Pisizm, 22.02.2016

 

 

Ilu z was broniłoby Wałęsy, gdyby popierał Kaczyńskiego?– czyli gdy białe jest białe, a czarne jest czarne

4 czerwca 2012 r., Gdańsk. Manifestacja środowisk związanych z "Gazetą Polską" przeciwko Lechowi Wałęsie
4 czerwca 2012 r., Gdańsk. Manifestacja środowisk związanych z „Gazetą Polską” przeciwko Lechowi Wałęsie fot. Łukasz Głowala / Agencja Gazeta

Białe – czarne. Dzień – noc. Bohater (bez skazy) – (skończony) zdrajca. Cokolwiek powiesz, trafisz do sortowni poglądów większej niż ta, której używa poseł Kaczyński. Krytykujesz PiS? Ewidentnie jesteś na pasku Platformy. Nie podobała ci się polityka PO? Musisz być gorliwym zwolennikiem PiS-u. Wszystko co powiesz będzie użyte przeciwko tobie.

Nie chodzi tylko o Lecha Wałęsę i napędzaną rządowymi mediami bolkozę. Dotyczy to niemal każdej budzącej zainteresowanie kwestii. Wersalu nie ma od dawna. Teraz tracimy zdolność dostrzegania więcej niż dwóch kolorów.

Niesłyszalni
Być może jest to zbyt radykalne postawienie sprawy. W końcu nadal istnieją ludzie, którzy nie popłynęli z monochromatycznym prądem (choć oczywiście też tacy, którzy nie poddają się modzie i po prostu widzą sprawę w kategoriach zero-jedynkowych). Problem w tym, że prawie ich nie słychać. Jednak czy można się temu dziwić?

W w tym wielkim zamieszaniu ci, którzy nie wykrzykują wielkich słów co sił w płucach, lecz próbują spokojnie przedstawić swój punkt widzenia, nie mogą się przebić, więc – w konsekwencji – tak jakby nie istnieją. I rezygnują z rywalizacji na decybele, lub nawet w ogóle nie podejmują takiej próby.

Retoryczne pałowanie
Nie chodzi o prymitywny „prawdopośrodkizm” który ma szybko zamykać dyskusję na dowolny temat na zasadzie „i tak i nie, więc trudno powiedzieć, a teraz pooglądajmy śmieszne koty w internecie”. Wbrew pozorom prawda nie zawsze leży pośrodku, a być może nawet najczęściej jest gdzie indziej.

Idzie o możliwość przedstawienia opinii, która nie pasuje ani do bohaterskiego, ani do zdradzieckiego szablonu dyskusji o byłym prezydencie bez gwarancji retorycznego spałowania przez dzierżące te narracje plemiona.

W tej sytuacji choćby odrobinę zniuansowana szczerość nosi znamiona comingoutu. Ewa Wanat, szefowa Medium Publicznego wymieciona z mediów publicznych przez „dobrą zmianę” PiS, nie owija w bawełnę.

– „Ja Wałęsy od wielu lat nie lubię” – pisze jasno i wyraźnie dziennikarka, która, doceniając jego dokonania przedprezydenckie, krytycznie ocenia jego bogoojczyźnianą prezydenturę z pozycji prawnoczłowieczych. Jednocześnie jest zniesmaczona nagonką na byłego prezydenta. Niemożliwe? A jednak.

EWA WANAT

Kiedyś wielbiłam go z młodzieńczą egzaltacją. To nawet właściwie nie to, że go nie lubię, po prostu od lat nie jestem go ciekawa. Miał swoją pierwszoplanową rolę w historii, zagrał ją koncertowo, potem powinien był przyjąć wszystkie należne mu zaszczyty i ordery i ustąpić miejsca następnym. Niestety, Ego mu zbyt spuchło i doprowadziło po latach w krainę złudzeń, groteski i smutku. To moja osobista ocena Wałęsy po 1991 roku. Jednocześnie Lech Wałęsa jest człowiekiem, takim jak my wszyscy, choć zapewne z cechami, których wielu z nas nie posiada. Może był współpracownikiem SB, ale był również twarzą i symbolem najważniejszego przełomu polskiej współczesności. Czytaj więcej

Bezplemienni?
To nie jest kwestia kunktatorstwa czy siadania okrakiem na barykadzie. Ludzi autentycznie podzielających perspektywę Wanat, choć niekoniecznie rozkładających podobnie akcenty i argumenty, jest więcej. Po prostu ich nie słychać – ze szkodą dla samej debaty.

A debata się radykalizuje. Nie trzeba być publicystką czy prowadzić bloga, by się o tym przekonać. Wystarczy skomentować dowolną wiadomość dotyczącą polskiej polityki. Kultura wypowiedzi czy argumenty nie stanowią osłony – internaut/k/a raczej prędzej niż później dowie się, że jest „popaprańcem” czy „pisuarem”, nawet jeśli lokuje sympatie polityczne zupełnie gdzie indziej.

Ktoś mało zorientowany w polskiej rzeczywistości politycznej mógłby pomyśleć, że istnieją tylko dwie partie polityczne. A przecież to nieprawda – jest jeszcze (alfabetycznie) Kukiz’15, Nowoczesna, Razem, Sojusz Lewicy Demokratycznej i Zieloni, by wymienić te najbardziej znane. Właśnie powstała Inicjatywa Polska. Są też ludzie, którzy nie czują pokrewieństwa ideowego z żadną partią. A także ci, których w obliczu dzisiejszych problemów z utrzymaniem siebie lub rodziny, pospieszne działania IPN w ogóle nie obchodzą, niezależnie od tego, co się okaże.

Prawdziwym problemem nie jest samopoczucie działaczy pomijanych w debacie sił politycznych, lecz to, że opisywanie sytuacji w kategoriach dwóch stron i dzielącej je barykady nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ta narracja jest tym bardziej kuriozalna, że obecnie największa część wyborczyń i wyborców od 1989 roku nie ma swojej reprezentacji w Sejmie. Media z udziałem polityków nakręcają spiralę binarnych opozycji, które coraz gorzej oddają rzeczywistość. Skutek? Wiele tematów i argumentów nie może wybrzmieć, a polityka i media odrywają się od życia Polek i Polaków.

Perspektywa dwustronna
I znowu – nie chodzi o to, że teczki to temat zastępczy. Dla wielu jest to temat autentycznie kluczowy. Inna sprawa, że gdy uwaga społeczeństwa z dużą pomocą mediów (zwłaszcza rządowych), koncentruje się na posunięciach grafologów ekspresowo badających dokumenty z tylko jednej teczki sprzed czterdziestu lat, to w cień odchodzi sprawa obietnic rządu PiS, których ten, wbrew zapowiedziom, nie zrealizował podczas pierwszych 100 dni działalności. Dwuplemienna młócka wydatnie w tym pomaga.

Na Facebooku i Twitterze internauci masowo zmieniają zdjęcia profilowe na twarz Lecha Wałęsy lub po prostu doklejają sobie jego wąsy. Inni publikują wszędzie, niezależnie od tematu, komentarze typu „Bolek, Bolek, Bolek”. Jakkolwiek zabawnie by wyglądały te wypowiedzi w kontekście hodowli rybek akwariowych czy 10 sposobów na poprawę życia seksualnego, to zniechęcają do zabrania głosu na wiadomy temat te osoby, które nie identyfikują się ani ze stuprocentowo bohaterskim, ani zdradzieckim stawianiem sprawy.

Dziel i rządź
Jakiś czas temu tygodnik „Polityka” wziął na tapet sposób, w jaki wyborców widzą politycy. Przedstawiciele partii (oczywiście nie wszyscy) postrzegają społeczeństwo jako masę, której pamięć szwankuje do tego stopnia, że nawet nie trzeba być konsekwentnym w swoich poglądach, a do tego podatną na sterowanie najbardziej prymitywnymi instynktami. Podział my – oni, białe – czarne opiera się na jednym z nich. Lektura tekstu numeru nie napawa optymizmem, a obecna odsłona walki politycznej jest jego smutną ilustracją.

Istnieją ludzie, którzy sprzeciwiając się metodom PiS-u i doceniając dokonania Wałęsy przed prezydenturą, nie dokleją sobie jego wąsów, bo zbyt dobrze pamiętają/znają lata 90-te, w tym na przykład to, że wbrew silnemu sprzeciwowi społeczeństwa podpisał ustawę antyaborcyjną stworzoną pod dyktando biskupów, a także jego późniejsze działania, w tym pokazywanie osobom nieheteronormatywnym miejsca za ścianą sali sejmowej (Wanat opisuje sytuację, gdy Wałęsa cierpko odmówił przyjęcia kwiatów od TAKICH, czyli nieheteroseksualnych, ludzi, dla których był idolem). Są jednak też ci, którzy zmienią zdjęcie profilowe na wałęsowemimo niezgody z jego polityką jako prezydenta.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że część gorących wyrazów poparcia dla Wałęsy (podobnie jak część bezpardonowych ataków) wynika nie z tego, kim był, jest i co zrobił były prezydent, ale z tego, że jest wrogiem numer jeden Jarosława Kaczyńskiego. Gdyby stał przy jego boku, prawdopodobnie sytuacja by się odwróciła. W końcu wróg mojego wroga jest moim przyjacielem.

Oparta na fałszu polityka binarnych opozycji jest nie tylko nieadekwatna, ale po prostu szkodliwa dla Polski. Tym ważniejsze jest, by głos zabierali ci, którzy nie odnajdują się plemiennej bijatyce. Tylko czy ktoś będzie chciał ich słuchać?

iluZwas

naTemat.pl

Wśród materiałów IPN notatka służbowa o zerwaniu przez Wałęsę współpracy z SB

22.02.2016

„Ustaliłem, że TW „Bolek” po zwolnieniu go ze stoczni gdańskiej zatrudniony został w ZREB-e. W związku z tym nawiązałem z nim kontakt telefonicznie. Podczas rozmowy oświadczył, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce tych organów znać. Jedynie może przyjść na przesłane jemu wezwanie” – czytamy w notatce służbowej sporządzonej 8.06.1976 r. przez kpt. Zenona Ratkiewicza, pracownika SB. Dokument znajduje się wśród dokumentów udostępnionych dziś przez IPN.

 

Wśród materiałów IPN notatka służbowa o zerwaniu przez Wałęsę współpracy z SB

Foto: Renata Dąbrowska / Agencja GazetaWśród materiałów IPN notatka służbowa o zerwaniu przez Wałęsę współpracy z SB

IPN udostępnił dziś dziennikarzom materiały znalezione w domu Marii Kiszczak. Dotyczą one współpracy z SB TW „Bolka”, tj. Lecha Wałęsy. Jednym z odnalezionych dokumentów jest notatka służbowa kpt. Zenona Ratkiewicza z SB, w której poinformował o zerwaniu przez Wałęsę współpracy z SB.

Notatka służbowa z 1976 r.

Foto: Jacek Gądek / OnetNotatka służbowa z 1976 r.

„Ustaliłem, że TW „Bolek” po zwolnieniu go ze stoczni gdańskiej zatrudniony został w ZREB-e. W związku z tym nawiązałem z nim kontakt telefonicznie. Podczas rozmowy oświadczył, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce tych organów znać. Jedynie może przyjść na przesłane jemu wezwanie” – napisał Ratkiewicz.

REKLAMA

„Biorąc pod uwagę jego aroganckie zachowanie się zaniechałem dalszej rozmowy i uważam za niewskazane dążyć do dalszego nawiązania z nim kontaktu” – czytamy dalej.

Kiszczak: proszę Pana by udostępniono to nie wcześniej jak pięć lat po śmierci Lecha Wałęsy

Wśród dokumentów IPN znajduje się również list gen. Czesława Kiszczaka skierowany do dyrektora Archiwum Akt Nowych.

„Załączone dokumenty dot. współpracy Lecha Wałęsy z SB do 1989 r. chroniłem przed ich wykorzystaniem do jego kompromitacji a także Ruchu, któremu przewodził, zaś po 1989 r. przed ich zniszczeniem lub wykorzystaniu, zarówno przez ludzi prawicy jak i lewicy, do rozgrywek politycznych” – czytamy w udostępnionym dziś liście Kiszczaka.

IPN udostępnił teczki TW „Bolka”. Zobacz!

„Uważem, że dokumenty te winny być zachowane i udostępnione późniejszym naukowcom-historykom, w jakimś stopniu ułatwi im obiektywne opisanie naszej najnowszej historii” – pisze dalej Kiszczak.

„Proszę Pana by udostępniono to nie wcześniej jak pięć lat po śmierci Lecha Wałęsy” – kończy Kiszczak.

Zaznacza również, że dokumentami nie posługiwał się w „licznych kontaktach” z Lechem Wałęsą.

Lech Wałęsa: zdradziliście mnie, nie ja Was

Lech Wałęsa skomentował na swoim profilu w portalu społecznościowym „wykop.pl” udostępnione dziś dokumenty.

„Tak przegrałem, ale tylko w tym miejscu gdzie prawie wszyscy uwierzyli, że jednak jakaś zdradziecka agenturalna współpraca z SB 46 lat temu incydentalnie krótko ale była, i na krótko zostałem złamany .To nieprawda. Nie jestem w stanie jednak Was przekonać. Dziękuję, zdradziliście mnie, nie ja Was .LW.” – napisał Wałęsa w serwisie wykop.pl.

IPNudostępniłTeczki

Onet.pl

 

1oqu

http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,128015,19660600,w-samo-poludnie-publikacja-teczek-bolka-jestesmy-w-ipn.html

Raport: Istnieje realne ryzyko przypadkowej wojny z Rosją w rejonie obwodu kaliningradzkiego

Michał Wachnicki, 22.02.2016

NATO-RUSSIA/

NATO-RUSSIA/ (YVES HERMAN / REUTERS / REUTERS)

Raport przygotowany po Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium stwierdza, że „każdy z kolejnych incydentów między Rosją i NATO ma możliwość spowodowania poważnego kryzysu międzynarodowego”. Napięcie jest zwłaszcza duże w Europie Środkowo-Wschodniej.
 

3 marca 2014: Bliskie prawdopodobieństwo kolizji samolotu szwedzkich linii SAS z rosyjskim samolotem zwiadowczym. Spowodowane brakiem kontaktu ze strony rosyjskiej.

9 maja 2014: Porwanie estońskiego pracownika służby bezpieczeństwa przez rosyjskich agentów na terytorium NATO. Rosjanie użyli granatów dymnych.

Czerwiec 2014: Uzbrojony samolot rosyjski zbliżył się do duńskiej wyspy Bornholm, udając symulowany atak.

28-30 października 2014: Potężne ćwiczenia wojskowe Rosji u granic NATO, m.in. w obwodzie kaliningradzkim.

Marzec 2015: Rosyjskie bombowce wykorzystują stacjonujące na Morzu Czarnym okręty NATO do prowadzenia ćwiczeń ataku.

24 listopada 2015: Rosyjski bombowiec Su-24 zestrzelony przez Turcję na granicy syryjsko-tureckiej.

Istnieje prawdziwe niebezpieczeństwo eskalacji

To incydenty między państwami NATO (Szwecja nie jest członkiem, ale jest blisko związana z Sojuszem i uczestniczy w ćwiczeniach) a Rosją, tylko od czasu rozpoczęcia konfliktu na Ukrainie. „Każdy z nich miał potencjał do wywołania poważnego kryzysu międzynarodowego” – ocenia opublikowany właśnie raport po Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, który przygotowały wspólnie m.in. think-tank Chatham House, Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych (IISS), UNHCR oraz wydział studiów strategicznych ETH Zurich.

Ostatni z nich – zestrzelenie rosyjskiego Su-24 – to pierwsze starcie pomiędzy Rosją i państwem NATO od czasów zimnej wojny. Jedną z przyczyn tak zdecydowanej reakcji Turcji jest m.in. obawa przed okrążaniem państwa przez Rosję: od północy na Krymie, od południa w Syrii i od wschodu w Armenii. W podobnym duchu brzmią słowa tureckiego premiera Ahmeta Davutoglu, który po zamachu w Ankarze, o który Turcja oskarża kurdyjską milicję YPG, ostrzegł Moskwę, która popiera YPG, że jeśli ataki będą się powtarzać, Ankara „pociągnie Rosjan do odpowiedzialności”.

Jak jednak piszą autorzy raportu prawdziwą „beczką prochu” jest obecnie Europa Środkowo-Wschodnia, w tym zwłaszcza trójkąt w obszarze Morza Bałtyckiego, w którego środku znajduje się obwód kaliningradzki. W ciągu ostatnich dwóch lat odbyły się tu ćwiczenia, w których uczestniczyły tysiące żołnierzy, doszło do przechwyceń samolotów rosyjskich przez siły powietrzne NATO, incydentów z udziałem okrętów podwodnych i zawoalowanych gróźb użycia broni nuklearnej.

Obwód kaliningradzki jest strategicznie ważny dla Rosji. W Moskwie panuje przekonanie, że ta eksklawa otoczona państwami NATO byłaby jednym z pierwszych celów ataku wojsk Sojuszu w przypadku konfliktu zbrojnego. Dlatego jednym ze scenariuszy jest obrona terytorium. Jak twierdzą analitycy, przynajmniej część rosyjskich ćwiczeń w ostatnich dwóch latach wyglądała jak przygotowanie do „wycięcia” militarnego korytarza do Kaliningradu w przypadku konfliktu, czyli w praktyce najechania któregoś z państw bałtyckich. Stąd np. przeloty rosyjskich myśliwców w przestrzeni powietrznej tych członków NATO – przygotowane po to, by sprawdzić szybkość reagowania wojsk Sojuszu.

„Wszystko to wygląda jak scenariusz zimnej wojny i opisuje sytuację bezpieczeństwa w Europie w 2015 roku. Przy braku obecności mechanizmów rozwiązywania kryzysów budzi to prawdziwe niebezpieczeństwo dalszej eskalacji” – odnotowuje raport. Jego autorzy opublikowali także mapę naszego regionu, w której uwzględnili wszystkie ćwiczenia NATO oraz Rosji, w ciągu ostatnich dwóch lat wraz z uwzględnieniem liczby żołnierzy (odpowiada im wielkość kropki na mapie). Dodatkowo w trójkącie pomiędzy Polską, państwami bałtyckimi oraz Szwecją pokazany jest zasięg rosyjskich rakiet:

Nie ma mechanizmów rozwiązywania kryzysów

Raport zwraca zwłaszcza uwagę na brak jasnych mechanizmów rozwiązywania kryzysowych sytuacji. Jedynie 11 krajów NATO ma dwustronne umowy z Rosją, które przewidują, co robić w sytuacjach kryzysowych. Nie ma ich jednak ani Turcja, ani państwa na wschodzie Europy, w tym Polska, ani Sojusz jako blok. „Niektórzy członkowie NATO chcieliby wznowienia działania Rady NATO-Rosja (współpraca została zerwana w 2008 roku po konflikcie gruzińskim). Inni uważają, że wzmacnianie wschodniej flanki NATO może być niebezpieczne” – twierdzi raport. Potwierdzają to słowa sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga, który mówił niedawno, że „podręczniki europejskiego bezpieczeństwa są przestarzałe. (…) nie możemy chodzić we śnie w stronę przypadkowej eskalacji – mówił.

Raport twierdzi także, że „konflikt pomiędzy odstraszaniem (zwiększoną obecnością żołnierzy NATO m.in. w Polsce) oraz wznowieniem współpracy z Rosją będą najważniejszym problemem przed szczytem NATO w Warszawie w lipcu 2016”.

Zobacz także

realneRyzyko

wyborcza.pl

 

Aleksander Hall o rewolucji nihilizmu

* Aleksander Hall – w czasach PRL działacz opozycyjnego Ruchu Młodej Polski. Minister bez teki i doradca w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, poseł w latach 1991-93 i 1997-2001. Profesor nadzwyczajny Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. 22.02.2016

Solidarni z Lechem. Zdjęcie z marca 2011 r. przysłane w ramach naszej akcji

Solidarni z Lechem. Zdjęcie z marca 2011 r. przysłane w ramach naszej akcji „Bądź solidarny z Lechem” – Lech Wałęsa i team bokserski Mariusza Cendrowskiego na pokładzie samolotu z Wrocławia do Warszawy. (Fot. Czytelnicy)

Obłędną „polityką historyczną” jest zohydzanie drogi, która doprowadziła nas do przełomu w 1989 r., i podważanie osiągnięć Polski z pierwszego ćwierćwiecza naszej wolności – pisze Aleksander Hall*, historyk, publicysta, polityk, w czasach PRL działacz opozycyjnego Ruchu Młodej Polski.
 

Chcę się zająć reakcją obozu rządzącego Polską na wiadomości docierające z IPN na temat Lecha Wałęsy. Nie mogę się też uchylić od oceny samego Wałęsy jako historycznej już postaci. Oceny Wałęsy nie zmienię, bez względu na to, jakie materiały znajdują się w teczce przechowywanej przez Czesława Kiszczaka.

Lech Wałęsa to jeden z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych Polaków XX wieku, a bilans jego działalności publicznej pozostanie zdecydowanie dodatni, pomimo że okres jego prezydentury, w którym były także sukcesy, zasługuje na krytyczną ocenę. Największymi dokonaniami Wałęsy są Sierpień ’80, któremu przewodził, kierowanie „Solidarnością” w okresie jej legalnej działalności, postawa w stanie wojennym i rola odegrana w przełomowych wydarzeniach 1989 roku.

Fakt, że Lech Wałęsa nie wyszedł „bez skazy i zmazy” z kontaktów z SB po Grudniu ’70, był znany w środowisku gdańskiej opozycji demokratycznej przed Sierpniem ’80, a jednak nam nie przeszkadzał, bo byliśmy słusznie przekonani, że jest to rozdział definitywnie przez Wałęsę zamknięty.

Zarzut z przeszłości pojawił się już po strajku sierpniowym, gdy Wałęsa stał się narodowym przywódcą, i podnieśli go jako pierwsi niektórzy współpracownicy Wałęsy z WZZ, nie mogąc się pogodzić z tym, że wyrósł on tak wysoko. Na stałe zagościł w walce politycznej od czasu rozstania się Lecha Wałęsy z jego najgorliwszymi zwolennikami z kampanii prezydenckiej, którzy utworzyli Porozumienie Centrum i przez pierwszy rok prezydentury kierowali jego kancelarią.

Wśród historyków współpraca Wałęsy z SB po Grudniu ’70 nie budziła wątpliwości, chociaż jedni – stanowiący zdecydowaną większość – pisali o niej oględnie i znajdowali wiele okoliczności łagodzących, a inni nie chcieli ich dostrzec i stwarzali wrażenie, że ten epizod z życia Wałęsy jest dla nich najważniejszy i determinuje jego późniejszą biografię. Ci drudzy byli nieliczni, chociaż głośni.

W czerwcu 2008 r. w „Tygodniku Powszechnym” napisałem recenzję z głośnej wówczas książki S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Czytając tę recenzję teraz, stwierdzam, że gdybym pisał ją obecnie, nie musiałbym zmieniać w niej ani przecinka. Nosiła tytuł „Potrzeba czystego tonu”.

Czystego tonu zupełnie nie dostrzegam w reakcjach obozu władzy na komunikat prezesa IPN. Jarosław Kaczyński co prawda na razie milczy, podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy z „zakonu PC”.

Zdążył się za to już wypowiedzieć prezydent Andrzej Duda, który z uśmieszkiem na twarzy na stoku narciarskim oświadczył, że „to właśnie jest III RP”. Nie pierwszy już raz pan prezydent wypowiada się z pogardą i lekceważeniem o państwie, którego jest głową. Obejmując urząd, składał przysięgę na jego konstytucję. Jest to właśnie konstytucja III RP, o czym jednoznacznie mówi jej preambuła.

Rekord nieodpowiedzialności ustanowił Witold Waszczykowski, minister spraw zagranicznych, w wywiadzie dla TVN 24, stwierdzając, że Wałęsa mógł być marionetką sterowaną przez reżim, podobnie jak „projekt wolna Polska”.

Na całego ruszyła telewizyjna machina PiS kierowana przez Jacka Kurskiego, pokazując między innymi film o rozmowach w Magdalence przedstawianych jako fakt w najwyższym stopniu podejrzany. Wracają tezy o potrzebie napisania historii na nowo oraz możliwości szantażowania Wałęsy jako przywódcy „Solidarności” i prezydenta przez dawnych włodarzy PRL i Moskwę.

Teza o szantażu jest absurdalna. Aż wstyd przypominać, bo powinno to być traktowane jako oczywistość, że to kampania Wałęsy, który szybko chciał zostać prezydentem, doprowadziła do ustąpienia generała Jaruzelskiego z urzędu jesienią 1990 r. i przyspieszonych w pełni demokratycznych wyborów prezydenckich. To Lech Wałęsa jako pierwszy w styczniu 1990 r. zażądał wycofania wojsk radzieckich z Polski i już jako prezydent doprowadził do tego celu w 1993 r. Czy tak postępuje człowiek szantażowany lub obawiający się szantażu?

Wyjątkowo cynicznym zabiegiem jest powrót ze strony polityków i propagandystów PiS do „czarnej legendy” o Okrągłym Stole. Jest to także niemądre ze względu na polityczny interes tego ugrupowania. Lech Kaczyński należał do najważniejszych uczestników Okrągłego Stołu i w trakcie jego obrad brał udział we wszystkich spotkaniach w Magdalence. Zawsze zresztą rzetelnie przedstawiał ich przebieg.

Jarosław Kaczyński – podobnie jak ja – był uczestnikiem obrad przy stoliku do spraw reform politycznych. Jeśli Okrągły Stół był „spiskiem elit”, to bracia Kaczyńscy byli jego uczestnikami. Żadnego spisku jednak nie było. Został natomiast wówczas postawiony wielki krok na polskiej drodze do wolności.

23 stycznia 2009 r., krótko przed dwudziestą rocznicą Okrągłego Stołu, Sejm przez aklamację przyjął uchwałę wyrażającą uznanie dla „mądrości i dalekowzroczności” uczestników Okrągłego Stołu. W tamtym Sejmie był bardzo duży klub PiS, który bez żadnego głosu sprzeciwu poparł tę uchwałę. Co zmieniło się od tamtego czasu w naszej wiedzy o tamtym wydarzeniu, że minister Waszczykowski pozwala sobie na spekulacje uwłaczające prawdzie historycznej i zdrowemu rozsądkowi, a aparat propagandowy PiS staje na głowie, aby zdyskredytować początki naszej wolności?

Znajomość faktów się nie zmieniła, także u liderów PiS, którzy niemal od ćwierćwiecza głosili, że znają niechlubną kartę z życiorysu Wałęsy. Zmieniła się natomiast sytuacja polityczna. Obóz polityczny, który chciał zbudować nowe państwo – IV Rzeczpospolitą – znowu przystąpił do ataku na państwo istniejące, czyli III Rzeczpospolitą, zapominając, że sprawuje w nim władzę. To zjawisko nazywam rewolucją nihilizmu.

Niechaj historycy badają nasze dzieje. W tych badaniach nie powinno być tematów tabu. Ale obłędną „polityką historyczną” jest zohydzanie drogi, która doprowadziła nas do przełomu w 1989 r., i podważanie osiągnięć Polski z pierwszego ćwierćwiecza naszej wolności.

Taka polityka może przynieść tylko jeden skutek: jeszcze większe poróżnienie Polaków, pogłębienie rozdarcia wspólnoty narodowej.

Zobacz także

aleksanderHall

wyborcza.pl

 

Prawda Wałęsy i pomawianie narodu

Ewa Siedlecka, 22.02.2016

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa (Fot. Agata Grzybowska/AG)

Już dziś IPN ma pokazać dziennikarzom teczkę Kiszczaka na Wałęsę. Należę do tych, którzy uważają, że cokolwiek z niej wynika, nie zmienia to historycznej roli Lecha Wałęsy w odzyskaniu niepodległości i demokratycznej Polski.
 

To, co zrobił Wałęsa w latach 80. dla wszystkich, a więc dla większości społeczeństwa, która w nic się nie angażowała, wygładziło grzechy, które ewentualnie wcześniej popełnił. Odrzucam jako absurdalną i obrażającą Polskę i jej obywateli tezę, którą od lat lansuje część narodowej prawicy: że rewolucja „Solidarności” i Okrągły Stół to esbecka prowokacja, a III RP to efekt zmowy komunistów i ich tajnych współpracowników. Równie dobrze można twierdzić, że romantyczna idea Polski jako mesjasza narodów to twór carskiej ochrany, bo jej autorem był Adam Mickiewicz, w latach studenckich konfident tejże, jak twierdzą niektórzy.

Ludzie nie są jednowymiarowi. Lech Wałęsa walczył o demokrację i prawa człowieka, za co dostał Pokojową Nagrodę Nobla. I ten sam człowiek potrafił powiedzieć trzy lata temu, że osoby nieheteroseksualne powinny w parlamencie zasiadać w ostatnich rzędach, a najlepiej w ogóle. Powinno mu się odebrać tego Nobla, tak jak żąda się odebrania orderu Janowi Grossowi, bo wypomina Polakom zbrodnie na Żydach?

Zadziwiające, jak nowa odsłona sprawy „Bolka” zrymowała się z zapowiedzianym w zeszłym tygodniu przez rząd prawem zakazującym pomawiania narodu polskiego o zbrodnie. Jedyny użytek, jaki można z tego prawa zrobić, to zakazać badań historycznych, które mogą prowadzić do ocen niechlubnych dla naszej narodowej dumy. Tymczasem PiS domaga się drążenia sprawy „Bolka”.

PiS twierdzi, że zakaz pomawiania narodu o zbrodnie ma odstraszyć zagraniczne media i polityków od używania sformułowania „polskie obozy zagłady”. Ale zakazu pomawiania polskiego narodu nie ma w innych krajach, więc żaden kraj nie wyda polskiej prokuraturze ani nie osądzi własnego obywatela, który coś takiego powiedział.

To przepis wzorowany na tureckim prawie służącym do ścigania za twierdzenie, że Turcy winni są ludobójstwa Ormian. Turcy rzeczywiście dokonali tego ludobójstwa, podczas gdy Polacy nie organizowali nazistowskich obozów koncentracyjnych. Jednak obie sytuacje podobne są w jednym: napisawszy, że Turcy dokonali ludobójstwa, jestem spokojna, że nie przyjdzie do mnie policja i nie aresztuje w związku z listem gończym władz tureckich. Podobnie spokojni mogą się czuć amerykańscy dziennikarze, pisząc o „polskich obozach zagłady”.

Szykowany przez PiS przepis może być stosowany tylko do osób podejmujących trudne tematy historyczne w Polsce. Jak Jan Gross w „Sąsiadach” czy „Strachu”, historycy, którzy opisują proceder szmalcownictwa albo wyciągają niechlubne epizody z działalności uczczonego w sobotę przez ministra obrony Antoniego Macierewicza „żołnierza wyklętego” majora Józefa Kurasia „Ognia”.

Gdy w 2006 r. PiS uchwalił podobne prawo (głównie z powodu wydanej wtedy książki Jana Grossa „Strach”), RPO Janusz Kochanowski zaskarżył je do Trybunału Konstytucyjnego. Był zwolennikiem lustracji, więc powołał się na swój ulubiony argument, którym lustrację uzasadniał: na „prawo do prawdy” (uważał, że można je wyinterpretować z konstytucji).

I popadał w sprzeczność, bo „prawo do prawdy” (nie prawo DĄŻENIA do prawdy) zakłada, że prawda jest jedna. A ponieważ często nie jest jedna – najczęściej jest wielowymiarowa – by ją obywatelom zagwarantować, trzeba by jakąś jej wersję zadekretować jako jedynie prawdziwą. Tymczasem we wniosku do Trybunału Kochanowski (słusznie) dowodził, że sporów historycznych nie może rozstrzygać prokurator. I że nie można zakazać badania żadnych epizodów historii. A wolność słowa obejmuje także kontrowersyjne poglądy i tezy. Przypomniał też, że historycy i prawnicy od lat krytykują istniejące w niektórych krajach (także w Polsce) przestępstwo tzw. negacjonizmu, czyli głoszenia poglądów umniejszających czy negujących Holocaust i inne zbrodnie ludobójstwa.

Trybunał obalił „lex Gross”, ale z powodu naruszenia trybu legislacyjnego przy jego uchwalaniu. Wcześniej krakowska prokuratura odmówiła ścigania prof. Grossa za książkę „Strach”. W uzasadnieniu napisała: „Ocena zachowań Polaków względem obywateli polskich narodowości żydowskiej (…), jaką prezentuje autor, nie może być przedmiotem postępowania karnego zmierzającego do wykazania niesłuszności czy słuszności osądu, który ma charakter ocenny”.

PiS chce wprowadzić przepis, który zakaże pomawiania narodu o zbrodnie (swoją drogą ciekawe: jaka część ogółu Polaków to już „naród”?). A jednocześnie pomawia tenże naród o zbrodnię głupoty: od 35 lat daje się wodzić za nos esbeckiemu konfidentowi i bierze za swoją ojczyznę esbekistan, stworzony przez niego i resztę „komunistów i złodziei” (w norkach i na rowerach, oczywiście).

Z drugiej strony, jeśli uważamy, że prof. Gross powinien korzystać z wolności badań naukowych i wytykać nam to, o czym w naszej historii wolimy nie pamiętać, to dajmy też ludziom prawo do oceny teczki Lecha Wałęsy.

Oprócz prawd z klasyfikacji księdza Tischnera (święta prawda, tyż prawda i gówno prawda) jest jeszcze prawda sądowa. Lech Wałęsa może skorzystać z ustawy lustracyjnej, która daje osobie pomówionej prawo do procesu w trybie karnym, czyli takim, w którym współpracę trzeba udowodnić, a wątpliwości – rozstrzygnąć na korzyść lustrowanego.

Zobacz także

przepisOpomawianiu

wyborcza.pl

 

Nominacje w stadninach, czyli „pisizm” w pigułce. Czy konie mnie słyszą?

Paweł Wroński, 22.02.2016

Stadnina koni w Michałowie

Stadnina koni w Michałowie (Fot. Paweł Małecki / AG)

Na miejsce dyrektora Treli wiceprzewodniczącego Światowej Organizacji Koni Arabskich przychodzi wiceprezes Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa z Lublina. Jego zaletą jest przynależność do partii Zbigniewa Ziobry – Solidarnej Polski. Należy się domyślać, że to stanowisko szefa stadniny partia wywalczyła sobie w powyborczym rozdaniu.
 

Szefostwo Agencji Nieruchomości Rolnych ożywiane potęgą intelektu samego pisowskiego ministra rolnictwa – Krzysztofa Jurgiela podjęło decyzje o odwołaniu dwóch dyrektorów najważniejszych stadnin koni arabskich w Polsce: Marka Treli – dyrektora stadniny w Janowie Podlaskim, oraz Jerzego Białobłoka – dyrektora stadniny w Michałowie. Jedną z podstaw decyzji jest opinia związkowców wedle której dyrektor Trela „dbał bardziej o konie niż pracowników”.

Co będzie dalej. Można sobie wyobrazić, że teraz ministerstwo rolnictwa zlikwiduje hodowlę koni arabskich w Janowie na rzecz koników polskich.

Na miejsce dyrektora Treli wiceprzewodniczącego Światowej Organizacji Koni Arabskich przychodzi wiceprezes Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa z Lublina. Jego zaletą jest przynależność do partii Zbigniewa Ziobry – Solidarnej Polski. Należy się domyślać, że to stanowisko szefa stadniny partia wywalczyła sobie w powyborczym rozdaniu.

Są momenty, w których człowiek czuje złość bezsilną. Wbrew pozorom nie są to sytuacje, gdy zwycięża któraś z opcji politycznych. To się zdarza, takie są prawa demokracji. Nawet nie w momentach, w których toczy się batalie historyczne w stylu „czy III RP jest dziełem służb”, to typowe dla każdej zakompleksionej władzy usiłującej się dowartościować. Ten moment bezradnej wściekłości objawia się wtedy, gdy dumnie triumfuje głupota w postaci czystej i nieskalanej.

Hodowla koni arabskich w Polsce wywodząca się z osiemnastowiecznych stajni Sanguszków, z dziewiętnastowiecznych wypraw po konie arabskie Wacława Rzewuskiego, kształtowana przez pokolenia ludzi unikalnej wiedzy, wielkiego serca oraz odwagi – to pomnik narodowej kultury.

Do tej wiedzy dochodzi się poprzez lata doświadczenia i pracy pokoleń. To ciągi końskich koligacji, których nie powstydziliby się europejscy arystokraci rozpisanych w księgach rodowodowych, nos hodowcy, znajomość zwyczajów. Umiejętności tych ludzi szanowane od stolicy Arabii Saudyjskiej po Stany Zjednoczone co wyraża się cenami za „polskie araby”. Stada arabów przetrwały okupację, przemarsze wojsk, komunę. Teraz istnieje niebezpieczeństwo, że to dziedzictwo zostanie zniszczone przez politycznie uwarunkowaną niekompetencję.

Rządy PiS coraz bardziej przypominają opiewaną przez Stefana Kisielewskiego dyktaturę ciemniaków. Zgodnie z jej logiką można zwolnić kluczowego ambasadora w Brukseli w przeddzień ważnych negocjacji w NATO i Unii Europejskiej i poruszać się po brukselskich korytarzach po omacku maskując butą niekompetencję. Można powierzyć kluczowe zadania w Polskiej Grupie Zbrojeniowej aptekarzowi z Łomianek, co budzi pytanie o przyszłość modernizacji polskiej armii.

Jednak zwolnienia specjalistów – hodowców koni arabskich to momenty kiedy widać „pisizm z pigułce”. Ten woluntaryzm, brak poczucia odpowiedzialności. Przekonanie, że „teraz można wszystko”, że Polska nam się należy i możemy nią zarządzać jak folwarkiem.

Takie decyzję można porównać do sytuacji w której Francuzi kazaliby robić najlepsze wino w Bordeux zastępcy kierownika wytwórni wód gazowanych „Uklejek” tylko dlatego, że należy do rządzącej partii.

Nie mam złudzeń, że tym problemem zajmie się pani premier Beata Szydło, która wygląda na coraz bardziej przerażoną. Nie sądzę, by czymś takim zajmował się prezes Jarosław Kaczyński, choć ponoć personalia interesują go najbardziej. Pytam więc w bezradnej złości: czy konie mnie słyszą?

Zobacz także

terazKoniki

wyborcza.pl

 

Czekają na „teczkę Bolka”. Lista kolejkowa przed IPN jak za czasów PRL. Nasz dziennikarz 15.

w, mw, 22.02.2016

22.02.2016 Warszawa, Biuro Udostępniania IPN przy ul. Kłobuckiej 21. Kolejka chętnych oczekujących na dostęp do akt dotyczących Lecha Walesy. Herbata podana przez pracowników instytutu...

22.02.2016 Warszawa, Biuro Udostępniania IPN przy ul. Kłobuckiej 21. Kolejka chętnych oczekujących na dostęp do akt dotyczących Lecha Walesy. Herbata podana przez pracowników instytutu… (Fot. Wojciech Czuchnowski)

O godz. 12 IPN udostępni zawartość „teczki Bolka” znalezionej w domu generała Czesława Kiszczaka. Przed Instytutem ustawiła się już kolejka dziennikarzy.
 

Przed siedzibą Biura Udostępniana i Archiwizacji Dokumentów IPN przy ul. Kłobuckiej w Warszawie pierwsi dziennikarze byli już przed godz. 8 rano, a jedna z telewizji dyżuruje tu od soboty. Oczekujący utworzyli listę kolejkową i mają nadzieję, że według tej listy od godz. 12 będą wpuszczani do czytelni, gdzie czeka na nich 40 miejsc.

– Nie wiadomo jednak, czy wcześniej przed kolejkę nie wejdą ci, którzy zapisali się w ubiegłym tygodniu. W kolejce panuje pewna nerwowość. Tuż po godzinie 10 dziennikarze dostali poczęstunek – kawę i herbatę w firmowych kubkach archiwum IPN – relacjonuje dziennikarz „Wyborczej” Wojciech Czuchnowski, który na liście jest piętnasty.

Listę otwierają redakcje telewizyjne – pierwsze są „Fakty TVN”. Za nimi – TVP, TVN 24, Polsat, i „Wydarzenia” Polsatu. Szóste miejsce zajmuje rosyjska agencja Ruptly wchodząca w skład telewizji Russia Today. Na liście są też polskie radiostacje: Radio ZET, RMF FM i Polskie Radio. A także międzynarodowe agencje – Associated Press i AFP. Są również dziennikarze „Gazety Polskiej Codziennie” i Telewizji Republika.

W ubiegły wtorek IPN poinformował, że zgłosiła się do niego Maria Kiszczak, wdowa po generale, i zaoferowała sprzedaż dokumentów, które w domu przetrzymywał Kiszczak. Na potwierdzenie swoich słów na spotkanie przyniosła notatkę dotyczącą TW „Bolka”. W czwartek IPN ogłosił, że w dokumentach jest teczka personalna TW „Bolka”. A w niej zobowiązanie do współpracy z SB podpisane „Lech Wałęsa, Bolek”. Według prezesa IPN w teczce mają być również meldunki „Bolka” oraz pokwitowania przyjęcia pieniędzy.

Zobacz także

czekająNaTeczkę

wyborcza.pl

Kazimierz Zabłocki – Polak w klatce. Historia wojenna

Wojciech Borakiewicz, 22.02.2016

Kazimierz Zabłocki pod strażą w drzwiach wagonu towarowego. Zdjęcie w niemieckiej gazecie opatrzono podpisem: Jeden z

Kazimierz Zabłocki pod strażą w drzwiach wagonu towarowego. Zdjęcie w niemieckiej gazecie opatrzono podpisem: Jeden z „bohaterów” krwawej niedzieli w Bydgoszczy, który ma na sumieniu niezliczonych folksdojczów. (Fot. HISTORIA CHOJNIC)

Niemiecka propaganda nazywała Kazimierza Zabłockiego bestią w ludzkim ciele. Oskarżany o mordowanie Niemców podczas bydgoskiej krwawej niedzieli trafił do klatki, w której obwożono go po Niemczech.
 

Na kilkunastosekundowym fragmencie niemieckiej kroniki filmowej z jesieni 1939 r. widać człowieka w swetrze w drzwiach wagonu kolejowego. Na jego twarzy maluje się zmęczenie i zaskoczenie, że jest filmowany. Lektor mówi o masowym mordercy z Chojnic, który ciężko rannym niemieckim żołnierzom wyłupiał oczy i w bestialski sposób ich mordował. Oto jeden z bohaterów bydgoskiej krwawej niedzieli mający na sumieniu niezliczonych folksdojczów – głosił podpis pod kadrem. Historia „masowego mordercy i bestii w ludzkim ciele” miała uzasadnić i usprawiedliwić operację „Tannenberg”, eksterminację polskiej inteligencji w pierwszych miesiącach okupacji.

Chojnice w ogniu

W II RP przez leżące tuż przy granicy polsko-niemieckiej Chojnice przejeżdżały niemieckie pociągi kursujące do Gdańska i Królewca, przecinając tzw. korytarz pomorski. 1 września 1939 r. około godz. 4.30 chojnicki dyżurny ruchu miał odprawiać pośpieszny z Berlina do Królewca, ale kiedy wyszedł na peron, ujrzał niemiecki pociąg pancerny, z którego wyskoczyło kilkudziesięciu żołnierzy i błyskawicznie opanowało dworzec. Brali do niewoli zaskoczonych polskich wojskowych i kolejarzy, a do próbujących uciekać strzelali. Byli zabici i ranni. Potem pociąg wyjechał ze stacji i zatrzymał się za Chojnicami, przed wysadzonym w powietrze wiaduktem kolejowym. Stamtąd Niemcy rozpoczęli ostrzał miasta bronionego przez polskich żołnierzy, którzy otrząsnęli się z pierwszego szoku. Polska artyleria zniszczyła jedną z wież działowych pociągu, a ten, wycofując się spod ognia, wjechał na zniszczony most i jeden z jego wagonów runął w dół. Niemcy bronili się w unieruchomionym składzie aż do nadejścia odsieczy.

Chojniczanie dobrze znali Kazimierza Zabłockiego, który pracował jako kierowca w starostwie powiatowym, a kilka lat przed wojną kupił starą ciężarówkę, przerobił ją na autobus i kursował z dworca na Stary Rynek, a latem – nad pobliskie Jezioro Charzykowskie. Zabłocki był naocznym świadkiem ataku na dworzec. Wkrótce potem razem z żoną, dwojgiem dzieci i innymi chojniczanami dołączył do tłumu uchodźców uciekających w głąb Polski. O świcie 2 września kolumnę uciekinierów zaatakowały samoloty, a nalot rozdzielił rodzinę Zabłockich – żona wraz z dziećmi wróciła do Chojnic, natomiast Kazimierz dostał się w ręce Niemców na drodze niedaleko Świecia. Esesmani oraz miejscowi Niemcy schwytali go w pobliżu pobojowiska, na którym po potyczce oddziałów polskich i niemieckich leżały ciała Niemców.

Zabłocki nie znał niemieckiego i nie umiał wytłumaczyć, skąd się tu wziął i co robił przy zwłokach. Nie wiadomo, czy ciała rzeczywiście miały wyłupione oczy i obcięte palce, jak donosiły niemieckie gazety. Esesmani oskarżyli go o znęcanie się nad żołnierzami, a kilka dni później nazywany był już „bestią z Bydgoszczy” i obwiniany o zabijanie Niemców w tym mieście, choć 3 i 4 września znajdował się w rękach SS.

Wojna szyfrów. Historia wojenna

Krwawa niedziela

W niedzielę 3 września 1939 r. wycofujące się z korytarza pomorskiego oddziały armii „Pomorze” wkraczały do Bydgoszczy, gdzie dostały się pod ogień prowadzony z wież kościołów ewangelickich, cmentarzy oraz kamienic i budynków należących do organizacji mniejszości niemieckiej, np. klubu wioślarskiego Frithjof. Oddziały te należały do resztek 9. i 27. Dywizji Piechoty, którym udało się schronić przed czołgami Guderiana [gen. Heinz Guderian, dowódca 19. Korpusu Pancernego]. Ponieważ mosty na Wiśle w Grudziądzu i w Fordonie były już zniszczone, pozostawał im odwrót przez Brdę w Bydgoszczy. Wielu miało za sobą 60-, 70 – kilometrowy marsz i byli bardzo zmęczeni. W ich kierunku padły pierwsze strzały niemal jednocześnie z różnych punktów wzdłuż ulicy Gdańskiej. Było po godzinie 10 rano. Na ulicy poza uchodźcami i żołnierzami znalazło się wielu podążających do kościoła. Wszystkich ogarnęło przerażenie. Czy Niemcy już są w mieście? Każdy szukał schronienia. Konie pogonione batem przeszły w kłus, wozy klinowały się nawzajem. Przewrócono hydrant i słup wody wystrzelił w górę. Konie ponosiły. Padały komendy, których nikt nie słuchał. Oficerowie strzelali w powietrze, aby opanować panikę, ale na próżno. Znowu strzały, z przodu, z góry, z tyłu. Tylko sporadycznie używano broni maszynowej. Gdyby używano jej częściej, to zaskoczone oddziały polskie zostałyby zdziesiątkowane – opisuje początek tamtych wydarzeń niemiecki historyk Günter Schubert w książce „Bydgoska krwawa niedziela. Śmierć legendy”.

Po kilku godzinach sytuację opanowali żołnierzy 15. Dywizji Piechoty, Batalionu Obrony Narodowej i Straży Obywatelskiej złożonej z bydgoszczan, m.in. kolejarzy i członków Przysposobienia Wojskowego. Aresztowali podejrzanych o dywersję, a ci, przy których znaleziono broń, zostali rozstrzelani. W koszarach uwięziono ok. 600 osób. 4 września znów doszło do starć i strzałów zza węgła do wycofujących się Polaków, tym razem z dywersantami walczyła głównie Straż Obywatelska. Po obu stronach byli zabici. 5 września przed południem do Bydgoszczy wkroczył 123. Pułk 50. Dywizji Piechoty, który dwa dni wcześniej nie zdołał przedrzeć się do miasta, by wesprzeć dywersantów.

Matecznik brygady Kamińskiego. Historia wojenna

Męczeństwo folksdojczów

8 września w „Deutsche Rundschau”, gazecie bydgoskich Niemców, po raz pierwszy pojawił się termin „Bromberger Blutsonntag”, czyli „bydgoska krwawa niedziela”. Dziennik przedstawił wydarzenia z 3 i 4 września jako mordy na niewinnych Niemcach i twierdził, że wycofujący się Polacy w panice strzelali sami do siebie. Autor artykułu porównywał Bromberger Blutsonntag do nocy św. Bartłomieja, rzezi hugenotów we Francji z 23 na 24 sierpnia 1572 r. Naturalnie nie zająknął się o zbrodniach Wehrmachtu i SS oraz operacji „Tannenberg” zmierzającej do eksterminacji „szczególnie niebezpiecznych dla III Rzeszy” Polaków z Pomorza, Wielkopolski i Górnego Śląska. Na niemieckie listy proskrypcyjne trafiło 61 tys. ludzi, m.in. nauczycieli, księży, polityków, powstańców śląskich i wielkopolskich. We wrześniu i październiku 1939 r. Niemcy wymordowali ponad 20 tys. osób.

Określenie „krwawa niedziela” musi wejść jako trwałe pojęcie do słownika i obiec całą kulę ziemską. Dlatego należy nieustannie podkreślać to określenie – zalecał w instrukcji dla prasy Urząd Propagandy Rzeszy. Do Bydgoszczy zapraszano dziennikarzy i pisarzy, a w październiku 1939 r. odbył się tam zjazd niemieckich literatów. Erich Dwinger, popularny w III Rzeszy pisarz i oficer SS, w 1940 r. napisał „Der Tod in Polen. Die volksdeutsche Passion” („Śmierć w Polsce. Męczeństwo folksdojczów”). Gestapo i niemiecka służba bezpieczeństwa udostępniły mu stosowne materiały, m.in. zdjęcia zmasakrowanych ciał, najczęściej Polaków i Żydów przedstawianych jako Niemcy, a także fotografie bydgoszczan rzekomo rabujących i zabijających folksdojczów. Fotografowano ich z zegarkami czy butami w rękach, a podpisując zdjęcia, redaktorzy niemieckich gazet używali zdań typu: „Polskie hieny, które rabowały i zabijały Niemców”. W całych Niemczech kolportowano plakaty z hasłem: „Pamiętaj o Bydgoszczy”. Bromberger Blutsonntag stała się powszechnie znanym przykładem „krzywdy niemieckiej mniejszości” w Polsce. W 1940 r., w pierwszą rocznicę krwawej niedzieli w Bydgoszczy, z udziałem Josepha Goebbelsa otwarto Mauzoleum Niemieckich Ofiar Polskiej Żądzy Mordu, a liczba ofiar urosła do 58 tys., choć jeszcze w listopadzie 1939 r. Niemcy podawali liczbę 5437.

Czeski szlak Brygady Świętokrzyskiej. Historia wojenna

„Bestia w ludzkim ciele”

Nie wiadomo, kto zdecydował, że to Kazimierz Zabłocki, Bogu ducha winny kierowca z Chojnic, zostanie jednym z najważniejszych „polskich morderców w Bydgoszczy”. W każdym razie już we wrześniu 1939 r., kiedy w mieście trwały represje, obwożono go po miastach Pomorza i pokazywano niemieckiej ludności. Zeznając po wojnie przed Komisją ds. Badania Zbrodni Hitlerowskich, córka Zabłockiego powiedziała, że ojca widziano m.in. w Człuchowie, gdzie był oprowadzany po ulicach i przedstawiany jako oprawca, który znęcał się nad ciałami żołnierzy, obcinał im palce i wyłupywał oczy. Był bity, obrzucany kamieniami i karmiony wyłącznie solonymi śledziami, żeby dręczyło go pragnienie.

Później w tartaku niedaleko Człuchowa powstała drewniana klatka z drutem kolczastym, w której Zabłocki nie mógł się wyprostować. Pokazy „bestii w ludzkim ciele” tak się spodobały Goebbelsowi, że Zabłocki w klatce pokazywany był w miastach całej Rzeszy.

Mieszkańcy Poznania poznali jego historię z „Grenzland Zeitung”, „Schlesische Tageszeitung”, dziennik NSDAP wychodzący w Breslau (Wrocławiu), zamieścił zdjęcie Zabłockiego z podpisem: Bestia w ludzkim ciele . Polski partyzant Kazimierz Zabłocki, który został zaskoczony przez niemieckie oddziały, kiedy bezbronnemu rannemu oficerowi wydłubywał oczy, odciął język i zamierzał obciąć palce. Zabłocki pojawiał się też w popularnych tygodnikach, np. frankfurckim „Das Illustrierte Blatt” czy monachijskim „Illustrierte Beobachter”, a artykuł o Zabłockim nosił tytuł „Der Massenmorder von Konitz” („Masowy morderca z Chojnic”) i był opatrzony zdjęciem, na którym skrępowanego Polaka otaczają esesmani.Niemieckim żołnierzom udało się ująć w Borach Tucholskich polskiego partyzanta, który na bezbronnych Niemcach dokonywał barbarzyńskich czynów. Za bestialskimi mordercami stoi Anglia – informował „Illustrierte Beobachter”. Przedstawiany był jako „zdegenerowany Polak” i „pospolity bandyta” mający na sumieniu wielu Niemców zamordowanych w Borach Tucholskich. „Die Wehrmacht” – jeden z najpoczytniejszych i najważniejszych magazynów – 28 września 1940 r. zilustrował swój artykuł zdjęciem Zabłockiego podpisanym tak:Jeden z ” bohaterów” bydgoskiej „krwawej niedzieli”, bandyta polski mający na sumieniu wielu folksdojczów. Zabłocki był już wtedy wyłącznie oprawcą z Bydgoszczy.

Podobne okrucieństwa spotkały też wielu bydgoszczan – jesienią 1939 r. 124 z nich zostało wywiezionych do obozu w Buchenwaldzie, gdzie Niemcy wsadzili ich do klatek z desek i drutu kolczastego. Dostawali dwa niewielkie bochenki chleba dziennie i czasami jakąś zupę, potrzeby fizjologiczne załatwiali w klatce. Zimę przeżył tylko jeden. Nie wiadomo, co stało się z Zabłockim, można jedynie przypuszczać, że w momencie gdy spełnił swoją propagandową funkcję i stał się niepotrzebny, został zamordowany. W Sądzie Specjalnym w Bydgoszczy nie ma akt jego sprawy.

SPÓR O BROMBERGER BLUTSONNTAG

Według ustaleń polskich badaczy 3 i 4 września w Bydgoszczy zginęło 365 osób, ale 33 nie udało się zidentyfikować. 263 były zameldowane w Bydgoszczy, pozostali poza miastem. 254 to ewangelicy, a 86 – katolicy. Biorąc pod uwagę strukturę narodowościowo-wyznaniową przedwojennej Bydgoszczy, można założyć, że większość zabitych ewangelików to Niemcy, a katolików – Polacy. W pierwszym tygodniu okupacji Niemcy rozstrzelali w odwecie 600-800 Polaków, a w ciągu kilku następnych miesięcy w tzw. Dolinie Śmierci na bydgoskim Fordonie zamordowali od 1,2 tys. do 3 tys. bydgoszczan pochodzenia polskiego i żydowskiego.

O to, kto wywołał bydgoskie wydarzenia, trwa spór. Większość niemieckich historyków uważa, że 3 września 1939 r. nie doszło do niemieckiej dywersji, a zdanie to podziela bydgoski badacz, prof. Włodzimierz Jastrzębski. Twierdzi on, że została wymyślona, by stać się pretekstem do zabijania niemieckich mieszkańców.

Według większości polskich badaczy dywersja miała miejsce i tak też uważa Günter Schubert, autor książki „Bydgoska krwawa niedziela. Śmierć legendy”. Niemiecki historyk twierdzi, że dywersję przeprowadziła SD, a konkretnie jej tajny oddziału Rotter Kühl. Do dywersantów przerzuconych z Niemiec mieli dołączyć niektórzy mieszkańcy Bydgoszczy i przy ich wsparciu powstały kilkuosobowe grupy rozlokowane w niemal 50 punktach miasta.

 

Korzystałem z pracy Kazimierza Ostrowskiego „Losy chojniczanina w powieści Kazimierza Kummera”, „Zeszyty Chojnickie” 1967, nr 3, oraz książki Wiesława Trzeciakowskiego „Śmierć w Bydgoszczy 1939-1945”.

 

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

 

 

 

 

W ”Ale Historia” czytaj też:

Szczurzy szlak biskupa Hudala
Dziękuję Panu Bogu, że otworzył mi oczy i dał mi dar, dzięki któremu mogłem po wojnie wyrwać ofiary z więzień i obozów, że mogłem na fałszywych dokumentach pomóc im przedostać się do szczęśliwszych krajów – pisał w latach 60. we wspomnieniach austriacki biskup Alois Hudal

Zygfryd – germański Achilles. Bohaterowie ludowi cz. 8
Achilles byłby nieśmiertelny, gdyby nie miał jednego słabego punktu – pięty, za którą w niemowlęctwie trzymała go matka, zanurzając w wodach Styksu. Słaby punkt Zygfryda znajdował się między jego łopatkami

Joseph Schumpeter – pomniki dla kapitalistów. Wielcy ekonomiści XX wieku cz. 4
Motorem rozwoju są innowacje, a główną postacią życia gospodarczego – przedsiębiorca marzący o osiągnięciu nadzwyczajnego zysku. Niestety, z różnych przyczyn prawdziwy kapitalizm wielkich kapitalistów powoli się kończy i zostanie pokojowo zastąpiony przez socjalizm – wieszczył kilkadziesiąt lat temu Joseph Schumpeter

Kazimierz Zabłocki – Polak w klatce
Niemiecka propaganda nazywała Kazimierza Zabłockiego bestią w ludzkim ciele. Oskarżany o mordowanie Niemców podczas bydgoskiej krwawej niedzieli trafił do klatki, w której obwożono go po Niemczech

Siatka pułkownika Fishera
Mieszkał na uboczu w nowojorskim Brooklynie. Malował obrazy i czynił przygotowania do podboju półkuli zachodniej przez Związek Radziecki. Jego wpadka przeszła do historii jako szpiegowska afera dekady, lecz FBI nigdy nie zdołało otworzyć mu ust

Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz: pamiętnik melomana
Zaraz po wojnie Gwidon Miklaszewski rysował w jednej z krakowskich gazet historyjki o ojcu i jego synku Dudusiu. Synek pytał o różne sprawy obyczajowe, a ojciec dowcipnie mu je wyjaśniał. Koledzy dostrzegli podobieństwo między mną i Dudusiem – duża głowa, trochę grubasek – i zaczęli na mnie wołać: Duduś! I tak już zostało

Inkubator – ciepło dla wcześniaków
Czyż nie uwłacza godności nauki, że inkubatory z żywymi dziećmi wystawione są między strzelnicami, karuzelami, mułami o pięciu nogach, wśród zgiełku jarmarcznych pokazów? – oburzało się w 1898 r. czasopismo „Lancet”. Ale to dzięki publicznym pokazom ludzie dowiadywali się, że inkubatory ratują wcześniaki

niemieckaPropaganda

wyborcza.pl