Giertych, 26.12.2015

 

TEMPLIN: W NIEMCZECH WIEMY, ŻE PIS SIĘ MOŻE TYLKO RADYKALIZOWAĆ

PYTA MICHALSKI, 23.12.2015

Musimy być po stronie sędziów, dziennikarzy, po stronie ludzi organizujących protesty…

Cezary Michalski: W mijającym roku pytałem cię o reakcje niemieckich polityków i opinii publicznej na sytuację w Grecji i na Ukrainie. Dziś muszę cię zapytać o niemieckie reakcje na wydarzenia w Polsce. Jak wiedza o sytuacji w naszym kraju przebija się w Niemczech na tle kryzysu uchodźców czy zagrożenia terrorystycznego? I jak twoim zdaniem powinny reagować UE i Niemcy, skoro polska prawica także w oparciu o te reakcje radykalizuje konflikt wewnętrzny twierdząc, że międzynarodowe krytyki są dowodem odzyskania przez Polskę suwerenności, a liberalna czy lewicowa opozycja przeciwko PiS są „piątą kolumną” i „donosicielami kalającymi własne gniazdo. 

 

Wolfgang Templin: Wiedza o powadze sytuacji w Polsce wciąż przebija się do niemieckiej opinii publicznej za słabo. Winni temu nie są poszczególni ludzie, eksperci czy dziennikarze, bo oni często są w sprawach polskich bardzo kompetentni, ale sama struktura mediów i oferty medialnej. Czy to chodzi o Ukrainę, Rosję, czy Polskę, eksperci i kompetentni dziennikarze nie mają wystarczającego miejsca, żeby móc wytłumaczyć, co się właściwie dzieje. Ale także, aby móc wytłumaczyć niemieckiej opinii publicznej, w jaki sposób kryzys na Wschodzie, to co się dzieje w Rosji, na Ukrainie, a teraz także w Polsce, osłabia cały Zachód, całą Unię Europejską, a w ten sposób wpływa także zupełnie bezpośrednio na sytuację i bezpieczeństwo Niemiec, które są częścią tego Zachodu. W demokracji brak wystarczającej mobilizacji opinii publicznej oznacza ryzyko, że także elity polityczne zepchną to na drugi plan. I np. ocena sytuacji w Polsce będzie postrzegana wyłącznie poprzez pryzmat niemieckiej i europejskiej polityki dotyczącej uchodźców.

 

Tu jednak nowe polskie władze też stanowią dylemat – ich niejasna pozycja w sprawie kwot, niechęć wobec wzmacniania wspólnej unijnej straży granicznej na zewnętrznych granicach Unii, bo dla Kaczyńskiego czy Waszczykowskiego to jest „oddawanie suwerenności”.

 

Te akurat wypowiedzi do niemieckiej opinii publicznej i do niemieckich elit politycznych docierają, mają mocny rezonans. Ale ważniejsza sprawa, jaką jest bez wątpienia sytuacja wewnętrzna w samej Polsce i narastający atak nowej władzy na liberalne instytucje kontrolne – to wszystko w dalszym ciągu niemieckiej opinii publicznej umyka. Uchodźcy to jest ważny temat, ale jeśli chodzi o wagę i dramat tego, co się dzieje w samej Polsce, to nie jest wystarczająco wyjaśnione. Ja i wielu innych ludzi zajmujących się Polską, mających w Polsce przyjaciół, próbujemy to zmienić w naszych środowiskach, w kręgach prywatnych, medialnych, politycznych. To ma coraz większy oddźwięk, ja nie jestem pesymistą, ale życzyłbym sobie, byśmy już dzisiaj mieli w Niemczech inną optykę.

 

A jeśli wziąć tę poprawkę na problem z informowaniem i mobilizowaniem niemieckiej opinii publicznej, to jak wyglądają oceny nowej władzy w Polsce, ryzyk z nią związanych, w kręgach eksperckich czy politycznych? 

 

To są te same problemy z tzw. realizmem, o których już mówiłem w przypadku Ukrainy czy Rosji. Są politycy, eksperci, którzy wiedzą, że uderzenie w liberalną demokrację w Polsce jest krótko i długofalowo większym zagrożeniem dla spójności Unii i dla siły całego Zachodu – w kontekście kryzysu na Wschodzie, w kontekście innych zagrożeń zewnętrznych, w kontekście polityki klimatycznej – niż wszystko, co działo się do tej pory na Węgrzech. Ale jest też tendencja – na wpół publiczna, na wpół formułowana „wewnętrznie” – do formułowania oceny, że „ta nowa ekipa na pewno destabilizuje politykę europejską i stosunki polsko-niemieckie, ale głównie dlatego, że wielu z nich jeszcze nie umie polityki uprawiać, to są ludzie nowi, radykalizm z tego się bierze. To trzeba będzie przeczekać”. Jest nadzieja, że choć Kaczyński popełnił błąd konfliktując się z Unią i Niemcami w czasie swoich pierwszych rządów – 2006-2007 – to jednak czegoś się nauczył i tego błędu w takim rozmiarze nie powtórzy. Tymczasem widzimy, że ten „błąd” to jest stały element polityki, wręcz tożsamości Kaczyńskiego i jego obozu. I tym razem on może zostać „powtórzony” w sposób jeszcze bardziej radykalny.

 

Sam Kaczyński uznał za błąd raczej to, że poprzednio był za mało radykalny, zaczynał z Mellerem czy Sikorskim, którzy chcieli kontynuować prozachodnią politykę, jaką Polska prowadziła od roku 1989.

 

Teraz potwierdza się to, o czym my wszyscy, znający sytuację w Polsce, wiedzieliśmy od samego początku, że oni czekali na odzyskanie władzy ze starą mentalnością i starymi twarzami. Oni się nie zmienili, oni się tylko zradykalizowali.

 

Dlatego taka uspokajająca interpretacja, że Jarosław Kaczyński nie powtórzy błędów z czasów Lecha Kaczyńskiego czy Anny Fotygi, nie jest wcale realizmem. To intelektualne lenistwo. Chcemy mieć przed sobą problem, który nie jest aż tak drastyczny, który można będzie rozwiązać w ramach pewnej „normalności”. A ta „normalność” to oczywiście gorsza ekipa, co do tego nie ma tutaj wątpliwości, ale ona albo się nauczy realizmu, albo po upływie kadencji zostanie spokojnie zastąpiona przez ekipę bardziej przewidywalną w polityce międzynarodowej czy europejskiej. Dla mnie to nie jest oczywiste, zaostrzanie się konfliktu wewnętrznego w Polsce – łącznie z zupełnie frontalnym użyciem w tym konflikcie polityki europejskiej, stosunków polsko-niemieckich – stwarza ryzyko po 1989 roku w Polsce nie widziane. To nie wygląda na normalny demokratyczny proces. Jeśli nawet będziemy kiedyś mieć następną ekipę, to być może w dramatyczny sposób. Na drodze oddolnych protestów społecznych i wcale nie wiadomo, czy zgodnie z normalną kadencyjnością.

 

Nawet jeśli zainteresowanie polską sprowadza się wyłącznie do politycznych i medialnych elit, to jakie oceny są formułowane w ostatnich dniach, na co zwraca się szczególną uwagę? 

 

My się koncentrujemy na tym, że kryzys w Polsce ma dziś charakter ustrojowy, konstytucyjny, to nie jest tylko „zwykła” konkurencja polityczna i międzypartyjna. Zostały też dostrzeżone protesty społeczne, myślę że właśnie rozmiar tych protestów zwrócił uwagę nie tylko ekspertów i polityków, ale już także części opinii publicznej.

 

A reakcje polityczne? Wiadomo, że one są ostrożne, bo Kaczyński już wykorzystuje niemieckie krytyki w sporze wewnętrznym. Są też w Polsce bardzo istotne inwestycje niemieckie, którym władza może zaszkodzić. 

 

W tych sprawach mamy bardzo silną wewnętrzną dyskusję – w kręgach politycznych, w środowiskach zajmujących się polityką wschodnią. Moja pozycja jest taka – ja jestem związany, zaprzyjaźniony z Polską i właśnie to jest powód, żeby wobec działań Kaczyńskiego nie być delikatnym. Nie jest dobry przyjacielem ten, kto w momencie zagrożenia swojego przyjaciela reaguje taktycznie. Właśnie przyjaciel ma obowiązek racjonalnie oceniać i reagować na to zagrożenie. Zarówno poprzez swój głos indywidualny, jak też próbując wpływać na politykę swojego państwa.

 

Ale co można robić?

 

Musisz być po stronie tych ludzi, którzy teraz w Polsce znaleźli się w trudnej sytuacji. Po stronie sędziów, dziennikarzy, po stronie ludzi organizujących protesty. Drugorzędne jest to, w jaki sposób zostanie to wykorzystane przez prawicowych polityków czy media.

 

Ale jest też w Niemczech inna pozycja, którą rozumiem, ale to nie moja pozycja: „w tym momencie należy jeszcze czekać, nie wiemy, jak to się będzie rozwijać”. Ja widzę ten rozwój dość jasno. Kaczyński będzie zajmował wszystkie miejsca, które zdoła zająć. I będzie niszczył wszystkie instytucje, które zdoła zniszczyć. A to będzie miało poważne długofalowe konsekwencje dla sytuacji zarówno w Polsce, jak też w Europie. I dla stosunków polsko-niemieckich. Dla mnie przy tym kluczowe jest to, żeby w tych niemieckich głosach nie pojawiały się uogólnienia na temat Polski, ale żeby umieć przyjrzeć się dokładnie, kto jakie pozycje w Polsce zajmuje, jakie są proporcje społecznego poparcia, jak one się zmieniają. Zatem zamiast mówić „Polska zrobiła to” czy „Polska zrobiła tamto”, trzeba reagować na konkretne zachowania konkretnych środowisk i ludzi, trzeba rozmawiać ze środowiskami, które się temu zawłaszczaniu państwa i społeczeństwa przez Kaczyńskiego przeciwstawiają, informować o ich działaniach, wspierać.

 

Nawet jeśli Kaczyński uzna te środowiska za „piątą kolumnę”, za „dzieci i wnuki współpracowników gestapo”?

 

To go kompromituje, myślę, że nie tylko w Europie, ale także w Polsce. Polacy byli już nazywani „zdrajcami” i „sojusznikami niemieckich odwetowców”, kiedy protestowali na ulicach przeciwko komunizmowi w PRL. To nie są nowe metody, ale są w Polsce nowe pozytywne społeczne siły, od KOD po Razem, z bardzo różnych ideowych stron. Widzieliśmy manifestacje KOD, a także sejmowe wypowiedzi Henryki Krzywonos, która jest naprawdę fajną kobietą z „Solidarności” i rozbija zupełnie oskarżenia Kaczyńskiego, że on jest jedynym wyrazicielem „woli ludu”, a przeciw niemu są tylko jakieś „komunistyczne elity”.

 

Ale kto w Niemczech wie, kim są ci ludzie, którzy opierają się dziś w Polsce władzy Kaczyńskiego? Informacje o wszystkich tych ludziach i inicjatywach, komunikacja z nimi, przywoływanie ich ocen, dyskusja z tymi ludźmi w Niemczech, to kwestia kluczowa. I Krytyka Polityczna w tym wszystkim, jako jeden z ośrodków takiej komunikacji, a także inne polskie media, lewicowe, liberalne. Różne instytucje społeczne. Wymiana informacji. To jest czas nie na to, żeby „krytykować wybór Polski”, ale by pokazywać, że on nie jest powszechny. No i porządna analiza, jak do tego doszło, jakie były błędy popełnione w okresie transformacji, błędy elit politycznych w Polsce, błędy polityki europejskiej.

 

Jakie?

 

Niedostrzeganie narastających napięć społecznych, niezdolność reagowania na różne kryzysy, austerity. To wszystko miało konsekwencje w różnych krajach europejskich. W Polsce taką konsekwencją jest zwycięstwo PiS. Platforma i Tusk popełnili błędy taktyczne, strategiczne, dzięki którym totalnie już reakcyjne siły polityczne mogły zwyciężyć, przy poparciu własnego elektoratu i zobojętnieniu elektoratu przeciwnego. To że Kaczyński wyjątkowo sprawnie manipuluje lękiem i że miał szczęście po tym, jak Zjednoczona Lewica o włos nie weszła do parlamentu, a on mając wcale nie taką „przygniatającą większość” uzyskał większość absolutną w parlamencie, to jedno. Ale były też głębsze i bardziej długofalowe przyczyny społeczne i błędy. Także błędy polityki niemieckiej czy europejskiej, która napięć społecznych w Polsce nie zauważała, więc nie mogła pomóc. Także błędy polityki Platformy, jej bierność, bardzo długo nie były w Niemczech zauważane. Dominująca była zasada „oni są w środku, wiedzą lepiej, a poza tym i tak nie ma dla nich alternatywy”. Mogliśmy przynajmniej o tym mówić bardziej publicznie, rozmawiać z liberalnymi elitami w Polsce bardziej otwarcie. Wówczas także niemiecka opinia publiczna lepiej i wcześniej zrozumiałaby, „skąd się wziął ten Kaczyński u władzy” i skąd się wziął w Polsce antyliberalny zwrot.

 

A kiedy on już jest?

 

Teraz też porządna analiza jest konieczna, bo ona pozwala także myśleć o przyszłości.

 

A na razie trzeba mówić o tym, że w Polsce mamy rozwiązania węgierskiej „nieliberalnej demokracji”, tyle że prezentowane w bardziej radykalny, a przede wszystkim w bardziej hałaśliwy sposób, co przekłada się na jeszcze silniejszy konflikt społeczny.

 

Sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, które na Węgrzech zajęło grubo ponad rok, w Polsce przeprowadzono w trzy tygodnie. Kaczyński nie jest szybki jeśli chodzi o działania gospodarcze czy społeczne, tu oni robią mało albo nic. Ale personalia idą im szybciej.

 

Na ile dzisiejsza Polska różni się na tle szerszego europejskiego pejzażu? Antyliberalny zwrot jest w wielu krajach reakcją nie tylko na kryzys uchodźców czy terroryzm, ale na kryzys samej konstrukcji europejskiej.

 

Mamy podobne tendencje w Niemczech, pokazujące, że nawet u nas takie procesy istnieją. Pół roku temu skrajnie już dzisiaj prawicowa Alternatywa dla Niemiec miała 3 procent poparcia, teraz ma 10. A oni pracują tym samym arsenałem, co prawica w Polsce. Narodowy egoizm, „konstrukcja europejska nic nie daje”, „dyktat Brukseli”, „zmuszają nas do dzielenia się naszym bogactwem z jakimiś Polakami”, a „imigranci to zagrożenie sprowadzone do Niemiec przez Unię i Merkel”.

 

Ja słyszałem ten ostatni argument z ust Ryszarda Legutki w Parlamencie Europejskim po wystąpieniu Merkel i Hollande’a.

 

Dla naszych prawicowych eurosceptyków Kaczyński jest kolejnym alibi: „proszę, oni są antyniemieccy, a my mamy być propolscy, mamy realizować jakąś politykę finansowej solidarności z Polską?”. Każdy z tych nacjonalizmów staje się alibi dla innego. Ale nie w formie sojuszu, tylko w formie zagrożenia i usprawiedliwienia dla własnego egoizmu. „Patrzcie, oni są egoistycznie antyniemieccy, to my też powinniśmy być egoistycznie antypolscy”. W Niemczech na razie tak myśli mniejszość, jednak ten problem narasta.

 

Czy jest w Niemczech jakieś zróżnicowanie reakcji na sytuację w Polsce po linii prawica-lewica, chadecja, socjaliści, zieloni, Die Linke? 

 

Znowu, tak jak przy Grecji czy Ukrainie, podziały partyjne, a nawet formalnie rozumiany podział ideowy prawica-lewica nie jest najważniejszy. W dalszym ciągu rysują się konstelacje ponadpartyjne. Solidarność, tolerancja i perspektywa europejska, która nie jest imperialna – dla mnie te wartości są związane z najlepiej rozumianą tradycją lewicową, ale widzę je również w szeregach chadecji czy FDP.  I jest odrzucenie tej perspektywy w imię egoizmu narodowego czy grupowego. I to występuje nie tylko po prawicy, nie tylko po prawicy radykalnej, populistycznej, ale także w części prawicowego i lewicowego mainstreamu. Ten „realizm”, o którym mówiłem w przypadku Rosji czy Ukrainy, mamy dziś także – jak już powiedziałem – w stosunku do Polski. Dla mnie ważne jest to, że ten „realizm” wcale nie jest realistyczny, bo nie jest politycznym realizmem wiara w to, że demokracja niemiecka czy demokracja zachodnioeuropejska będzie stabilna, będzie bezpieczna, może w ogóle przetrwać, kiedy w imię tego „realizmu”, który w ogóle realizmem politycznym nie jest, wciskane jest nam myślenie życzeniowe, krótkowzroczne. Zobojętniejemy na to, co dzieje się wewnątrz Rosji, wewnątrz Ukrainy, a teraz zaczyna się dziać wewnątrz Polski. Liczy się tylko naród, tylko mój naród. Dla mnie to jest ta sama stara tradycja prawicowa, która zniszczyła Europę już parę razy. Ale część tego „realizmu” słychać także w Die Linke oraz w SPD. Tyle że w tym wypadku oni stają po prawej stronie. Ale to nie znaczy, że podział prawica-lewica nie istnieje, że emancypacja i postęp przestały się liczyć, tylko mapa jest – pewnie tak jak zwykle – bardziej skomplikowana i ona przełamuje granice partyjne i granice oficjalnych deklaracji ideowych. Są ludzie bardzo egoistyczni w szeregach lewicowych partii, ale dla mnie oni przeszli na stronę najgorszej prawicowej tradycji.

 

Kaczyński jest alibi dla nacjonalizmu w Niemczech, ale dla nacjonalizmu i prawicy w Polsce alibi jest Nord Stream 2 i w ogóle, cały ten krótkowzroczny „realizm” pojawiający się w niemieckiej polityce od prawa do lewa.

 

Nord Stream 2 i to wszystko co z niego wynika jest faktycznie wstydem dla polityki niemieckiej. W tej sprawie wiele środowisk w Niemczech potrzebuje Polski, nawet rząd PiS mógłby w tym sporze zaistnieć, gdyby tam byli jacyś dyplomaci, ale nie w tych warunkach, kiedy atakuje Konstytucję, kiedy pozbawia głosu opozycję.

 

Zachowanie polityków PiS staje się alibi dla wszystkich w Niemczech, ale też w Europie, którzy mówią: „czemu my mamy pilnować ustaleń Mińska 2, czemu mamy trzymać się sankcji przeciw Rosji, jeśli Polska otwarcie atakuje unijną politykę klimatyczną, jeśli blokuje wspólne działania mogące rozwiązać kryzys uchodźców?”.

 

Deklaratywnie PiS jest antyrosyjski.

 

Ale praktyka jest taka, że rząd PiS atakuje liberalną Konstytucję w swoim własnym kraju, a także Brukselę i Berlin. To jest bardziej wyraźne, niż jakiekolwiek działania Kaczyńskiego przeciw Putinowi. Merkel nie jest dziś wcale taka silna i ona szuka sojuszników do swojej polityki europejskiej. A ona jest bliżej tego, co PiS – przynajmniej deklaratywnie – przedstawia jako swoją politykę wschodnią, niż Kaczyński czy Waszczykowski przedstawiają to swoim ludziom. Merkel wcale nie ma dzisiaj tak mocnej pozycji, dlatego szuka w całej Europie sojuszników w polityce klimatycznej, w polityce dotyczącej uchodźców, w polityce wschodniej. Tu jest pole do rozmów, ale to wymaga zdolności dyplomatycznych, poza tym elementem kompromisu byłoby także zachowanie PiS w polityce wewnętrznej, nie niszczenie instytucji kluczowych dla liberalnej demokracji. Nawet rząd PiS potrzebowałby lepszych dyplomatów, bo w kluczowych obszarach polityki europejskiej Polska jest potrzebna. Na tym polega moja nadzieja, nawet jeśli słaba, że nawet niektórzy prawicowi polscy politycy zrozumieją, że kompromis jest możliwy i bardzo potrzebny.

 

Wolfgang Templin – działacz społeczny, publicysta. W okresie NRD działacz opozycji demokratycznej. W 1988 roku uwięziony, oskarżony o zdradę państwa i deportowany do RFN. Po upadku Muru wrócił do wschodnich Niemiec, gdzie był uczestnikiem obrad niemieckiego odpowiednika okrągłego stołu i został działaczem wyrosłej z opozycji demokratycznej partii Bündnis ’90. Od 2010 do 2013 roku kierował warszawskim biurem fundacji Heinricha Bölla ideowo zbliżonej do partii niemieckich Zielonych.

templin
**Dziennik Opinii nr 357/2015 (1142)

 

DOBRA ZMIANA I ZŁY ZACHÓD, CZYLI WESOŁYCH ŚWIĄT, POLSKO

WOJTEK ZRAŁEK-KOSSAKOWSKI, 26.12.2015
Im bardziej konflikt na linii PiS – UE będzie narastał, tym więcej PiS będzie mógł na Unię „zwalić”.

Posypały się życzenia świąteczne dla Polski. Życzenia z Zachodu. Odezwały się do nas: Komisja Europejska, Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy, Biuro Praw Człowieka ONZ – uwaga, ta lista będzie długa – Parlament Europejski, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, prezydent Austrii, minister spraw zagranicznych Luksemburga, minister obrony Słowacji, „Washington Post”, „New York Times”, „Guardian”, „Economist”, „Foreign Affairs”, Politico, BBC, CNN, „Wall Street Journal”, „Le Monde”, „Mediapart”, „Libération”, RFI, Les Échos”, „La Tribune”, „L’Humanité”, „Deutsche Welle”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Süddeutsche Zeitung”, „Der Spiegel”, „Die Welt”. Nieźle. Jeśli kogoś martwiło, że nikt się Polską nie interesuje, że świat ma ją, tę Polskę, bardziej w dupie niż w sercu, a trzeba przecież, żeby się interesowali, coby polskie kompleksy jakoś podleczyć – to PiS-owi najmocniej gratuluję. Zainteresowanie jest. Ogromne. A i tak wymieniłem nie wszystkie zagraniczne głosy, tylko te, które ukazały się w najważniejszych mediach, a do tego tylko głosy zabrane w trzech językach obcych. Niestety, wszystkie wyrażają mniejsze lub większe, raczej większe, zaniepokojenie. Ale może nie ma się czym martwić, bo w sumie nieważne co mówią, ważne żeby mówili.

 

Oczywiście można twierdzi, że – cytuję prezesa Kaczyńskiego za wywiadem dla niezawodnego, niezależnego, niepokornego portalu wPolityce – „Naruszono poważne interesy. Polska była przedmiotem eksploatacji. My z tą eksploatacją chcemy skończy. A to prowadzi do tego, że ci, którzy dobrze zarabiali na tej sytuacji, na eksploatacji właśnie, protestują”. Ale serio? To oni tak nas Polaków wszyscy naraz i przez tak długo?

 

Można też krzyczeć, że to sprawka zdrajców i donosów manipulującej mediami opozycji. Tylko wtedy okazałoby się, że ta opozycja, to jakaś wszechpotężna grupa o niebywałym wręcz zasięgu i sile oddziaływania. Że to ona – a nie jacyś Żydzi, masoni czy reptilianie – rządzi światem. Że polskiej opozycji słuchają najważniejsze światowe media, przed nią klękają międzynarodowe instytucje. Chapeau bas i duży podziw. Czy mógłbym się do tej waszej wszechświatowej organizacji jakoś zapisać?

 

No i w końcu można upierać się, że zachodni krytycy PiS-u nic nie rozumieją i nie wiedzą, co to jest demokracja. Prezes musiałby wytłumaczyć. Wszystkim. Nauczyć demokracji Amerykanów, Brytyjczyków, Francuzów, Niemców. Dużo tego, miliony uczniów i godzin lekcyjnych.

 

Więc może stąd pośpiech i praca po nocach? Żeby raz dwa uwinąć się z robotą w Polsce i mieć czas na korepetycje z demokracji dla niedouczonego Zachodu?

 

Jeśli tak, to pragnę pogratulować prezesowi doskonałego wyczucia. Bo faktycznie, na święta wyjechałem do Francji i gdy od prawie dwóch tygodni próbuję zainteresowanym, bo pytają, i zaniepokojonym, niepotrzebnie przecież, Francuzom wytłumaczyć, co dzieje się w Polsce – nie rozumieją. Ale głupi ci Rzymianie.

 

No to sobie pożartowaliśmy. Teraz będzie poważniej.

 

Nie tak dawno, zaraz po tym, jak Beata Szydło (Beata Szydło to premier polskiego rządu – przypominam, bo łatwo już było zapomnieć) zrezygnowała z występowania na tle flag Unii Europejskiej, kolega powiedział mi, że PiS przejedzie się na antyeuropejskości, bo zbyt wielu Polaków jest za Unią. Uprzejmie się z kolegą nie zgodziłem. I nie zgadzam się coraz bardziej. Załóżmy, że PiS pójdzie dalej w zawłaszczaniu państwa (a pójdzie) i że naruszy kolejne demokratyczne reguły (a naruszy). Załóżmy też, że sparzone „obojętnością” wobec Węgier instytucje europejskie tym razem zareagują zgodnie z logiką prezentowaną przez Martina Schulza i Jeana Asselborna – a być może zareagują. Oczywiście między wyrażeniem zaniepokojenia – coraz głębszego, a odebraniem prawa głosu i cofnięciem funduszy jest sporo miejsca. To otwiera drzwi do długiego procesu gradacji europejskich ostrzeżeń, protestów i sankcji. Co akurat może być prezesowi bardzo na rękę.

 

Chyba jest tak, że PiS-owi na długotrwałym i narastającym konflikcie z Europą zależy.

 

Jednym z absurdalnych argumentów prezesa przeciwko Trybunałowi Konstytucyjnemu było to, że Trybunał na pewno zablokowałby opodatkowanie banków, 500 złotych na dziecko oraz inne prosocjalne plany PiSu. A skoro nie ma już Trybunału, to kto będzie winien, jeśli obietnic zrealizować tak do końca się nie da? Zła, antypolska, narzucająca nam uchodźców i obce tradycje, barbarzyńska, zepsuta, lewacka, skompromitowana, antychrześcijańska, promująca gender, zislamizowana, laicka, niedemokratyczna, pedalska, zbiurokratyzowana, bolszewicka i banksterska jednocześnie Europa. Taka Europa to dla prezesa niewyczerpane źródło energii. Uchodźcy? Wina Unii. Niespełnione obietnice wyborcze? Wina Unii. Pogorszenie jakości życia? Wina Unii. Zamykane kopalnie? Wina Unii. Mniejsze dopłaty dla rolników? Wina Unii. Wyższe podatki? Wina Unii. Kolejki u lekarza? Wina Unii. Droższe paliwo? Wina Unii.

 

Im bardziej konflikt na linii rząd PiS – Unia Europejska będzie narastał, a prezes będzie go pielęgnował i sukcesywnie podgrzewał, tym więcej PiS będzie mógł na Unię „zwalić”.

 

Im ostrzejsze będą unijne sankcje, na tym więcej rząd będzie sobie w Polsce pozwalał – oczywiście w imię Polski ratowania. Jeśli sankcje będą tylko symboliczne, to spokojnie: PiS i tak przedstawi je jako niebywałe i drakońskie. Mało co wychodzi prezesowi tak dobrze, jak jednoczenie „swoich” w obliczu wyimaginowanych wrogów i wymyślonych zagrożeń. W czasach ogólnej niepewności jest to nawet łatwiejsze.

 

Obawiam się też, że słynna proeuropejskość Polaków dla Unii Europejskiej może okazać się iluzoryczna. Odpowiednio formułując przekaz, umiejętnie nakładając Europie maskę wroga i nią strasząc, PiS i ogólnie istotna część polskiej prawicy związane z Unią nastroje może skutecznie i stopniowo odwracać. Już teraz coraz modniejszy staje się eurosceptycyzm i akcje typu „Projekt nie jest finansowany ze środków Unii Europejskiej”. Takim hasłem reklamuje się na przykład popularna na prawicy marka odzieżowa Red is bad – jej produkty noszą m.in. „patrioci” z Marszów Niepodległości, poseł Paweł Kukiz i prezydent Andrzej Duda.

 

Pytania o to, jak daleko prezes się w tej grze z Europą posunie, jakie będą jej geopolityczne konsekwencje i jak głęboko podzieli ona polskie społeczeństwo – oraz czy w ogóle istnieje jeszcze coś takiego, jak jedno polskie społeczeństwo – zostawiam otwarte.

 

A to, że nie wszyscy tę bajkę PiS-u o złej Unii kupią? Że taka polityka spotka się z ostrymi i licznymi protestami? Cóż, Orban też ma w Węgrzech przeciwników – i co z tego? Wesołych świąt, Polsko.

 

PS. W środę pojechaliśmy zobaczyć Nantes. To naprawdę ciekawe, żywe, przyjemne, piękne, przyjazne, zachwycające, różnorodne, otwarte  i gościnne miasto. I bardzo kuszące. Chyba dobrze by się tam mieszkało.

 

 

dobraZmiana

 

**Dziennik Opinii nr 359/2015 (1144)

 

chociaż

Rysownik przesadził? Kaczyński oddaje mocz na polską flagę, a później razem z Beatą Szydło tańczy wokół swastyki

26.12.2015

Słowacki rysownik może wkrótce pożałować dwóch karykatur, które dodał na swoim Facebooku.

Marian Kamensky, to 58-letni karykaturzysta, który publikował i publikuje swoje satyryczne rysunki w wielu szanowanych tytułach prasowych w Niemczech i za granicą. Od kilku dni zdaje się też żywo zainteresowany sytuacją polityczną w Polsce, komentując ją wciąż nowymi dziełami.

Po wprowadzeniu przez PiS nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym w niemieckich mediach pojawiało się co najmniej kilka publikacji o „niebezpiecznym skręcie w kierunku nacjonalizmu”. Żadna nie chwaliła działań rządzących, ale nikt nie rezygnował w nich z racjonalnych argumentów.

Kamensky postanowił pójść na skróty.

Zaczniemy od wczorajszego, łagodniejszego rysunku podpisanego „Święta Bożego Narodzenia w Polsce”:

Tutaj, mimo trochę krzywdzącego uproszczenia i Charlie-Hebdo’wskiego dorysowania przerysowanych włosów na nogach Pani Premier, autor tłumaczyć się takim odbieraniem nowych wydarzeń w Polsce.

Więcej problemów może mu jednak przysporzyć rysunek dodany tuż przed wigilią. Na nim osoba-przypominająca-Jarosława-Kaczyńskiego (ekhm, ekhm), odziana w rzymską togę i z mieczem w ręku, z dumą prezentuje uciętą głowę Sprawiedliwości… jednocześnie oddając mecz na polską flagę.

Przerobienie nazwy partii na „PISS”, z dwoma ostatnimi literkami w stylu hitlerowskiej SS, zdaje się najmniejszym problemem. Tytuł całości to trawestacja niemieckiej wersji naszego hymnu i oznacza po prostu „Polska zginęła”:

Rysunków nie przedrukowały jeszcze żadne tradycyjne media i to pewnie lepiej dla nich.

W komentarzach na profilu Kamensky’ego już trwa regularna wojna między sugerującymi, że autor jest pożytecznym idiotą na usługach sił, chcących zniszczyć Polskę (większość obstawia Niemcy, mimo że to Słowak mieszkający w austriackim Wiedniu), a tymi, którzy uważają, że wyjątkowo celnie udało mu się oddać rzeczywistość. Obrazek wrzucają już do siebie też niektóre anty-PiSowskie (ale niedoinformowane) profile, mówiąc, że „Tak nas widzą niemieccy karykaturzyści”. Trochę przesadzają, Kamensky ma tylko niecałe 11 tysięcy lajków Facebooku i nie jest na stałe związany z żadną redakcją.

Jak uważacie, czy rząd powinien zareagować na te rysunki? A może mieszczą się jeszcze w granicach prawa do artystycznego wyrazu i wolności słowo?

Adrian Fulneczek, adrian.fulneczek@gmail.com

TOK FM

Z akt posła Pięty z 1989 roku. Piękna, chlubna historia. Przygłupiego złodzieja.

CW7e_TiWwAAreLQ

„Prezent pod choinkę, jak nóż w plecy”. MEN niespodziewanie uderza w edukację domową

Justyna Suchecka, 26.12.2015

W Polsce jest kilka tysięcy uczniów korzystających z możliwości edukacji domowej.

W Polsce jest kilka tysięcy uczniów korzystających z możliwości edukacji domowej. (123RF)

Z edukacji domowej korzysta w Polsce ok. 3 tys. uczniów. MEN od 1 stycznia wyraźnie zmniejszy przekazywaną na nich subwencję. Rodzice piszą do minister Zalewskiej i przekonują: „zabierzcie 3-4 zł na każdego ucznia w Polsce, to da takie same oszczędności.”

Państwo na każdego ucznia przekazuje tzw. subwencje oświatową – standardowo to ok. 5,3 tys. zł rocznie. Te pieniądze trafiają nie tylko do samorządów, ale również do organizacji pozarządowych czy innych instytucji, które szkoły prowadzą.

Kwoty przeznaczone na uczniów nie są jednak identyczne – na większość przekazywana jest tzw. kwota bazowa, ale są od niej liczne wyjątki. Specjalne wagi, a więc zwykle większą subwencje mają np. uczniowie niepełnosprawni czy z małych szkół wiejskich.

Dotąd standardowa subwencja naliczana była również na dzieci korzystające z tzw. edukacji domowej. Te pieniądze nie trafiały jednak do rodziców, ale do szkół, do których formalnie ich dzieci nadal były zapisane.

W efekcie rozporządzenia z 22 grudnia subwencja na uczących się w domu, zostanie jednak zmniejszona do poziomu 0,6 kwoty bazowej.

Dlaczego? W uzasadnieniu czytamy: „Zasadność tej zmiany wynika ze znacznie niższych kosztów kształcenia uczniów spełniających obowiązek szkolny poza szkołą w stosunku do pozostałych uczniów”. I tłumaczenie, że szkoły, do których zapisani są uczniowie korzystający z nauki w domu (wymaga tego prawo oświatowe) ponoszą „tylko niewielkie koszty związane z ich klasyfikacją”.

To obniżenie standardowej subwencji to najpewniej dopiero początek zmian. Do takiego poziomu zostanie ona obniżona w trakcje roku szkolnego, czyli już od 1 stycznia, ale z uzasadnienia wynika, że będzie nadal obniżana, bo do tego zachęca część samorządowców. Co wójtom i burmistrzom przeszkadza w edukacji domowej? Nie podobało im się m.in. zapisywanie do edukacji domowej dzieci, które na stałe mieszkają za granicą Polski. Szkoły coraz chętniej przyjmują takich uczniów i zapewniają im np. e-nauczanie. A gminy muszą na te dzieci przekazywać dokładnie takie same pieniądze, jak na te, które chodzą normalnie do szkoły. Samorządowcy, którym i tak zwykle rządowej subwencji na prowadzenie szkół nie wystarczy, zwykle są chętni do szukania oszczędności.

Nagłe zmiany naturalnie nie spodobały się rodzicom, których dzieci z edukacji domowej korzystają. Iza Budajczak, która prowadzi bloga „Pionierzy edukacji domowej” (izabudajczak.blox.pl) tak pisze o sprawie: „Jest mi wstyd! Wstydzę się, bo namawiałam szereg rodziców edukacji domowej do głosowania w minionych wyborach parlamentarnych na PiS, sugerując, że ponieważ w czasach dawniejszych (2005-2007) i gdy było opozycją wykonało kilka gestów ewidentnie przyjaznych nauczaniu domowemu, to można mu zaufać. Powtarzałam: przy PiS edukacja domowa będzie bezpieczna”.

Nowe rozporządzenie Budajczak nazywa „etatystycznym prezentem pod choinkę”, a nawet „ciosem w plecy”.

I dalej tłumaczy, że wszyscy rodzice płacą takie same podatki, zarówno tych dzieci chodzących do szkoły, jak i tych edukujących się w domu. Swój wpis zaś kończy: „Wstydzę się szczególnie dlatego, że nie jestem jedynie wyborcą PIS-u, ale od kilku lat członkiem tej partii”.

Pod petycją do minister Anny Zalewskiej podpisało się ok. 1200 osób. Choć na forach poświęconych edukacji domowej wielu z nich deklaruje, że tego nie zrobi, bo list nie w pełni broni interesów ich dzieci. Nie podpisała go m.in. Budajczak, co też tłumaczy na blogu.

W petycji czytamy m.in. o tym jakie będą zdaniem rodziców skutki obniżenia subwencji: „Większość szkół zacznie odmawiać wydawania zgody na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą ze względu na ogrom pracy administracyjnej związanej z dokumentowaniem przynależności dziecka do szkoły, przebiegiem nauczania, bieżącymi kontaktami z rodzicami potrzebującymi wsparcia i często poprowadzenia. Nauczyciele muszą, oprócz nauczania w szkole stacjonarnej, przeznaczyć wiele dodatkowego czasu na przygotowanie się do zada edukacji domowej, za które należy im się wynagrodzenie w odpowiedniej wysokości. Jest więc nieprawdą, że szkoły nie ponoszą dodatkowych kosztów, z wyjątkiem egzaminowania dzieci. W szkołach, do których zapisani są uczniowie edukacji domowej, dyrekcja i grono nauczycielskie prowadzą właściwie dwie szkoły, a nie jedną.”

Dyrekcja szkoły, do której zapisani są uczniowie „domowi” muszą – zazwyczaj dwa razy w roku – organizować egzaminy. To oni też wystawiają im świadectwa, szkolne legitymacje.

Z przepisów o edukacji domowej coraz chętniej korzystają też tzw. szkoły demokratyczne i niektóre placówki Montessori, które sprzyjają nieformalnej edukacji. Np. Ola i Marcin Sawiccy na swojej stronie (szkolamontessori.com.pl)piszą: „Dzięki uczniom Edukacji Domowej mogliśmy utrzymać pięć nieodpłatnych szkół Montessori MMS w Koszarawie Bystrej, Krzyżówkach i Przyłękowie, do wczoraj”.

W czasie przerwy świątecznej rodzice zaktywizowali się w internecie. M.in. zasypali komentarzami profil resortu edukacji. Np. prowadzący Centrum Edukacji Domowej Ursynów piszą: „To rozporządzenie w jednym momencie wszystko nad czym pracowaliśmy i budowaliśmy dla naszych dzieci, nam zburzyło – niezbyt udany prezent na święta”.

Robert Kaźmierczak z Jarocina od pół roku z bliska obserwuje edukację domową w jego gminie. Taką szkołę nie-szkołę, gdzie dzieci uczą się w oparciu o homeschooling założyła wraz z grupą rodziców jego siostra. Uczy się w niej jego sześcioletnia siostrzenica z dziecięcym porażeniem mózgowym. – Nie wyobrażam sobie jej nauki w zwykłej szkole systemowej, nawet integracyjnej – mówi. – Widzę, jaka zmiana zaszła w tych dzieciach, które wcześniej nie odnajdywały się w szkołach – dodaje.

Jeszcze sześć lat temu z edukacji domowej korzystało ok. 300 uczniów, dziś jest ich już ok. 3 tys. W Stanach Zjednoczonych, gdzie homeschooling jest wyjątkowo popularny korzysta z niego ok. 3,5 mln rodzin.

Justyna Suchecka: Interesują Cię tematy związane z edukacją? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!

Zobacz także

prezentJak

wyborcza.pl

„Niańczyłem 50 międzykontynentalnych pocisków balistycznych z głowicami jądrowymi”

Łukasz Woźnicki, 26.12.2015

Żołnierze wojsk rakietowych USA podczas pracy w podziemnej kapsule

Żołnierze wojsk rakietowych USA podczas pracy w podziemnej kapsule (Fot. Departament Obrony US)

Kariera kapitana Blake’a Sellersa skończyła się w momencie, gdy zgłosił przełożonym konieczność „zażegnania psychicznej katastrofy”. Na jej skraj doprowadziły go 24-godzinne zmiany, które spędzał zamknięty w podziemnej kapsule. „Nigdy nieobudzony, nigdy nieśpiący” ćwiczył ataki jądrowe, czekając, aż naprawdę będzie musiał odpalić rakiety.

Przez dwa i pół roku Blake Sellers wkładał zielony kombinezon pilota, wsiadał do samochodu i gnał przez pustkowia stanu Wyoming. Jechał na 24-godzinną zmianę w podziemnym centrum rakietowym. Sellers był wówczas jednym z ok. 600 oficerów sił powietrznych znanych w USA jako – w wolnym tłumaczeniu – „pociskowi”. Ich zadaniem jest wystrzelenie, gdy nadejdzie taki rozkaz, 450 międzykontynentalnych pocisków balistycznych z głowicami jądrowymi (ICBM), które znajdują się w arsenale Stanów Zjednoczonych.

„Każdy ICBM w pół godziny lub mniej może dotrzeć na drugą stronę planety i spopielić obszar o powierzchni 100 km kw. Ludzie tacy jak Sellers zgodzili się zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta, np. Moskwę, Phenian czy Teheran. Zamienić je – jak to się mówi w ich żargonie – w dymiące dziury” – opisuje „Rolling Stone”.

Reporterowi amerykańskiego magazynu udała się rzecz wyjątkowa – opisał pracę ludzi, którzy dosłownie trzymają w swoich rękach losy świata. Swój tekst zatytułował pytaniem: „Czy jesteśmy na skraju nuklearnej zagłady?”

Podlegający dowództwu uderzeniowemu korpus „pociskowych” powstał w najzimniejszych latach zimnej wojny. Pod koniec lat 50. amerykańscy naukowcy nadal udoskonalali pierwszą rakietę zdolną przenosić broń jądrową, gdy żołnierze rozpoczęli montowanie ich pod ziemią. Od tego czasu przez podziemne kapsuły przewinęło się 30 tys. kobiet i mężczyzn zatrudnianych na czteroletnich i dłuższych kontaktach. Ich praca do tej pory nie była szczegółowo opisywana.

Cyrograf podpisany z armią USA

Blake Sellers podobnie jak wielu innych „pociskowych” nigdy nie planował, że zostanie niańką międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Pochodzi z rodziny z długimi tradycjami wojskowymi. Pradziadek walczył w Europie podczas II wojny światowej. Dziadek był kapelanem podczas wojny koreańskiej. Ojciec walczył w Wietnamie. On sam jako dziecko nie mógł oderwać oczu od „Top Gun” i jak Tom Cruise chciał latać myśliwcem. Poszedł do Akademii Sił Powietrznych, aby pilotować odrzutowce.

Tam jednak dowiedział się, że alergia na skorupiaki dyskwalifikuje go jako pilota wojskowego i przekreśla wymarzoną karierę. Miesiąc przed zakończeniem szkoły służby powietrzne wybrały dla niego nową rolę – operatora ICBM.

– W Air Force podejście jest takie: powinieneś się cieszyć, że możesz służyć krajowi. Nieważne, w jaki sposób. Gdybym zaczął narzekać, potraktowaliby mnie jak rozpieszczone dziecko – mówi Sellers. Nie grymasił, więc wysłano go na pięciomiesięczne szkolenie do kalifornijskiej bazy sił powietrznych Vandenberg. Tam rozpoczyna się droga prowadząca do podziemnej kapsuły.

Pierwszym warunkiem, który trzeba spełnić, jest podpisanie jedynego w swoim rodzaju dokumentu. Jakkolwiek by to brzmiało, podpisujący wyraża zgodę na doprowadzenie do nuklearnej zagłady na rozkaz prezydenta USA. Ale co, jeśli „pociskowy” zmieni zdanie? Jeśli powie przełożonym, że jednak nie chce pozbawić życia tysięcy, a nawet milionów cywilów?

– Powiedzą mu: „No cóż, w porządku. Ale musisz się liczyć z tym, że odejdziesz z sił powietrznych i będziesz musiał zwrócić pieniądze, jakie wydaliśmy na twoją edukację” – mówi Sellers. – W przypadku Akademii Sił Powietrznych to kwota 300 tys. dol. [1,1 mln zł]. Taka osoba zostałaby bez pracy i z wielkim długiem – dodaje.

Dziś będziemy ćwiczyć Armagedon

W bazie Vandenberg Sellers pierwszy raz wszedł do kapsuły, która później miała stać się jego drugim domem. Miał tam opanować podstawy przyszłej pracy. W środku – dwa obrotowe krzesła i konsola: klawiatury i cztery czarno-zielone ekrany. Dwóch żołnierzy otwiera metalowe pudełko, każdy musi użyć swojego kodu. Starszy rangą wyjmuje ze środka klucz.

Na ekranie pokazuje się status pocisków nuklearnych, które są teraz pod ich kontrolą. Dowódca odczytuje z instrukcji szereg czynności wraz z kolejnymi kodami. Gdy na ekranie zaczyna migać na czerwono „status krytyczny”, starszy pociskowy wkłada klucz. Dwaj żołnierze na raz zmieniają pozycję trzech przełączników. Siatka pocisków na ekranie zaczyna migać. Przy każdym statusie „włączone” zmienia się na „odpalenie w toku”. Kilka minut później rakiety wchodzą w górne warstwy atmosfery.

– Za pierwszym razem mówisz: „Wow!”. Ale po dziesięciu próbach: „Wow” zaczyna ustępować miejsca: „Ech…”. Po kilku miesiącach ćwiczenia Armagedonu operatorzy rakiet stają się zupełnie niewrażliwi na to, co robią. Wtedy są gotowi, aby rozpocząć pracę z prawdziwymi rakietami – mówi anonimowo jeden z byłych „pociskowych”.

W USA są trzy bazy z ICBM: w Montanie, Dakocie Północnej i Baza Sił Powietrznych im. F.E. Warrena w Wyoming, gdzie trafił Sellers. Nie są tajne, mają swoje strony internetowe i profile na Facebooku. Przy wejściu na teren bazy w Wyoming stoją trzy nieuzbrojone ICBM. W ubiegłym roku wojsko podświetliło je na niebiesko w ramach krajowej akcji walki z przestępczością seksualną.

„Stacjonujący tu żołnierze 90. Skrzydła Rakietowego obsługują 150 ICBM ‚Minuteman’. Rakiety są w stanie pełnej gotowości bojowej przez 24 godziny na dobę, 365 dni w roku” – informuje na swojej stronie baza.

Minutemany to rakiety na paliwo stałe, odpalane z podziemnych silosów. Ochrzczono je nazwą ochotników z czasów kolonii brytyjskich, których powoływano pod broń „w ciągu minuty”. Każda jest w stanie przenieść na odległość 13 tys. km trzy naprowadzające się na cel głowice termojądrowe o mocy 475 kiloton każda. To 30 razy więcej od bomby zrzuconej na Hiroszimę.

Kuchnia, salon i stojak z karabinami szturmowymi

Silosy z rakietami są rozsiane po polach, które ciągną się dziesiątki kilometrów na wschód i południe od bazy Warrena. Podziemne i wzmocnione na wypadek ataku instalacje łączą je z podziemnymi centrami dowodzenia. Zdarzało się, że Sellers jechał do swojej kapsuły trzy godziny. Po drodze mijał krowy, traktory i nieliczne zabudowania rolnicze. Tutejsi mieszkańcy są przyzwyczajeni do obecności żołnierzy w moro, którzy czasem zamykają drogi, aby przewieźć broń masowego rażenia.


Plan podziemnego centrum i jego naziemnej zabudowy

Wejścia do kapsuł wyglądają nietypowo. Mieszczą się w domkach jednorodzinnych z prefabrykatów, w których śmiało mogłyby zamieszkać amerykańskie rodziny, o ile nie przeszkadzałoby im towarzystwo zasieków z drutu kolczastego i wież radiowych.

W środku kuchnia, urządzony salon, ale także półki zastawione granatami i stojaki na karabiny szturmowe. To uzbrojenie wojskowych patroli, których zadaniem jest pilnowanie naziemnej infrastruktury. Jeśli detektory wykryją ruch w pobliżu silosów z pociskami, patrol jedzie sprawdzić, co się dzieje. W 2003 roku aktywiści organizacji protestującej przeciw broni jądrowej walili młotami w betonowe czapy silosów, ale bardzo rzadko zdarza się, że alarm wywołują ludzie. Zwykle patrole zajmują się płoszeniem dzikich zwierząt.

W każdym z domków znajduje się winda, która jedzie 18 m w dół do składającej się z dwóch pomieszczeń kapsuły. Podziemne centrum ma 50 m kw. powierzchni otoczonej grubymi na ponad metr murami. Znajdujące się w środku wyposażenie świetnie pamięta czasy zimnej wojny. Żołnierze korzystają z wiekowych telefonów i wysłużonych foteli. Konsole są przystosowane do ośmiocalowych dyskietek, których już od dawna nikt na świecie nie używa. Dopiero w 2015 roku Pentagon znalazł pieniądze na modernizację i rozpoczęła się wymiana wyposażenia.

Życie od alarmu bojowego do alarmu

W kapsule na 24-godzinnych wachtach zawsze pracuje dwóch żołnierzy. Ich głównym zadaniem jest obsługa ICBM, opisana w grubych podręcznikach. Instrukcje opisują wszystko: od konserwacji znajdujących się w kapsułach urządzeń po ćwiczenia bojowe i procedury na wypadek wojny jądrowej. Operatorzy, kierując się checklistami, podążają od instrukcji do instrukcji, od przycisku do przycisku na konsoli.

– Mamy listy kontrolne do wszystkiego. Ta praca polega na orientowaniu się, którą listę mam wykorzystać w danej sytuacji. Ci, którzy są dobrzy w tego typu myśleniu, zostają liderami. Ale trudno taką pracą zaimponować komuś z zewnątrz – opowiada Sellers.

Gotowość żołnierzy jest regularnie testowana w trakcie służby za pomocą niezapowiedzianych alarmów bojowych. Nagle światła w kapsule zaczynają migać, rozlega się dźwięk alarmowy. Każdy łapie za swoje podręczniki z instrukcjami i wykonuje zapisane w nich komendy.

Raz na miesiąc operatorzy przechodzą testy, które badają ich zaznajomienie z instrukcjami. Osobno sprawdzana jest znajomość procedur „Nagłych rozkazów wojennych” – dokumentu tak tajnego, że jego znajomość sprawdza się w niejawnym pomieszczeniu zwanym przez żołnierzy „kryptą”. Sellers opowiada, że podczas pierwszego egzaminu ze znajomości instrukcji narobił błędów. Później ze zdziwieniem odkrył, że żołnierze nagminne ściągają, i sam zaczął ściągać.

To, co się dzieje w kapsule, zostaje w kapsule

Żołnierze pracują w tym samych parach przez przynajmniej osiem miesięcy. Na trwających dobę wachtach mają okazję bardzo dobrze się poznać. – To, co się dzieje w kapsule, zostaje w kapsule. Jedzenie, spanie i pracowanie na tak małej przestrzeni przez miesiące buduje niesamowicie silną relację – opowiada jeden z byłych „pociskowych”.

Pomiędzy wypełnianiem instrukcji żołnierze oglądają telewizję, czytają, uczą i rozmyślają. Spędzając długie godziny w kapsule, Sellers nieraz zastanawiał się, czy nie uczestniczy w jakimś eksperymencie. Może nieopodal wcale nie ma żadnych rakiet? Może centra rakietowe wcale ich nie kontrolują? Identyczne wrażenia miał były „pociskowy” z bazy w Montanie.

– Zastanawialiśmy się, czy to nie jest jakiś wielki eksperyment Pawłowa. Rozglądaliśmy się, czy w środku nie zamontowano potajemnie kamer. Wydawało nam się, że alarmy zawsze ogłaszane są w momentach, gdy stawaliśmy się zmęczeni albo zaczynaliśmy oglądać mecz futbolu. Alarm – i już przewracasz kartki, nie widząc dokładnie, co się dzieje – opowiada.

Kobiety służą w kapsułach od lat 80., więc teoretycznie żołnierze mają pod ziemią szansę na romans. Ale jak opowiada Sellers, warunki do romansowania nie są idealne w miejscu, które śmierdzi jak szatnia, a czasami o wiele gorzej. Według byłego „pociskowego” z bazy w Malmstrom w Montanie system sanitarny w jednej z kapsuł był tak nieszczelny, że w powietrzu nieustannie unosił się zapach ścieków. Załoga dostała rozkaz, aby załatwiać się do wiader, a potem wynosić je na górę po 24 godzinach służby.

– Gdy złożyłem skargę na warunki w kapsule, dowódca kazał mi się odpieprzyć i przypomniał, że amerykańskie wojska w krajach Trzeciego Świata muszą funkcjonować w dużo gorszych warunkach. Trudno było się z tym kłócić – mówi.

Kapsuła przyprawiała mnie o mdłości

– W kapsule nie ma znaczenia, czy dziś jest Boże Narodzenie, czy Święto Niepodległości. Przybywając w środku, doświadczasz niekończącego się jet lagu. Nocą nie chce ci się spać, bo jesteś w pomieszczeniu oświetlanym jarzeniówkami. Oddychasz suchym powietrzem z zamkniętego obiegu – opowiada Sellers.

– Po 1,5 roku służby miałem wrażenie, że nigdy nie śpię i nigdy nie jestem obudzony. Poczułem, że osiągam stan zombi. Po adrenalinie dawno nie było śladu. Wiedziałem, że najbliższe lata będę musiał spędzać bezsennie nocą pod ziemią i podążać za instrukcjami. Te lata wydały mi się jak wyrok – dodaje.

O podobnych problemach mówią też inni żołnierze. Kolejny „pociskowy” opowiada, że raz był w kapsule 72 godziny, co nieomal doprowadziło go na krawędź załamania. – Kapsuły nieustannie wibrują od pracujących urządzeń. Już nie mogłem dłużej wytrzymać tych wibracji. Kapsuła przyprawiała mnie o mdłości – mówi.

Ale służba to służba i przed końcem kontaktu właściwie nie ma z niej ucieczki. – Możesz powiedzieć dowódcy, że twoja kondycja psychiczna nie jest najlepsza, ale jeśli to zrobisz, twój szef będzie na ciebie patrzył jak na tchórza i traktował jak kogoś, kto nie radzi sobie ze służbą – mówi „pociskowy” z Malmstrom.

Dowództwo sił powietrznych ma świadomość, że życie w kapsule może być trudne do zniesienia. Aby odstresować żołnierzy,

dowódcy organizują im – jak to nazywa Sellers – „obowiązkowe zabawy”. Np. żołnierze z bazy im. Warrena mają obowiązek uczestniczyć w dorocznym dwutygodniowym festiwalu, na którym ujeżdża się byki i łapie cielęta na lasso. W czasie jednego z takich festiwali – w 2009 roku – Sellers przypadkowo zakończył swoją karierę.

Psycholog: Charakter pracy powoduje znaczną frustrację

Pojechał na festiwal po 24-godzinnej zmianie, a potem wrócił do domu i poszedł spać. Nie wstał z łóżka kolejnego dnia, chociaż miał stawić się na spotkaniu dowództwa z żołnierzami. Przez dwa lata wykonywał rozkazy, teraz je zignorował. Nieobecność tłumaczył w mailu wysłanym do swojego szefa. „Uznałem, że pozostanie w domu będzie najlepszym rozwiązaniem. Ale przy odrobinie szczęścia będę mógł pracować dalej i zażegnam psychiczną katastrofę” – napisał.

Żołnierze mają prawo opuścić zmianę albo dwie. Akceptowalnymi powodami są wizyta u lekarza ze skręconą kostką, usunięcie zęba mądrości, zerwanie z dziewczyną czy choroba rodzica. Poważniejsze problemy mogą zakończyć się odebraniem prawa do wykonywania obowiązków służbowych.

Siły powietrzne mają swój system nadzorowania żołnierzy nazywany programem niezawodności kadr. Wymaga on od „pociskowych”, aby monitorowali, w jakim stanie są ich partnerzy, a także „własną przydatność do służby”. Każdy „pociskowy” na początku służby musi przejść ocenę zdrowia psychicznego, która określa, czy jest żołnierz jest zdolny do służby.

Sellers czasowo stracił swoją zdolność krótko po tym, jak jego maila przeczytał dowódca. Podczas rozmowy z przełożonym Sellers opowiedział mu o wszystkim – jak czuje się, przebywając w kapsule, jak bardzo ta praca jest dla niego frustrująca czy też o tym, że żołnierze nagminne oszukują podczas testów. Dowódca napisał w raporcie, że „refleksje Sellersa wydają się nie być zakorzenione w rzeczywistości”, i odesłał go do psychologa.

Psycholog uznał, że Sellers „nie stanowi zagrożenia dla siebie i innych”. Wykazuje jednak „znaczą frustrację, której źródłem jest sytuacja, gdy jego umiejętności nie są w pełni wykorzystywane”. Zdiagnozował u żołnierza zaburzenia adaptacyjne, które powstają pod wpływem trudności z dostosowaniem się do znacząco nowych okoliczności życiowych. Psycholog zalecił dowódcy Sellersa, aby zachęcił go do skorzystania z psychoterapii, która pomoże mu radzić sobie ze stresem. Ale dowódca odebrał mu na stałe prawo do wykonywania dotychczasowej pracy i skierował go do niewymagających kwalifikacji prac na terenie bazy, takich jak wynoszenie śmieci i mycie podłóg.

Bezczynność i poczucie nieistotności ciąży na psychice żołnierzy

Blake Sellers ma dziś 32 lata. Studiuje zarządzanie i ekonomię na uniwersytecie w Denver. Pracuje w firmie telekomunikacyjnej. Nadal ma żal do dawnych dowódców, którzy potraktowali jego skargę na warunki pracy jako problem zdrowia psychicznego.

– Ciężko było mi się przyzwyczaić się do życia w cywilu. W kapsule rozwijałem bardzo specyficzne umiejętności, które nie przystają do realnego życia. Jedyne przydatne rzeczy, jakie tam zyskałem, to wyższa tolerancja na stres i pracę z palantami – mówi.

W marcu 2014 roku, dwa lata po tym, jak Sellers został zwolniony ze służby, jego dawny dowódca także stracił pracę. Został usunięty ze stanowiska po serii skandali, które wstrząsnęły wojskami rakietowymi. Zaczęło się od generała Michaela Careya, który w podległych sobie bazach miał 500 IMBM. Podczas wizyty w Moskwie generał nie trzeźwiał i zadawał się z nieznajomymi kobietami. Później okazało się, że zastępca dowódcy sił nuklearnych USA wiceadmirał Timothy Giardina jest oszustem, który fałszywymi żetonami gra w kasynach. Wreszcie na jaw wyszło, że prawie co piąty oficer sił nuklearnych oszukiwał na comiesięcznych testach. Zwolniono wówczas dziewięciu dowódców.

Kontrola zlecona przez Departament Obrony wykazała, że w bazach rakiet atomowych panują rozprężenie i bałagan, a żołnierze pilnujący rakiet mają niskie morale. Bezczynność i poczucie nieistotności, jak się wydaje, ciążyło na psychice żołnierzy. Według „Rolling Stone” to może wyjaśniać, dlaczego liczna grupa żołnierzy wojsk jądrowych została w ostatnich latach oskarżona o posiadanie narkotyków, napaści, w tym na tle seksualnym, czy jazdę po pijanemu.

– Raport nie wykazał niczego, czego nie dałoby się naprawić. Siły nuklearne borykają się z poważnymi problemami systemowymi, ale nadal są najważniejszą częścią naszych sił zbrojnych i potrzebujemy tam najlepszych ludzi – mówił Eric Hagel z Departamentu Obrony.

Zobacz także

zgodzili

wyborcza.pl

 

Giertych: „Dobrze znam autora realizowanego [w Polsce] planu, (…), ma manię bycia Piłsudskim”

MIG, 26.12.2015

 

Roman Giertych

Roman Giertych (SŁAWOMIR KAMIŃSKI/AG)

Roman Giertych napisał na Facebooku post, który określił jako „list do konserwatystów”. Przestrzega w nim przed władzą Jarosława Kaczyńskiego, tłumaczy, dlaczego w pewnym momencie zerwał z nim współpracę i apeluje do Kościoła katolickiego, by przemyślał swoje wsparcie dla PiS.

 

„Ten list kieruję do tych wszystkich, którzy podzielając wartości tradycyjne dla naszej kultury czują się coraz bardziej zaniepokojeni sytuacją w Polsce” – zaczyna były wicepremier. I od razu dodaje, że rozumie, dlaczego jest ona taka, a nie inna. „Dobrze znam autora realizowanego planu, (…), spędziłem z nim dziesiątki godzin na poufnych rozmowach” – stwierdza.

Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyńskiego, z którym Giertych współtworzył rząd w latach 2005-2007. Były szef Ligi Polskich Rodzin tłumaczy, dlaczego w pewnym momencie zerwał współpracę z PiS, choć propozycja, jaką otrzymał od prezesa, byłaby dla niego bardzo, bardzo korzystna.

„Premier Jarosław Kaczyński proponował mi udział w rozbiorze Samoobrony po uchyleniu immunitetu dla Andrzeja Leppera i oskarżeniu go o korupcję” – pisze prawnik. Po co ten zabieg? Mecenas tłumaczy, że szef PiS wiedział, że nie może przyjąć do swojej partii licznej grupy posłów Samoobrony – a Giertych mógł. Po co?

Według byłego wicepremiera – by zrealizować kolejny etap projektu „IV Rzeczypospolitej”.

Tym etapem miała być zmiana ustawy o TK poprzez podporządkowanie Prezydentowi i stworzenie sądu prasowego dla sądzenia spraw mediów publicznych w jednym wydziale, gdzie sędziów powołałby Prezydent RP – pisze Giertych. I przyznaje, że zdawał sobie sprawę, iż odmowa oznacza dla jego partii trudne czasy – i dla niego samego też.

Dlaczego odmówił Kaczyńskiemu?

„Co więc spowodowało, że nie przyjąłem tej oferty i od tego czasu jestem bardzo konsekwentnym przeciwnikiem PiS? Jedna rzecz: Kaczyński ma manię bycia Piłsudskim. Ma obłędne przekonanie, że jego misją życiową jest <dokończyć testament=”” marszałka=””>i zrealizować . A warunkiem tej misji jest posiadanie władzy takiej jak Piłsudski” – wykłada swoją interpretację Giertych.

A dla wychowanego na endeckich ideach lidera LPR i byłego szefa Młodzieży Wszechpolskiej „tego typu władza w Polsce XXI wieku jaka Piłsudski posiadał w XX wieku oznaczałaby stałe przesunięcie naszego kraju w obszar niestabilności politycznej charakterystycznej dla krajów postsowieckich” – na co nie chciał się zgodzić.

Zdaniem Giertycha Jarosław Kaczyński nie rozumie procesów międzynarodowych – a jedną z przyczyn tego stanu rzeczy ma być nieznajomość języków obcych. „Ktoś to nie zna żadnego języka obcego nie jest w stanie zrozumieć świata poza Polską” – pisze mecenas i sugeruje, że szef PiS dąży do sprawowania władzy w sposób, który „na stałe może nas usunąć ze Świata Zachodu (…)”.

Apel do Kościoła o nadzór nad mediami katolickimi

Giertych krytykuje też polskich biskupów Kościoła katolickiego za to, że nie dopilnowali katolickich mediów, które „które gremialnie poparły jedną partię”. „Szanowni Księża Biskupi! Im wcześniej przyznacie się do błędu braku nadzoru nad mediami katolickimi, które gremialnie poparły jedną partię tym mniejsze będą straty po tym, jak projekt dyktatury Jarosława Kaczyńskiego minie w niesławie” – pisze i apeluje, by Kościół próbował raczej łączyć strony sporu politycznego, niż opowiadał się wyraźnie po jednej ze stron tego sporu.

giertychPisze

gazeta.pl