyczna powinna być wsparta na liberalnym fundamencie, powinna dążyć do przekonania do siebie wielkomiejskiej klasy średniej i powinna mieć jednoznacznie krytyczny stosunek do PRL-u jako formacji fundamentalnie nieliberalnej. A czy to jest przekaz czarno-biały albo miałki? Barbara Brzezicka wciąż zarzuca mi proste myślenie dychotomiczne, ale sam tekst, na który odpowiadała, taki nie był: w końcu wskazywałam w nim na istnienie owego „drogocennego mieszczaństwa”, które w niemałym stopniu udzieliło wstępnego poparcia partii Razem, co by właśnie wskazywało na jego gotowość do wyborów socjaldemokratycznych, na zmianę w samym kształcie polskiego liberalnego centrum albo liberalnego konsensu, jaki utworzył się po roku ’89 i który faktycznie – tu się zgadzamy – dotąd premiował głównie rozwiązania neoliberalne gospodarczo.

 

Co do miałkości, zwłaszcza na polskim gruncie, to też bym zapolemizowała: może tak jest z perspektywy zachodniego kampusu, gdzie wykluwają się nowe ekscytujące projekty lewicy radykalnej, ale nie z perspektywy polskiej rzeczywistości, gdzie nawet najbardziej podstawowe idee emancypacyjne napotykają na uparty społeczny opór. Dużą dozę racji mają więc ci krytycy Razem (a sądząc po moim, wcale nie tak „ziemkiewiczowskim”, riserczu rozmaitych komentarzy z ostatnich tygodni, jest ich sporo), twierdząc, że jest to partia wymyślona w akademickiej próbówce, dla której trudna polska lokalność jest tylko akcydensem, czyli przypadłością, jaką prędzej czy później uda się wcisnąć w schemat uniwersalny, gdzie nie będzie już ani Polaka ani Greka (co potwierdzałoby obawę/nadzieję, że Razem to po prostu wariant Syrizy, wyrażaną przez licznych internautów, za i przeciw).

 

Ani więc to takie czarno-białe, ani takie miałkie; ani takie dychotomiczne, ani takie nierelewantne. Jeśli jednak gdzieś widzę uparte „dychotomie”, to po stronie zwolenników Razem, którzy namierzają swojego głównego wroga w liberalnym centrum, w ich opinii niereformowalnie konserwatywnym. Jeden z nich pisze: „Liberalne centrum w postaci XIX-wiecznej popiera TTIP. No i liberalne jest tylko w kwestiach ekonomicznych, ale w innych kwestiach, jak prawa LGTB, jest konserwatywne (i PO i Petru)”. Wtóruje mu Jan Sowa, zbywając całą działalność KOD-u jako z gruntu konserwatywny „ruch moralny”, po którym nie można się spodziewać żadnej porządnej „pracy politycznej”: „Masowy zryw w obronie najważniejszych wartości pod sztandarami KOD uważam za wyraz raczej moralnej paniki niż krytyczny ruch polityczny, bo zbyt rzadko towarzyszy mu systemowa, strukturalna i długookresowa analiza takich właśnie problemów.” Oto właśnie ten dogmat, bezdyskusyjnie przyjęty przez partię Razem, który odsuwa od niej tę część wielkomiejskiej inteligencji i mieszczaństwa, dziś broniącą liberalnego minimum, która jeszcze niedawno za Razem głosowała.

 

Dogmat ten nie ma mocnego wsparcia w faktach (naprawdę JEST taka grupa, która głosowała na Razem i która życzyłaby sobie, by Razem poparło KOD, i to, sądząc po głosach z internetu, dość liczna) – ale wcale nie jest wyrazem ślepoty. Przeciwnie, jest potrzebny jako element przemyślanej strategii, do której należy przede wszystkim rozbicie tej iluzyjnej zbitki, jaką jest tak zwana „lewica liberalna”. Zdaniem tej nie-miałkiej, radykalnej młodo-lewicy „lewica liberalna” to sprzeczność w pojęciu: byt niemożliwy, który wobec ogniowej próby rzeczywistości zawsze rozpada się na dwa wrogie sobie elementy. Koniec końców bowiem, jest się albolewicowcem – albo liberałem. Wszelkie koniunkcje to już raz na zawsze skompromitowane ułudy Trzeciej Drogi i socjalliberalizmu, z którego Trzecia Droga wyrasta. Nawet więc tym z pozoru realnym bytom, które głosowały na Razem z liberalno-socjalnych pobudek, trzeba tę iluzję wybić z głowy.

 

Jak mówi Janek Sowa, ten nasz domorosły mistrz stylu a la Bertolt Brecht: wolność to może i piękna idea, ale nikt się nią nie naje. Tymczasem najeść się trzeba. Erst fressen!, ta dobitnie przez Brechta wyrażona zasada lewicowości prawdziwej, od razu oddziela ziarna od plew. Kto woli wolność – proszę bardzo, niech sobie idzie na demonstracje KOD-u, ale niech potem nie robi z siebie lewicowca. Prawdziwy lewicowiec wie, że „demokracja jeszcze nikogo nie wyprowadziła z biedy” (czasem myślę, że Jakub Dymek też się ściga w tej brechtowskiej konkurencji). Bo gdzie byli „kodziarze”, kiedy dwa miliony polskich obywateli wypadło poza konstytucyjnie gwarantowany system ubezpieczeń zdrowotnych? Z pozoru mocne pytanie – w istocie czysta demagogia. Bo gdzie był wtedy Jan Sowa? Pod sejmem? Nie. Dlaczego więc z góry zakładać, że „kodziarze” w ogóle nie myślą o sprawach socjalnych i nie dostrzegają fundamentalnych nadużyć transformacji? Dlaczego a priori przypisywać im wszystkim wolę utrzymania status quo III RP? Znów, odpowiedź jest natury dogmatycznej:

 

ponieważ „prawdziwa lewica” ma swojego głównego wroga właśnie w liberalnym centrum.

 

Nie na populistycznej prawicy, której rozdawniczym praktykom przygląda się z życzliwym zainteresowaniem (vide znowu Sowa), ale właśnie – powtarzam – w liberalnym centrum.

 

Wobec tak ustawionej osi sporu, krytyka, jaką Razem zgłasza pod adresem PiS-u, okazuje się – musi się okazać – drugorzędna. W moim poprzednim felietonie, za który dostało mi się pod kątem nieuctwa i ogólnej ignorancji, nie chodziło mi ooficjalne deklaracje Razem, ale raczej o to, jak rozwinie się jego polityczna strategia, którą dziś inauguruje tak wyraziste odcięcie się od liberalnego centrum. Co stanie się, kiedy Razem faktycznie pójdzie w elektorat socjalny i zacznie go „nawracać”: czy wtedy nie spuści z deklarowanego emancypacyjnego tonu? Czy, jak już się przekona, że brytyjski fenomen pt. „z angielskim gejem, angielski górnik” (też zresztą raczej jednorazowy) w Polsce nie wypali, to zacznie odpuszczać sobie język równościowy? Okej, gdybałam – ale nie tak całkiem bez uzasadnienia. W końcu Syriza, u szczytu swej masowej popularności, też naraz uderzyła w dobrze się niosący ton agresywnego nacjonalizmu, przedstawiając najazd Trojki jako nową niemiecką okupację Grecji: chwyt absolutnie w stylu naszego PiS-u.

 

Poza tym, kiedy czytam takie wypowiedzi, jak Barbary Brzezickiej albo Jana Sowy, nie widzę w nich na razie nic oprócz Schadenfreude, na dodatek podlanej sosem pokoleniowej rywalizacji: kopnęli wam w stolik, he, he; wasza transformacja okazała się jednym wielkim fiaskiem; dobrze wam tak. Na temat źle rozgrywanych polskich agonów międzygeneracyjnych napisano już bardzo dużo i nie chcę się tu powtarzać, ale ten, do jakiego właśnie doszło – między starymi „kodziarzami”, których założyciele działali jeszcze w Solidarności (wbrew temu, co ględzi Gowin), a młodymi „razemitami”, którzy dość mają naszych międzaczych i miałkich pomysłów na Polskę – jest chyba najwyrazistszy. I też chyba najbardziej szkodliwy. Rysuje on bowiem linię podziału, która – wbrew walecznym deklaracjom Razem – nie obiecuje sensownego sporu.

 

To podział między Nami (niech będzie, przyjmijmy tak na próbę) – powiedzmy, starszym pokoleniem, które jeszcze zaznało PRL-u, za nic nie chce do niego wracać i nadziei upatruje w zbliżeniu z zachodnią lewicą liberalną, nawet jeśli (a może zwłaszcza dlatego że) ta znajduje się w tej chwili w poważnym kryzysie – a Wami, młodszym pokoleniem, które PRL-u nie pamięta i chcąc nie chcąc trochę go idealizuje (ach, te roczniki statystyczne pokazujące potęgę polskiej gospodarki socjalistycznej… ach, ta butelka mleka codziennie dla szkolnej młodzieży: nie zmyślam, tylko cytuję), i ciężko doświadczone ostatnim kryzysem ekonomicznym, który stworzył masowy prekariat, uważa, że nie ma nic gorszego niż globalny kapitalizm i wszystkie jego „ekspozytury”, w tym Unia Europejska.

 

Ten podział wydaje mi się niedobry choćby z tego względu, że byłoby bardzo źle, gdybyśmy nie potrafili przekazać sobie nawzajem swoich argumentów: bo imy i wy mamy tu swoje mocne racje.

 

My wiemy mocniej, z autopsji, że polska demokracja jest bardzo kruchym ustrojem, który łatwo obalić na rzecz jakiejś formy bardziej autorytarnej, bo takie też są nadal oczekiwania dużej części społeczeństwa wychowanej jeszcze w PRL-u; wiemy też, że wszelkie osłabienie związków z liberalnym Zachodem oznacza przesunięcie Polski na Wschód, w obręb wpływów rosyjskich. Dlatego manifestacje KOD-u to nie tylko bezradny wyraz „moralnej paniki” (Sowa), która otoczyła kultem Trybunał Konstytucyjny (podczas gdy, jak powiedział Zandberg, „Z Trybunału nie ma co czynić relikwii”), lecz protest przeciw spychaniu Polski na polityczne peryferia, na wypadnięcie z centralnej gry, która wydaje się warta świeczki nawet wtedy, gdy przechodzi kryzys.

 

Na co Wy twierdzicie, że to właśnie pozostawanie w obrębie zachodniego kapitalizmu skazuje Polskę na wieczną prowincjonalność „neokolonialnego lokajstwa” (cytat z członka Razem, przy okazji mojego tekstu: „W tej «prozachodniej socjaldemokracji» chodzi, jak rozumiem, o gwarancje pełnego podporządkowania względem kaprysów kapitału w razie konfliktów w rodzaju greckiego. Obietnica, która zadowoliłaby antykomunistów lat 80 to obietnica, że «lewica» zgodzi się na każdą porcję zniszczeń dla zachowania ich bezpiecznego snu”.) I jest w tym pewna racja: Polska najprawdopodobniej nigdy nie dorówna gospodarczemu centrum Zachodu. Nie dlatego jednak, że sprzedało ją lokajskie PO, ale dlatego, że jest strukturalnie opóźniona jako kraj wtórnej modernizacji i takie ekonomiczne „wstawanie z kolan”, jakie marzy się młodej lewicy, po prostu nigdy tu się nie wydarzy, bo nie może (Adam Leszczyński nazywa to „polskim modernizacyjnym fatum” i tylko o tyle nie ma racji, że w tym losie nie ma nic tajemniczego).

 

Jest też racja w gniewie wobec globalnego kapitalizmu, który niszczy resztki urządzeń socjaldemokratycznych w krajach Zachodu. Ale czy ten „godnościowy” stosunek do Unii Europejskiej, widzianej jako potęga kolonialna, może tu cokolwiek pomóc? Nikt nie ma obecnie żadnego dobrego pomysłu na to, co zrobić z „kaprysami kapitału” (ani Hollande, ani Corbyn, ani Zandberg), dlatego też takie pogardliwe odwracanie się od Unii, która jako jedyna, mocą swoich ponadnarodowych dekretów, mogłaby coś w tej sprawie uczynić – jest po prostu zabójcze. To tylkosound and fury, wrzask i gniew (nawet jeśli po części słuszny), z którego wyniknąć może jedynie kolejna „porcja zniszczeń”.

 

Tu stoję i nie mogę inaczej. Jako osoba o liberalno-lewicowych poglądach nie uważam się za miałką „istotę z mgły i galarety”. Istnieję. I chyba nie ja jedna.

czyIstnieje

**Dziennik Opinii nr 39/2016 (1189)

ŽIŽEK O KOLONII: TO OBSCENICZNA WERSJA KARNAWAŁU

SLAVOJ ŽIŽEK, 08.02.2016

Czy wydarzenia w Kolonii to celowy atak na zachodnie wartości?

Kim jest tytułowa „nienawistna ósemka” z filmu Quentina Tarantino? Zarówno biali rasiści, jak i czarny żołnierz Unii, mężczyźni i kobiety, stróże prawa i złoczyńcy – WSZYSCY są tak samo podli, brutalni i mściwi. W najbardziej krępującym momencie filmu czarny oficer (grany przez wspaniałego Samuela L. Jacksona) szczegółowo i z ostentacyjną radością opowiada generałowi Konfederatów, jak zabił jego syna rasistę odpowiedzialnego za śmierć wielu czarnych. Po tym, jak zmusił go do marszu nago po śniegu, Jackson obiecał mu ciepłe okrycie w zamian za fellatio, jednak po wszystkim złamał obietnicę i zostawił go na pewną śmierć. W walce z rasizmem nie ma zatem pozytywnych bohaterów – wszyscy są umoczeni w jej skrajnej brutalności. Czy lekcja z niedawnych napaści seksualnych w Kolonii nie jest niepokojąco podobna do lekcji z tego filmu?

 

Nawet jeśli (większość) uchodźców to rzeczywiście ofiary uciekające z krajów pogrążonych w ruinie, w żaden sposób nie chroni ich to przed zachowywaniem się obrzydliwie. Łatwo zapominamy, że nie ma nic uszlachetniającego w cierpieniu: bycie ofiarą na samym dole drabiny społecznej nie czyni z nikogo uprzywilejowanego głosu moralności i sprawiedliwości.

 

Jednak taki ogólny ogląd nie wystarczy – trzeba przyjrzeć się z bliska sytuacji, z której narodziły się wydarzenia w Kolonii. W swojej analizie sytuacji na świecie po paryskich zamachach (Notre mal vient de plus loin, Fayard, Paris 2015.) Alain Badiou dostrzega trzy rodzaje upodmiotowienia dominujące w dzisiejszym globalnym kapitalizmie: zachodni, „cywilizowany” liberalno-demokratyczny podmiot z klasy średniej; tych, którzy mieszkając poza Zachodem, opanowani są „pożądaniem Zachodu” (le desir d’Occident), próbując desperacko naśladować „cywilizowany” styl życia zachodnich klas średnich; oraz faszystowskich nihilistów, których zawiść w stosunku do Zachodu zmienia się w zabójczą, autodestrukcyjną nienawiść. Badiou wyjaśnia, że to, co media nazywają „radykalizacją” muzułmanów, jest faszyzacją w czystej postaci:

 

faszyzm ten jest rewersem niezrealizowanego pożądania Zachodu, które organizuje się w mniej lub bardziej zmilitaryzowany sposób zgodnie z elastycznym modelem mafijnego gangu o rozmaitych ideologicznych odcieniach, miejsce religii ma tu charakter wyłącznie formalny.

Zachodnia ideologia klasy średniej zawiera dwa sprzeczne elementy: obnosi się z arogancją i wiarą w wyższość własnych wartości (powszechne wolności i prawa człowieka są zagrożone przez barbarzyńców z zewnątrz), ale jednocześnie obsesyjnie obawia się, że jej ogrodzone poletko najadą miliardy obcych, którzy nie liczą się w globalnym kapitalizmie, jako że ani nie produkują, ani nie konsumują towarów. Przedstawiciele klasy średniej boją się, że dołączą do wykluczonych.

 

Najczystszym wyrazem „pożądania Zachodu” są uchodźcy: ich pragnienie nie jest rewolucyjne, to pragnienie zostawienia za sobą swojej zrujnowanej ojczyzny i dotarcia do ziemi obiecanej na cywilizowanym Zachodzie. (Ci, którzy pozostają w ojczyźnie, starają się odtworzyć nędzne kopie zachodniego dobrobytu, takie jak „unowocześnione” dzielnice każdej trzecioświatowej metropolii, w Luandzie, Lagos itd. z kawiarenkami sprzedającymi cappuccino, centrami handlowymi itp.).

 

Jednak skoro w przypadku znacznej większości pretendentów to pragnienie nie może zostać zaspokojone, pozostaje im, jako jedna z opcji, zwrot nihilistyczny: frustracja i zawiść przybierają radykalną postać w morderczej i (auto)destrukcyjnej nienawiści do Zachodu, a oni angażują się w brutalną zemstę. Badiou nazywa tę przemoc czystą ekspresją popędu śmierci, przemocą, której kulminację stanowić może tylko akt orgiastycznej (samo)zagłady, bez jakichkolwiek pomysłów na alternatywne społeczeństwo.

 

Badiou ma rację, zaznaczając, że w fundamentalistycznej przemocy nie ma potencjału emancypacyjnego, bez znaczenia, za jak bardzo antykapitalistyczną się podaje: to fenomen ściśle związany z rzeczywistością globalnego kapitalizmu, jego „mroczne widmo”. Podstawową cechą fundamentalistycznego faszyzmu jest zawiść. Fundamentalizm wyrasta z pragnienia Zachodu przy jednoczesnej nienawiści do tegoż Zachodu. Mamy tu do czynienia z opisanym przez psychoanalizę typowym przeobrażeniem wściekłego pragnienia w agresję, a Islam dostarcza gruntu pod tę (auto)destrukcyjną nienawiść.

 

Na tym destrukcyjnym potencjale zawiści bazuje dokonany przez Jean-Jacques’a Rousseau znany podział na egotyzm, amour-de-soi (miłość samego siebie) iamour-propre, (miłość własna) perwersyjne przedkładanie siebie nad innych, w którym osoba skupia się nie na osiągnięciu celu, lecz na zniszczeniu przeszkody:

 

Pierwotne namiętności, które wszystkie zmierzają bezpośrednio ku naszemu szczęściu, zajmują nas wyłącznie za pośrednictwem obiektów, do których się odnoszą, a ich zasadą jest wyłącznie miłość samego siebie – ich istota jest sympatyczna i delikatna. Kiedy jednak przeszkoda odciągnie namiętności od tych obiektów, zajmują si one raczej tą przeszkodą, by jej się pozbyć, niż obiektem, którego chcą sięgnąć, zmienia się wówczas ich natura – stają się krewkie i pełne nienawiści. W ten sposób miłość samego siebie [amour-de-soi], która jest uczuciem godnym i najwyższym, staje się miłością własną [amour-propre], czyli uczuciem względnym, za pomocą którego się zaczynamy sie porównywać z innymi, uczuciem, które domaga się preferencji, którego rozkosz ma charakter czysto negatywny i które nie szuka zaspokojenia w naszym własnym dobrostanie, ale tylko w nieszczęściach innych.

 

Zły człowiek nie jest więc egotykiem, „myślącym tylko o sobie”.

 

Prawdziwy egotyk jest zbyt zajęty dbaniem o swój własny interes, by mieć czas na unieszczęśliwianie innych.

 

Najważniejszą wadą złego człowieka jest to, że skupia się na innych bardziej niż na sobie. Rousseau dokładnie opisuje ten mechanizm libidalny: inwersję, która generuje przesunięcie libidalnej obsady z obiektu na samą przeszkodę. Można to śmiało zastosować do fundamentalistycznej przemocy: weźmy zamachy w Oklahomie czy atak na bliźniacze wieże World Trade Center. W obydwu przypadkach mieliśmy do czynienia z nienawiścią w czystej postaci: istotne było zniszczenie przeszkody, takiej jak federalny urząd w Oklahoma City czy WTC, a nie osiągnięcie szlachetnego celu w postaci prawdziwie chrześcijańskiego czy muzułmańskiego społeczeństwa (Zob. Jean-Pierre Dupuy, Petite metaphysique des tsunamis, Editions du Seuil, Paris 2005, s. 68).

 

Taka faszyzacja może przyciągać uwagę młodych, sfrustrowanych imigrantów, niemogących odnaleźć swojego miejsca w zachodnich społeczeństwach czy perspektyw, z którymi mogliby się utożsamić – oferuje im łatwe wyjście z frustracji: pełne przygód życie na krawędzi przebrane w szaty religijnego poświęcenia, do tego zaspokojenie materialnych potrzeb (seks, samochody, broń…).

 

Nie wolno zapominać, że Państwo Islamskie to również wielka struktura mafijna handlująca ropą, starożytnymi posągami, bawełną, bronią i niewolnicami, „mieszanka oferty bohaterskiej śmierci i zachodniego konsumpcyjnego zepsucia”.

 

Rozumie się samo przez się, że ta fundamentalistyczno-faszystowska przemoc jest tylko jednym z trybów przemocy zawartych w globalnym kapitalizmie i że trzeba pamiętać nie tylko o formach fundamentalistycznej przemocy w krajach zachodnich (antyimigrancki populizm itd.), ale przede wszystkim o systematycznej przemocy wbudowanej w sam kapitalizm – od katastroficznych konsekwencji gospodarzcej globalizacji po długą historię interwencji wojskowych. Islamofaszyzm jest zjawiskiem całkowicie reakcyjnym, w nietscheańskim rozumieniu tego słowa, wyrazem bezsilności przemienionej w szał samozniszczenia.

 

Choć ogólnie rzecz biorąc zgadzam się z istotą analizy Badiou, mam jednak problem z jej trzema tezami. Po pierwsze, ze sprowadzeniem religii, religijnej formy faszystowskiego nihilizmu, do drugoplanowego, powierzchownego dodatku: „Religia jest tylko przebraniem, nie sednem sprawy, jedynie formą upodmiotowienia, a nie rzeczywistą treścią problemu”. Badiou ma całkowitą rację, twierdząc, że szukanie korzeni muzułmańskiego terroryzmu w starożytnych tekstach (gadki typu „to wszystko wynika z Koranu”) wiedzie nas na manowce: powinniśmy raczej skupić się na dzisiejszym kapitalizmie i uznać islamofaszyzm za taki sposób reagowania na jego pokusy, który przeobraża zawiść w nienawiść. Jednak czy z krytycznego punktu widzenia religia zawsze nie jest raczej rodzajem przebrania niż sednem sprawy? Czy religia nie jest w swej istocie „formą upodmiotowienia” ludzkich kłopotów? A w efekcie czy nie wynika z tego, że przebranie jest w pewnym sensie „sednem sprawy”, sposobem, w jaki jednostki doświadczają swojej sytuacji – nie mogą zrobić kroku w tył i spojrzeć z zewnątrz, jak sprawy „naprawdę się mają”…

 

Po drugie ze zbyt pospiesznym utożsamieniem uchodźców czy migrantów z „nomadycznym proletariatem”, „wirtualną awangardą ogromnych mas ludzkich, których egzystencja nie jest brana pod uwagę w świecie takim, jaki jest”. Czy to nie migranci (przynajmniej ich większość) nie są najmocniej opętani „pragnieniem Zachodu”, najmocniej zniewoleni przez hegemoniczną ideologię?

 

I wreszcie po trzecie z tym naiwnym żądaniem, żebyśmy:

 

poszli i zobaczyli, kim jest ten inny, o którym tyle się mówi; kim oni naprawdę są? Musimy zebrać ich myśli, idee i wizje, i wpisać ich, razem z nami, w strategiczną wizję losu ludzkości.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Ten inny, jak opisuje go sam Badiou, jest zupełnie zdezorientowany, opanowany przez sprzeczne postawy zawiści i nienawiści, nienawiści, która ostatecznie wyraża własne stłumione pragnienie Zachodu (z tego powodu nienawiść przeradza się w autodestrukcję). To część naiwnej humanistycznej metafizyki, która zakłada, że gdzieś „tam głęboko” pod zamkniętym kręgiem pożądania, zawiści i nienawiści tkwi jakieś ludzkie jądro globalnej solidarności. Mnożą się opowieści o tym, że wśród uchodźców wielu Syryjczyków jest wyjątkiem: w obozach sprzątają po sobie, zachowują się grzecznie i z szacunkiem, wielu z nich ma wykształcenie i mówi po angielsku, często nawet za siebie płacą… W skrócie, czujemy, że są tacy jak my, jak nasza wyedukowana i cywilizowana klasa średnia.

 

Popularne jest twierdzenie, że agresywni uchodźcy reprezentują mniejszość, a znaczna większość bardzo szanuje kobiety… Choć to oczywiście prawda, powinniśmy przyjrzeć się bliżej strukturze tego szacunku: jakie kobiety są „szanowane” i czego się od nich wymaga?

 

Co jeśli kobietę „szanuje się” tam dopóty (i tylko dopóty), dopóki pasuje do ideału potulnej służącej, wiernie spełniającej swoje domowe obowiązki, a jej mąż ma prawo wybuchnąć gniewem, gdy ona zarazi się „wirusem” niezależności?

 

Nasze media zazwyczaj rysują podział na „cywilizowanych” uchodźców z klasy średniej i „barbarzyńskie” niższe klasy, które kradną, dręczą naszych obywateli, zachowują się agresywnie wobec kobiet, defekują w miejscach publicznych… Zamiast odrzucać ten obraz jako rasistowską propagandę, powinniśmy zebrać się na odwagę, by odkryć w nim okruch prawdy: brutalność czy wręcz okrucieństwo wobec słabszych, zwierząt, kobiet itp. to przecież tradycyjna cecha „niższych klas”; jedną z ich strategii oporu wobec możnych zawsze był pokaz brutalności nakierowanej na zakłócenie mieszczańskiego poczucia przyzwoitości. Kusi, by właśnie w ten sposób odczytać wydarzenia z nocy sylwestrowej w Kolonii – jako obsceniczny karnawał niższych klas:

 

Niemiecka policja bada doniesienia o seksualnych napaściach i kradzieżach, których ofiarą padłowiele kobiet w centrum Kolonii w trakcie nocy sylwestrowej – co zostało nazwane przez ministra „zupełnie nowym wymiarem przestępstwa”. Według policji podejrzani o te liczne napaści na tle seksualnym i rabunkowym byli pochodzenia arabskiego i północnoafrykańskiego. Na policję trafiło ponad 100 skarg, z których jedna trzecia dotyczy molestowania seksualnego. Centrum miasta zmieniło się w „strefę bezprawia”: za atakami na świętujących w centrum zachodnioniemieckiego miasta stoi prawdopodobnie 500–1000 mężczyzn, opisanych jako pijani i agresywni. Nie wyjaśniono, czy działali w jednej grupie czy w osobnych gangach. Kobiety opowiadają, że były ciasno otaczane przez grupki mężczyzn, którzy następnie je napastowali i okradali. Niektórzy rzucali fajerwerki w tłum, wywołując jeszcze większy chaos. Jedna z ofiar została zgwałcona. Wśród ofiar napaści na tle seksualnym była policjantka-wolontariuszka.

 

Jak można było się spodziewać, skala incydentu ciągle rośnie: obecnie ponad 500 kobiet złożyło skargę [od czasu opublikowania oryginalnego tekstu liczba wzrosła – przyp. tłum.], podobne wydarzenia miały miejsce w innych niemieckich miastach (i w Szwecji). Wskazuje się, że napaści mogły być wcześniej koordynowane, na dodatek prawicowi, antyimigranccy, barbarzyńscy „obrońcy cywilizowanego Zachodu” odpowiadają atakiem na imigrantów, tak że grozi to rozpętaniem spirali przemocy… Tymczasem, jak można było się spodziewać, politycznie poprawna liberalna lewica zmobilizowała całe swoje siły, by zbagatelizować sprawę w taki sam sposób jak wprzypadku Rotherham.

 

Chodzi jednak o coś więcej, znacznie więcej: karnawał w Kolonii powinno się umieścić w tradycji, której pierwszy znany punkt sięga Paryża lat 30. XVIII wieku, chodzi o „Wielką Masakrę Kotów”, opisaną przez Roberta Darntona (Robert Darnton, The Great Cat Massacre and Other Episodes in French Cultural History, London: Basic Books 2009). Wówczas to grupa czeladników drukarza torturowała i zabijała wszystkie koty, jakie tylko udało im się znaleźć, w tym kota żony swojego mistrza. Czeladnicy byli traktowani gorzej niż uwielbiane przez żonę mistrza koty, zwłaszcza la grise (szary), pupilek pani. Pewnej nocy młodzieńcy postanowili więc naprawić ten niesłuszny stan rzeczy: zrzucali worki z półżywymi kotami na dziedziniec, a następnie wieszali koty na prowizorycznych szubienicach – mężczyźni upajali radością, chaosem i śmiechem. Dlaczego zabijanie tak ich bawiło?

 

Podczas karnawału zwykli ludzie zawieszali codzienne normy zachowania i uroczyście odwracali porządek społeczny, stawiali go na głowie w szalonym pochodzie. Karnawał był szczytem sezonu na wesołość, seksualność i młodzieńcze zamieszki, a tłum często włączał w rytm surowej muzyki kocie tortury. Naśmiewając się z rogacza czy jakiejś innej ofiary, młodzieńcy podawali sobie koty, rwąc ich sierść, by sprowokować ich wycie. Nazywali to faire le chat. Niemieckie określenieKatzenmusik [kocia muzyka] wywodzi się być może właśnie od wycia torturowanych kotów. Znęcanie się nad zwierzętami, zwłaszcza kotami, było popularną rozrywką w nowożytnej Europie. Moc kotów skupiała się na najbardziej intymnym aspekcie domowego życia: seksie. Le chat, la chatte, le minet znaczy we francuskim slangu to samo, co pussy po angielsku, przez wieki służyły one obscenicznościom.

 

Co zatem, jeśli popatrzymy na wypadki w Kolonii jak na współczesną wersję faire le chat? Jak na karnawałowy bunt słabszych?

 

To nie był zwykły upust żądzy seksualnie wygłodniałych młodych mężczyzn – to dałoby się załatwić w bardziej dyskretny sposób – to publiczny pokaz strachu i upokorzenia, poddania uprzywilejowanych Niemców bolesnej bezradności. Oczywiście w takim karnawale nie ma niczego emancypacyjnego, niczego skutecznie wyzwalającego – ale na tym właściwie polega karnawał.

 

Dlatego też naiwne próby oświecenia imigrantów (wytłumaczenia im, że nasze seksualne obyczaje się różnią, że w przestrzeni publicznej uśmiechnięta kobieta w mini spódniczce nie wysyła automatycznie zaproszenia do seksu itd.) to przykłady zapierającej dech w piersiach głupoty – oni to wiedzą i właśnie dlatego to robią. Są w pełni świadomi, że to, co robią, jest sprzeczne z dominującą u nas kulturą, a robią to właśnie dlatego, by zranić naszą wrażliwość. Nasze zadanie polega na tym, by zmienić tę postawę zazdrości i mściwej agresji, a nie uczyć ich czegoś, co już dobrze wiedzą.

 

Niełatwa lekcja z całej tej sprawy jest taka, że nie wystarczy po prostu udzielić głosu słabszym – by zaszła realna emancypacja, muszą się oni nauczyć (sami i dzięki innym) swojej wolności.

 

**

Artykuł ukazał się w magazynie The New Statesman” 13 stycznia 2016 roku. Przełożył Krzysztof Juruś.

 

żiżek

 

**Dziennik Opinii nr 39/2016 (1189)

 

Impreium Kaczyńskiego

http://natemat.pl/170601,finansowe-imperium-kaczynskiego-bez-wartych-miliony-spolek-nie-byloby-wygranej-pis

 

Rydzyk

http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/imperium-ojca-rydzyka-wszystko-co-powinienes-wiedziec/bjsxty

http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/imperium-ojca-rydzyka-wszystko-co-powinienes-wiedziec/1s8mqp

Z indiańskiego plemienia do partyzantki AK. Sat-Okh – Indianin, który walczył dla Polski

Marcin Kamiński, 30.01.2016

Sat-Okh, Stanisław Supłatowicz

Sat-Okh, Stanisław Supłatowicz (fot. Robert Górecki/Agencja Gazeta)

Wojna uwięziła go w Polsce, do walki zmusiły okoliczności. Uciekł z pociągu do Oświęcimia i walczył w leśnym oddziale AK.

 

Indianin, który walczył wśród Polaków w drugiej wojnie światowej – brzmi to dość nieprawdopodobnie. Stanisław Supłatowicz – znany szerzej jako Sat-Okh, Długie Pióro – jest jednak postacią jak najbardziej rzeczywistą.

Życie Sat-Okha było pełne zawirowań, swoje zrobiła też ludzka wyobraźnia. Dlatego też nie do końca wiadomo, jak rzeczywiście wyglądały jego losy. Dziś stał się postacią nieco zapomnianą – zupełnie niesłusznie. Przeczytajcie.

Z Syberii na Alaskę

Jak Sat-Okh znalazł się w Polsce? Cofnijmy się do 1905 roku. Wtedy to pierwszy mąż Stanisławy Supłatowicz, matki Sat-Okha, w wyniku carskich prześladowań, został zesłany na Syberię. Stanisława podążyła za małżonkiem na wygnanie, jednak na miejscu okazało się, że ten jest poważnie chory. Umarł kilka tygodni po jej przybyciu.

Musząc samotnie stawić czoła losowi, Stanisława uznała, że musi uciec z Rosji. W 1917 roku wybuchła rewolucja październikowa. Kobieta postanowiła skorzystać z chaosu, jaki zrodził przewrót i udała się na Alaskę. Wraz jedenastoma innymi osobami podjęła ryzykowną przeprawę przez cieśninę Beringa – w czółnach grupa musiała pokonać ponad 80 km. Wielu zginęło, ale jej się udało.

Z Alaski wyruszyła do Kanady i tam znalazła schronienie u członków plemienia Shawnee. Przyjęła indiańskie imię Biały Obłok i wyszła za Wysokiego Orła, syna przywódcy plemienia. Z tego związku urodziła się trójka dzieci, z których najmłodszy był Sat-Okh.

Shawnee stali się jej nową rodziną, ale Stanisława tęskniła też za dawnym domem. W 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, lecz do niej ta wiadomość dotarła dopiero w roku 1937. Wtedy też postanowiła odwiedzić rodzinny kraj. Chciała pokazać ojczyznę także dzieciom, lecz Wysoki Orzeł pozwolił jej zabrać jedynie najmłodszego syna. W Polsce mieli pozostać tylko pół roku, ale uwięził ich wybuch wojny. Sat-Okh miał wtedy 17 lat.

Indianin w AK

Mieszkał w Radomiu. Wraz z matką starali się pomagać radomskim Żydom. – Mieliśmy taki prostokątny pokój. Moja matka zrobiła go na kwadrat, ściana była zrobiona sztucznie i za tą ścianą ukrywała się młoda żydowska dziewczyna. Została z nami do końca wojny. Moja matka uratowała jej życie – opowiadał Sat-Okh w filmie dokumentalnym „Wojownik z urodzenia” Klaudiusza Jankowskiego.

Mimo wojny, Sat-Okh starał się prowadzić normalne życie. Los nie pozwolił mu na to.

Zdał maturę na tajnych kompletach i pracował na poczcie, ale zaczęli interesować się nim Niemcy – jego wygląd odstawał od aryjskiego ideału czystości rasowej.

Aresztowano go w 1940 roku. Przez dwanaście miesięcy siedział w więzieniu gestapo w Radomiu, skąd miał trafić do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.

Udało mu się jednak zbiec z transportu – wraz z grupą współwięźniów sforsował niedomknięte drzwi wagonu i wyskoczył z pociągu w pobliżu miejscowości Tunel w Małopolsce. Z ucieczki nie wyszedł bez szwanku – strażnicy postrzelili go w nogę.

W ukryciu leczył się pół roku. W 1943 roku wstąpił do AK i otrzymał pseudonim „Kozak”. Dzięki indiańskiemu wychowaniu potrafił znakomicie jeździć konno, posługiwać się nożem i bezszelestnie poruszać po lesie.

Umiejętności te okazały się bezcenne dla leśnego oddziału „Bończy”, w którym służył – prowadził rekonesans, brał udział w napadach na niemieckie transporty i odbijał więźniów.

Uczył też sztuki przeżycia innych żołnierzy. Niektórzy z jego kolegów w oddziale dopiero dzięki niemu nauczyli się jak korzystać z noża w walce.

Aby mylić Niemców, wypracował specyficzną technikę poruszania się. Polegała na maszerowaniu tyłem, tak aby zostawić ślady sugerujące zupełnie inny kierunek marszu, niż w rzeczywistości.

– Ten indiański sposób poruszania przyjął się w całym oddziale – mówił generał Kazimierz Załęski „Bończa”, ówczesny dowódca Sat-Okha.

Powojenne losy

72 Pułk Piechoty AK, w skład którego wchodził oddział Sat-Okha został rozwiązany pod koniec 1944 roku, jednak zołnierze „Bończy” postanowili pozostać w lesie i czekać na rozkazy. Z lasu wyszli gdy wojna była już oficjalnie zakończona.

Za służbę w AK siedział przez jakiś czas w więzieniu, następnie został wcielony do marynarki wojennej. Potem pływał w marynarce handlowej, na statkach „Bolesław Chrobry” i „Batory”.

Mieszkał w Gdańsku. Został odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych i Medalem Wojska Polskiego. Był popularyzatorem kultury indiańskiej i autorem wielu powieści przygodowych. Zmarł 3 lipca 2003 roku w Szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku.

W pracy nad tekstem opierałem się na filmie dokumentalnym „Wojownik z urodzenia” Klaudiusza Jankowskiego i pracy naukowej „Stanisław Supłatowicz. Niezwykła biografia Sat-Okha, czyli jak się zostaje legendą” Katarzyny Krępulec.

indianin

gazeta.pl

Prof. Staniszkis ostro o Krystynie Pawłowicz: Zrobiła z siebie babę-dziwoląga

Profesor Staniszkis znów krytycznie o PiS.
Profesor Staniszkis znów krytycznie o PiS. Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta

Odkąd Jadwiga Staniszkis odcięła się od PiS, znalazła się na widelcu prawicy, która wskazuje na jej rzekomą agenturalną przeszłość. Pomimo tych docinków znana socjolog nie odwołuje swoich słów o „infantylnej dyktaturze” Kaczyńskiego. Staniszkis podkreśla, że PiS zamiast skupić się na tym, by nowy rząd był lepszy od poprzedniego, wciąż stosuje tylko argument, że nie robi nic, czego nie robiła wcześniej Platforma Obywatelska.

– Źle znoszę wszelkie ataki na wolność słowa. Dostrzegłam, że PiS łamie tych, którzy z ich poglądami się nie zgadzają, ale też tych, którzy choć myślą inaczej, realizują politykę partii – twierdzi prof. Staniszkis w rozmowie z „Faktem”.

W odpowiedzi na zarzuty lustratorów Staniszkis wyjaśnia, że IPN przyznało jej status osoby pokrzywdzonej. Socjolog została uznana przez komunistów za kandydatkę na TW, ale jak tłumaczy, nigdy konfidentką nie była. – Wyrzucono mnie z uniwersytetu, siedziałam w więzieniu, pozbawiono mnie na kilka lat paszportu, ale nigdy mnie nie złamano – mówi profesor.

Staniszkis sugeruje, że jej bliskie związki z PiS-em to pewien wykreowany mit. Socjolog wyjaśniła, że zawsze była apartyjna, a o polityce wypowiadała się tylko wówczas, gdy media prosiły ją o jakąś opinię.

– W pewnym sensie rozumiem Pawłowicz, bo jest bardzo inteligentną osobą, ale zrobiła z siebie babę-dziwoląga – stwierdza socjolog z żalem. Staniszkis uważa, że w PiS jest wielu świetnych ludzi, którzy niestety milczą kiedy dzieją się złe rzeczy. Stwierdziła też, że ci, którzy byli dotąd najbardziej krytykowani, okazują się dziś najbardziej profesjonalni. Mówiąc to miała na myśli Ziobrę, Antoniego Macierewicza i Mariusza Kamińskiego.

W ocenie Staniszkis Andrzej Duda to zdecydowanie postać mniejszego formatu niż Lech Kaczyński. – Lech Kaczyński był lepiej wykształcony, miał wyższe standardy jako prawnik i własne doświadczenie polityczne w konspiracji – powiedziała Staniszkis.

źródło: „Fakt”

profStaniszkis

naTemat.pl

08.02.2016, 12:52

Magierowski: Zdanie Komisji Weneckiej na pewno będzie brane pod uwagę przez polski rząd

Marek Magierowski z KPRP był pytany, czy polskie władze powinny się przychylić do opinii Komisji Weneckiej:

„Sam przewodniczący Buquiechio podczas rozmowy z PAD zwrócił uwagę na to, że rekomendacje i opinie Komisji Weneckiej nie są wiążące. Nie zobowiązują żadnego państwa członkowskiego RE do wprowadzenia zmian rekomendowanych przez tę instytucję. Natomiast to instytucja niezwykle ważna w architekturze prawnej Europy, że zdaniem której należy się liczyć i której to zdanie na pewno będzie brane pod uwagę przez rząd RP, który sam zaprosił Komisję Wenecką”

12:43

Magierowski: PAD na spotkaniu z Komisja Wenecką przedstawił swój pogląd nt. różnych aspektów wyboru sędziów do TK

Jak mówił Marek Magierowski z KPRP po spotkaniu prezydenta Andrzeja Dudy z przewodniczącym Komisji Weneckiej Gianinim Buquicchio:

„Bardzo dobre, merytoryczne spotkanie. Merytoryczne dlatego, że było to spotkanie dwóch prawników, świetnie znających się na prawie. Spotkanie nieformalne, jako że prezydent zaprosił na nieformalną rozmowę przewodniczącego. Szef Komisji Weneckiej był zainteresowany opinią PAD nt. dyskusji i debaty, która toczy się wokół wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Rozmowa bardzo merytoryczna, PAD przedstawił swój pogląd nt. różnych aspektów wyboru sędziów do TK I debaty, która się w Polsce na ten temat toczy. Przewodniczący Buquicchio podkreślał, że spotyka się z innymi przedstawicielami innych organów władzy w Polsce. Wyraził uznanie dla ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego który sam zwrócił się z prośbą do Komisji Weneckiej”

– Mam nadzieję, że przewodniczący Buquiechio uzyska pełną, merytoryczną i obiektywną wiedzę na temat tego, co dziej się wokół TK, zarówno wyboru sędziów, jak i nowej ustawy o TK – mówił Magierowski.

300polityka.pl

Członkowie Komisji Weneckiej po spotkaniu z I prezes Sądu Najwyższego i prezydentem

kospa, 08.02.2016

Przedstawiciele Komisji Weneckiej na progu Sądu Najwyższego w Warszawie - tuż przed spotkaniem z prezes SN

Przedstawiciele Komisji Weneckiej na progu Sądu Najwyższego w Warszawie – tuż przed spotkaniem z prezes SN(+Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

– Sędziowie wybrani przez Sejm poprzedniej kadencji są sędziami Trybunału Konstytucyjnego w pełnym tego słowa znaczeniu, a kwestia odebrania ślubowania przez prezydenta nie jest czynnością, która decyduje o wyborze sędziego na urząd, który piastuje – usłyszeli członkowie Komisji Weneckiej podczas rozmowy z I prezes Sądu Najwyższego. Spotkali się już także z prezydentem i przedstawicielami Krajowej Rady Sądownictwa.
 

Pięcioosobowa delegacja Komisji Weneckiej (organ doradczy Rady Europy)rozpoczęła dziś dwudniową wizytę w Polsce. Na wniosek szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego wyda opinię na temat PiS-owskich zmian w Trybunale Konstytucyjnym. Choć nie jest ona wiążąca, czeka na nią Bruksela, by zdecydować, co dalej z procedurą wzmocnienia praworządności w Polsce.

Szef Komisji Weneckiej Gianni Buquicchio spotkał się już z prezydentem Andrzejem Dudą, jej członkowie zaś zakończyli rozmowę z I prezes Sądu Najwyższego Małgorzatą Gersdorf. Później odbyło się spotkanie z przedstawicielami Krajowej Rady Sądownictwa.

Podczas rozmowy z I prezes Sądu Najwyższego członkowie Komisji Weneckiej zadali wiele pytań. Chcieli m.in. dowiedzieć się, czy w Polsce posłowie mają uprawnienia do unieważnienia wyboru dokonanego przez parlament poprzedniej kadencji. Tak zrobił PiS, najpierw „unieważniając” wybór pięciu sędziów TK dokonany za czasów PO-PSL, a następnie wskazując nowych.

Członkowie Komisji już po spotkaniu w Sądzie Najwyższym

– Odpowiedź była taka, że w polskim porządku prawnym do tej pory nie było takiej praktyki, by parlament, podejmując uchwały o wyborze danej osoby na określone stanowisko, potem podejmował kolejną uchwałę unieważniającą taki wybór, co budzi wątpliwości z punktu widzenia prawidłowości procedowania przez parlament odnośnie do wyboru sędziów przez parlament poprzedniej kadencji – mówił po spotkaniu rzecznik Sądu Najwyższego Dariusz Świecki.

W związku z tym członkowie Komisji byli ciekawi, czy sędziowie wybrani przez parlament poprzedniej kadencji są sędziami TK i dlaczego prezydent nie odebrał od nich ślubowania. SN przedstawił stanowisko, że „ci sędziowie wybrani przez Sejm poprzedniej kadencji są sędziami TK w pełnym tego słowa znaczeniu, a kwestia odebrania ślubowania przez prezydenta nie jest czynnością, która decyduje o wyborze sędziego na urząd, który piastuje”.

– Wobec tego na dziś sytuacja jest taka, że mamy wybranych sędziów poprzedniej kadencji i tych, których wybrał Sejm obecnej kadencji, a więc skład TK jest de facto większy, niż przewiduje konstytucja – mówił rzecznik SN.

Siedziba TK poza Warszawą? W latach 20. w Austrii tak zrobiono

I prezes SN mówiła też, że wydane przez TK powództwo zabezpieczające (w którym TK stwierdzał, że do czasu orzeczenia przez Trybunał o zgodności z konstytucją wyboru poprzednich sędziów parlament nie powinien podejmować uchwał o wyborze kolejnych sędziów) powinno zostać uszanowane przez parlament, że wprowadzony przez PiS nakaz rozpoznawania wedle kolejności wpływu spowolni pracę TK.

Jak podkreślił Dariusz Świecki, pytania zadawane przez przedstawicieli Komisji świadczą o tym, że mają dobre rozeznanie w sytuacji dotyczącej TK. Jeden z nich pytał, czy prawdą jest, że w projekcie nowelizacji ustawy o TK znalazł się zapis o przeniesieniu jego siedziby z Warszawy do innego miasta.

– Przedstawiciel Komisji Weneckiej podał przykład Austrii, gdzie w latach 20. też wprowadzono zabieg – jako formę oddziaływania o charakterze pewnej politycznej represji wobec Trybunału – że został on przeniesiony w inne miejsce niż stolica kraju – relacjonował rzecznik SN.

Temat nie był jednak rozwijany, bo była to tylko propozycja, a ostatecznie zapis w ustawie się nie znalazł.

„Merytoryczne spotkanie dwóch prawników” w Pałacu Prezydenckim

– Bardzo dobre, merytoryczne. Merytoryczne, dlatego że to było spotkanie dwóch prawników świetnie znających się oczywiście na prawie. Spotkanie nieformalne, jak że pan prezydent zaprosił pana przewodniczącego Buquicchio na taką nieformalną rozmowę – relacjonował z kolei spotkanie Andrzeja Dudy z przewodniczącym Komisji rzecznik prezydenta Marek Magierowski. Jak dodał, liczy na to, że prezydentowi udało się przekonać przewodniczącego do swoich racji.

Zresztą już przed spotkaniem wyraził nadzieję, że będzie to wizyta owocna: – Myślę, że argumenty, które przedstawi zarówno pan prezydent podczas nieformalnej rozmowy, jak i później przedstawiciele władz, rządu, parlamentu, przekonają członków Komisji Weneckiej, że wszystko w ostatnich tygodniach i miesiącach odbywało się zgodnie z prawem, że prawo nie zostało naruszone, a konstytucja nie została złamana.

Z kolei prezydencki minister Andrzej Dera mówił w TVP Info: – To będzie relacja głowy państwa o tym, co w Polsce się zdarzyło i jakie są aspekty prawne jego decyzji.

– I że nie zdarzyło się nic złego, jak rozumiem? – dopytywała dziennikarka.

– Dokładnie tak! Nie mogło się nic złego zdarzyć – pan prezydent przyjął ślubowanie pięciu wybranych sędziów, podpisał ustawę. To są wewnętrzne, suwerenne sprawy Polski i o swoich działaniach, swoich podstawach pranych, jakie podejmował pan prezydent, zostanie poinformowany przewodniczący Komisji – odpowiedział prezydencki minister.

MSZ: Opinia nie jest wiążąca. Będzie przedmiotem refleksji

Politycy PiS podkreślają niewiążący charakter opinii. Wiceszef MSZ Aleksander Stępkowski zwraca uwagę, że Komisja formułuje swoje opinie, „pokazując zarówno argumenty za, jak i przeciw”. – Są to opinie z reguły wyważone i też rzadko kiedy przesądzające w sposób absolutny jakieś kwestie – powiedział w rozmowie z PAP.

Stępkowski podkreślił, że opinie nie mają charakteru wiążącego i dlatego „ta opinia nie może być wiążąca dla Polski”. Zaznaczył jednak, że zostanie ona wzięta bardzo poważnie pod uwagę i stanie się przedmiotem merytorycznej refleksji. Jak podkreślił, „to opinia profesjonalnego ciała, która na pewno nie może być ignorowana”.

– Problematyka wyborów politycznych, których dokonujemy, tworząc prawo, nigdy nie jest grą zero-jedynkową, zawsze mamy tutaj duży margines swobody wynikającej z suwerenności – zaznaczył Stępkowski.

Nie będzie rozmowy z PO. „Jesteśmy skutecznie blokowani”

Wiceszef MSZ podkreśla, że delegaci Komisji Weneckiej spotkają się „z właściwie wszystkimi podmiotami, które w jakikolwiek sposób były zaangażowane w kontrowersje wokół ustawy nowelizującej ustawę o TK”.

Z przedstawicielami Komisji chcieliby spotkać się również politycy PO, ale jak podkreślają, zostało im to uniemożliwione. – Jesteśmy skutecznie blokowani – mówił już wczoraj Sławomir Neumann (PO).

Organizatorem spotkania jest polskie MSZ. Dlatego PO zwróciła się do resortu dyplomacji o możliwość spotkania z Komisją. – Otrzymałem odpowiedź, że nie ma takiej możliwości, ponieważ pobyt Komisji Weneckiej jest tak zaplanowany, że nie ma na to czasu. I że ewentualnie może to załatwić marszałek Kuchciński, bo Komisja będzie też w Sejmie. Napisaliśmy więc kolejne pismo z prośbą o spotkanie do marszałka, ale i ono zostało w jego zamrażarce, bo nie mam nawet odpowiedzi – mówił dziś rano w Radiu TOK FM Neumann.

– To Komisja Wenecka chciała spotkać się z tymi organizacjami, z którymi się teraz spotyka – odpiera zarzuty Andrzej Dera.

Ziobro opowie o „zamachu na pluralizm” i Andrzeju Rzeplińskim

Dzisiaj przedstawiciele Komisji spotykają się jeszcze marszałkami Sejmu i Senatu. We wtorek zaś z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, rzecznikiem praw obywatelskich Adamem Bodnarem, prezesem TK Andrzejem Rzeplińskim, ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą, a także pracownikami Kancelarii Prezydenta – Krzysztofem Szczerskim i Anną Surówką-Pasek.

Ziobro mówił rano w Radiu ZET, że podczas rozmowy będzie mówił o „zamachu na pluralizm przez próbę zmonopolizowania składu TK” (przez poprzednich rządzących) oraz o prezesie Andrzeju Rzeplińskim, bo – jak przekonywał – „to nie jest zachowanie mieszczące się w standardach, do których odwołuje się Komisja Wenecka”.

Zobacz także

komisjaWenecka

wyborcza.pl