11 Listopada

Wybory samorządowe 16 listopada. Jest podpis premiera

21.08.2014
Wybory samorządowe 16 listopada. Jest podpis premiera
Foto: TVN 24 | Video: tvn24Wybory będą kosztowały ok. 200 mln zł

Wybory samorządowe odbędą się 16 listopada, a ich druga tura – tam, gdzie to będzie konieczne – 30 listopada. Premier Donald Tusk podpisał w czwartek rozporządzenie w tej sprawie – poinformowała rzecznik rządu. Wybierzemy blisko 47 tys. radnych i 2,5 tys. wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Wybory będą kosztowały ok. 200 mln zł.

 

Jak powiedziała Małgorzata Kidawa-Błońska, decyzja ma się ukazać w Dzienniku ustaw 27 sierpnia.

 

Z tym dniem formalnie rozpocznie się kampania wyborcza.

Wybory samorządowe zarządza premier, jednak ich datę jednoznacznie wyznaczają przepisy kodeksu wyborczego.

Zgodnie z kodeksem wybory samorządowe odbywają się w ostatni dzień wolny od pracy poprzedzający upływ kadencji rad.

Kadencja obecnych rad upływa 21 listopada, a ostatnim dniem wolnym od pracy przed tym terminem jest 16 listopada.

 

Rzeczniczka rządu o terminie wyborów samorządowych
Wideo: tvn24Rzeczniczka rządu o terminie wyborów samorządowych

 

Cztery głosy

W wyborach samorządowych wyborcy w większości gmin będą mogli oddać aż cztery głosy; po jednym w głosowaniu na radnych: gminy, powiatu i województwa oraz jeden przy wyborze wójta, burmistrza lub prezydenta miasta.

Nieco inaczej będą głosować wyborcy w miastach na prawach powiatu i w Warszawie. Mieszkańcy miast na prawach powiatu będą wybierać radnych miasta, sejmiku województwa oraz prezydenta miasta. Z kolei mieszkańcy Warszawy zagłosują na radnych: miasta, dzielnic, sejmiku województwa oraz na prezydenta miasta.

 

Jednomandatowe okręgi

Zarządzone na 16 listopada wybory będą się nieco różnić od poprzednich. Po raz pierwszy wybory do rad gmin (oprócz miast na prawach powiatu) odbędą się w jednomandatowych okręgach wyborczych. Jak wyjaśnia sekretarz PKW Kazimierz Czaplicki, w każdym okręgu będzie do zdobycia jeden mandat; otrzyma go kandydat, który zdobędzie najwięcej głosów.

Sekretarz PKW ocenia, że zmiana wyboru rad gmin nie powinna stanowić dla wyborców kłopotu. – Wyborca zawsze stawia znak X przy nazwisku jednego kandydata – zaznaczył.

Każda gmina została podzielona na tyle okręgów wyborczych, ile mandatów jest do obsadzenia w danej radzie (liczba mandatów zależy od liczby mieszkańców w danej gminie). Piętnastu radnych wybierzemy w gminach do 20 tys. mieszkańców; dwudziestu jeden w gminach do 50 tys. mieszkańców; dwudziestu trzech w gminach do 100 tys. mieszkańców – przypomina Fundacja im. Stefana Batorego w poradniku przygotowanym w ramach programu „Masz głos. Masz wybór”.

Wielomandatowe i proporcjonalne

 

Czaplicki zaznacza, że w wyborach do pozostałych rad: miast na prawach powiatu, powiatów, a także do sejmików wojewódzkich i rad dzielnic Warszawy wybory są wielomandatowe i proporcjonalne.

W jednym okręgu w mieście na prawach powiatu do podziału może być od pięciu do dziesięciu mandatów. Miejskie rady mogą liczyć maksymalnie 45 członków, z wyjątkiem Rady Warszawy, która liczy 60 radnych. Wyborca może oddać zawsze tylko jeden głos, niezależnie od przypadającej na okręg liczby mandatów. Mandaty są dzielone proporcjonalnie do liczby oddanych głosów między komitety, które przekroczyły 5-proc. próg wyborczy (metodą d’Hondta). Mandaty trafiają do kandydatów z danej listy, którzy otrzymali najwięcej głosów.

Mieszkańcy miast na prawach powiatu wybierają wyłącznie radę miejską i prezydenta miasta (miasta na prawach powiatu nie mają odrębnych organów gminy i powiatu) oraz radnych do sejmiku wojewódzkiego – otrzymają więc nie cztery, ale trzy karty do głosowania. Wyjątkowym miastem na prawach powiatu jest Warszawa; mieszkańcy stolicy głosują dodatkowo na radnych dzielnic.

Także w wyborach do rad powiatu obowiązuje system proporcjonalny i 5-proc. próg wyborczy. W każdym okręgu wybiera się od trzech do dziesięciu radnych. Wyborca może skreślić tylko jedno nazwisko na jednej z list niezależnie od liczby mandatów do obsadzenia.

Piętnastu radnych wybieranych jest w powiatach liczących do 40 tys. mieszkańców. Po dwa kolejne mandaty przypadają na każde kolejne „rozpoczęte” 20 tys. mieszkańców. Rada powiatu liczy nie więcej niż 29 radnych.

Także jeden głos przysługuje wyborcy w wyborach do sejmiku wojewódzkiego. Okręgi wyborcze mogą się bardzo różnić swoją wielkością – do obsadzenia może być od 5 do 15 mandatów. W województwach liczących do dwóch milionów mieszkańców wybieramy trzydziestu radnych oraz po trzech dodatkowo na każde rozpoczęte 500 tys. mieszkańców.

 

Możliwa druga tura

 

Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast od 2002 r. są wybierani w wyborach bezpośrednich. Oznacza to, że zwycięża ten kandydat, który uzyskał ponad połowę ważnie oddanych głosów. – Jeżeli żaden z kandydatów takiej większości nie uzyska, za dwa tygodnie przeprowadzana jest dogrywka. W drugiej turze głosowania obowiązuje zwykła większość, a więc kandydat wygrywa większością głosów nad swoim przeciwnikiem – powiedział Czaplicki. Do drugiej tury wyborów przechodzi dwóch kandydatów z najlepszym wynikiem.

Podział na okręgi wyborcze powinien respektować tzw. jednolitą normę przedstawicielstwa. Oznacza to, że w każdym okręgu liczba wyborców przypadająca na jeden mandat radnego powinna być zbliżona, aby zapewnić każdemu z nich równą siłę głosu. W wyjątkowych sytuacjach, kiedy doszło do istotnej zmiany liczby mieszkańców poszczególnych okręgów, można jeszcze modyfikować mapę okręgów wyborczych; jest na to czas do 21 sierpnia.

 

Polacy wybiorą blisko 47 tys. radnych gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. Zdecydują także o wyborze w sumie blisko 2,5 tys. wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.

Koszt: 200 mln zł

Wybory samorządowe będą kosztowały ok. 200 mln zł – wynika z informacji uzyskanych w PKW. Poprzednie wybory samorządowe – w 2010 r. – wyniosły blisko 116 mln zł.

Jak wyjaśnił Krzysztof Lorentz z Krajowego Biura Wyborczego koszty wyborów wzrosły m.in. w związku z koniecznością sporządzania kart do głosowania, które umożliwiają stosowanie nakładek brajlowskich, wprowadzeniem głosowania korespondencyjnego dla osób niepełnosprawnych oraz podniesieniem diet dla członków komisji.

TVN24.pl

Czy Polacy się nienawidzą? Nadchodzące dwa dni dadzą odpowiedź

Pa­ra­doks: w trak­cie ob­cho­dów Świę­ta Nie­pod­le­gło­ści czło­wie­kiem numer jeden w Pol­sce staje się mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. Czło­wiek, który w gar­ści trzy­ma wszyst­kie służ­by – na wy­pa­dek, gdy­by­śmy 10 i 11 li­sto­pa­da, krzy­cząc „Pol­ska!”, za­czę­li okła­dać się po twa­rzach. W tych dniach to do­sko­na­le widać: nie­na­wi­dzi­my się. Nad­cho­dzą­ce dwa dni znów mogą dać tego dowód.

Marsz Niepodległości z 2012 rokuMarsz Niepodległości z 2012 rokuFoto: Stefan Romanik / Agencja Gazeta

W przed­dzień rocz­ni­cy od­zy­ska­nia wol­no­ści roz­ma­wia­my o tym z ludź­mi, któ­rzy Pol­skę widzą róż­nie – bo i sami są zu­peł­nie różni od sie­bie. Wszyst­kich py­ta­my o to, co bę­dzie dalej. Bo wyj­ścia są dwa: albo za­uwa­ży­my, że się za­ga­lo­po­wa­li­śmy, albo… – Spo­koj­nie. W tym roku po raz ostat­ni bę­dzie­my świę­to­wać tak, jak teraz, zu­peł­nie po­dzie­le­ni. Za rok, 11 li­sto­pa­da, bę­dzie­my już wszy­scy razem – za­pew­nia nas pierw­szy z roz­mów­ców, Jan To­ma­szew­ski, słyn­ny pol­ski pił­karz, dziś czło­wiek pra­wi­cy, zwią­za­ny z PiS. I do­kład­nie tłu­ma­czy, dla­cze­go już wkrót­ce Po­la­cy będą jedną drużyną – jak za cza­sów Gór­skie­go.

 

Rozmawiamy także z Robertem Biedroniem, posłem, od lat walczącym o prawa dla homoseksualistów; Robertem Winnickim, narodowcem, który Polskę chciałby pewnie poukładać zupełnie na odwrót niż Biedroń. O podziały pytamy też Katarzynę Bratkowską, feministkę; muzyka Darka Malejonka oraz jednego z najmłodszych posłów w III RP, Michała Kabacińskiego.

„To już ostatnie takie święto!”

– Przyznaję: przeraża mnie to, co dzieje się w Polsce. Rzeczywiście trudno nawet policzyć, jak wiele różnych środowisk chce świętować 11 listopada osobno. Według mnie, próbę połączenia Polaków podjął w 2008 roku prezydent Lech Kaczyński. Po jego śmierci, po katastrofie smoleńskiej, sytuacja stała się dramatyczna – przyznaje w rozmowie z nami Jan Tomaszewski. Mówiąc o dzisiejszych podziałach, trudno nie zacząć od Smoleńska.

Poseł Prawa i Sprawiedliwości i legendarny piłkarz zaskakuje nas dwukrotnie: najpierw zrzucając część winy za to, co dzieje się w Polsce na Rosjan (choć dodaje, że pretensje musimy mieć głównie do nas samych o to, że „daliśmy się wmanewrować”) – a później przekonując, że w tym roku po raz ostatni będziemy świętować tak bardzo podzieleni. – Mówię to z pełną odpowiedzialnością: to Rosjanie manipulują nami jak marionetkami i to oni są współodpowiedzialni za wywołanie wojny polsko-polskiej po katastrofie smoleńskiej. Daliśmy się im wmanewrować jak trampkarze! – mówi Tomaszewski.

I przedstawia ciekawą teorię: wrak prezydenckiego tupolewa, który rozbił się w kwietniu 2010 roku w Smoleńsku, dotąd symbol  już nie tylko śmierci 96 osób, ale i polsko-polskich kłótni – wkrótce będzie symbolem zjednoczenia. – My ten wrak w końcu odzyskamy, najdalej w przyszłym roku. I wówczas nareszcie dowiemy się całej prawdy. Nie sugeruję, jaka ona będzie – ale nawet najgorsza prawda jest lepsza od najsłodszego kłamstwa. I wokół tego znów się zjednoczymy – przekonuje Tomaszewski.

Pan Jan świętował będzie w Łodzi, wraz z kolegami partyjnymi. Żałuje, że w trakcie Święta Niepodległości liderzy największych partii – Donald Tusk i Jarosław Kaczyński – nie pójdą w jednym marszu.

„Zmierzamy ku przepaści. To może być już trwały podział”

– Ja traktuję Sejm jak reprezentację Polski, w której grałem. Na co dzień „nienawidziłem” Deyny, bo mnie ośmieszał; Laty, bo strzelał mi bramki – ale wszyscy mieliśmy na koszulkach godło naszego wspólnego kraju. I to się liczyło. Wszyscy gramy w jednej drużynie, wszyscy tu w Sejmie, wszyscy w Polsce – dodaje Tomaszewski.

W jednej drużynie i w Sejmie, i w Polsce gra z nim Robert Biedroń. Do starcia obu panów doszło w wakacje, gdy Tomaszewski mówił publicznie, że homoseksualistów szanuje, ale nie akceptuje ich zachowania. Ale gdyby któryś z jego kolegów z PiS-u chciał obrazić Biedronia za jego orientację seksualną? – Broniłbym Roberta – mówi Tomaszewski.

– Polska potrzebuje dialogu i pojednania jak powietrza. Zmierzamy ku przepaści, która może na trwałe podzielić społeczeństwo. Rosną w siłę ruchy nacjonalistyczne i populistyczne, politycy nie szukają porozumienia, jakiego uczył np. Tadeusz Mazowiecki. Dlatego każdy gest pojednania, wspólnoty jest na wagę złota. Rozmawiajmy ze sobą jak najczęściej – zachęca w rozmowie z nami poseł Robert Biedroń.

Tylko że dziś pytanie brzmi: jak zmienić Polskę, by równie dobrze żyło się w niej zwolennikom lewicy i prawicy?  Narodowcom i feministkom. Ateistom i środowisku Radia Maryja. I równocześnie wszystkim pozostałym. – Czerwone światło musi się włączyć wtedy, gdy ktoś chce siłą narzucać swoje poglądy i ograniczać prawa innych. Ale przecież demokracja cechuje się różnorodnością poglądów. I tego trzeba pilnować – uważa Biedroń.

A chwilę wcześniej, w trakcie rozmowy, przywołujemy scenę z Sejmu: gdy Biedroń występuje na wspólnej konferencji prasowej z konserwatywnym Johnem Godsonem – ponad podziałami.

Jak będzie świętował poseł? – Ja świętuję dzień niepodległości każdego dnia. Cieszę się i jestem dumny z Polski każdego dnia. Jestem patriotą i kocham Polskę. Ale nie robię tego wymachując tylko flagą biało-czerwoną. Mój patriotyzm – to patriotyzm dnia codziennego – tłumaczy.

„Różnimy się z nienawiścią”

Poseł Biedroń to przedstawiciel partii, która najgłośniej w Polsce – łagodnie mówiąc – krytykuje Kościół. Z kolei Darek Malejonek, legendarny polski muzyk, to człowiek, który sam pewnie mógłby powiedzieć, że Kościołowi zawdzięcza wszystko. I znów: pisząc o podzielonej Polsce – nie sposób nie dostrzegać rosnącego konfliktu, który narasta między tymi, którzy Kościoła bronią, a tymi, którzy atakują.

– Chciałbym, żebyśmy umieli się różnić, żebyśmy umieli szanować się nawzajem. Najgorsze jest, gdy różnimy się z nienawiścią. A przecież różnice zdań same w sobie są naturalne, bo każdy ma jakieś własne idee, ideologie. Tylko że teraz – dookoła mamy kupę pogardy – opowiada w rozmowie z nami Malejonek.

I ma rację, gdy mówi, że nawzajem już zupełnie przestajemy się słuchać. – Mamy już tylko emocje i to emocje skrajne. A ja? Robię swoje. Przypominam na przykład w swoim ostatnim projekcie z Maleo Reggae Rockers, że mamy wspólną historię, wspólnych bohaterów (chodzi o płytę „Morowe Panny”, kultywującą pamięć o żołnierzach wyklętych – przyp.red.). Chciałbym, żeby dostrzegli to ludzie młodzi, których jeszcze nie uwikłano w te głupie podziały – mówi, wywołując przy okazji kolejną warstwę, wokół której w Polsce toczy się szalony spór: historię.

– Podziały są tak duże, że chyba słusznie przywołują już na myśl czasy saskie. I utratę własnego państwa – dodaje.

Malejonek w swoim legendarnym zespole Izrael, wraz z kolegami, udowadnia, że jednak da się wznieść bardzo wysoko ponad podziały. On – katolik, założyciel Izraela Robert Brylewski – dystansujący się od Kościołów czy inny z liderów, Włodzimierz Kiniorski, buddysta – na scenie stoją razem. – Każdy z nas ma różne zdanie w wielu kwestiach – dotyczących polityki, wiary. Każdy ma jakieś swoje wartości, sęk w tym, że te podstawowe mamy wspólne. I to wszystko – tłumaczy.

11 listopada będzie grał koncert wraz ze swoją formacją Maleo Reggae Rockers. Repertuar? Oczywiście „Morowe Panny”.

„Polska – to Gombrowicz? Czy poseł Zawisza?”

Gdyby z Darkiem Malejonkiem w dyskusję o polskim Kościele, polskiej historii i patriotyzmie weszła Katarzyna Bratkowska, feministka, to szanse na to, że obie strony by się dogadały – byłyby marne. Choć wspólne wartości może udałoby się – jednak – odnaleźć.

W każdym razie spór wokół tego, czym jest patriotyzm, 11 listopada jest oczywiście najlepiej widoczny.

– Wychowywana w tzw. patriotycznym domu, od dziecka miałam problem z patriotyzmem, z jego abstrakcyjnością i z jakimś rodzajem emocjonalnego szantażu – opowiada nam Katarzyna Bratkowska. – Co by miało znaczyć: „szczególnie uwielbiam właśnie Polskę”? Czy Polska to jakieś skończone dzieło autorskie?

– Nie wiem, czym jest polskość jako taka. Nie wiem, czy polskość to Gombrowicz, czy raczej poseł Zawisza? Czy polskość to Masłowska, czy polskość to polski episkopat? Czy polskość to marszałek Piłsudski, czy Tadeusz Kościuszko? Redemptoryści czy Arianie – Bracia Polscy? Pogańskie kulty czy polityczny Chrzest Polski? A może litewskie dziady? Jak w tej sytuacji mam właśnie polskość jako taką kochać? Czy może chodzi o miejsce? O granice na mapie? Czy o glebę? O ludzi czy o ideę? To jest wszystko zbyt niejasne – przyznaje Bratkowska.

11 listopada, jak mówi, nie będzie świętować „ani na biało-czerwono, ani na kolorowo”.  – Bycie fajnym, bo jest się Polakiem? Ja czegoś takiego nie potrzebuję, nie mam kompleksów.

„Jeśli ktoś zdradził, powinien ponieść karę”

Świętować będzie za to Robert Winnicki, jeden z liderów Ruchu Narodowego, współorganizator odbywającego się w Warszawie Marszu Niepodległości. Gdy kilka miesięcy temu rozmawialiśmy z nim, wieszczył rychły koniec takiej Polski, jaka jest dzisiaj.

– System zbudowany po roku ’89 jest zgniły. Opiera się na porozumieniu elit PRL-owskich z częścią opozycji, mającym na celu zagwarantowanie jakiejś grupie osób stanowisk i innych profitów. Ten system nie ma dobrych fundamentów: ani politycznych, ani gospodarczych, ani moralnych. Przy mocniejszym uderzenie rozsypie się jak domek z kart – mówił w rozmowie z nami.

Wraz z narodowcami Winnicki chce budować nową Polskę. Ale przy okazji wybrzmiewa pytanie: czy w tej Polsce znalazłoby się miejsce dla wszystkich naszych rozmówców?

W trakcie ostatniego Marszu Niepodległości lider Ruchu stwierdził m.in., że Polski rządzonej przez narodowców powinni bać się „lewacy i pedały”. – W trakcie tamtego wystąpienia nie mówiłem tylko o wrogach ideologicznych. Wskazywałem też na wrogów Polski, którzy doprowadzili nasz kraj do stanu, w jakim znajduje się obecnie. Jeśli ktoś zdradził nasz naród, jeśli ktoś ewidentnie działał na jego niekorzyść, to czy nie powinien ponieść najsurowszej kary? – mówił kilka miesięcy temu w rozmowie z Onetem Robert Winnicki.

„Nie byłbym w stanie żyć w Polsce Kaczyńskiego”

Przedstawicielem lewicy, ideologicznie wrogiej narodowcom, jest na przykład Michał Kabaciński. Jeden z najmłodszych posłów w Sejmie, ostatni z naszych rozmówców. Szans na to, że Polska stanie się krajem bez podziałów nie widzi. Tylko że jego zdaniem – z kolei – winna jest prawica.

– Dopóki tacy ludzie jak Kaczyński i Macierewicz będą bezkarnie podpalać nasz kraj, będziemy żyć w kraju podziałów. A ludzie Radia Maryja razem z narodowcami chcą wrócić do czasów selekcji społeczeństwa. Dla mnie nie ma zrozumienia dla takiego prowadzenia polityki, nie jestem też w stanie żyć w państwie policyjnym, jakiego pragnie Kaczyński – mówi Kabaciński, ale pewnie doskonale zdaje sobie sprawę, że tym samym myśleniem kierują się jego polityczni wrogowie, którzy – z kolei – wymazać z życia publicznego chcieliby – jego i innych „pali kotowców”.

Mimo to poseł Kabaciński winę za podzielenie Polaków dostrzega głównie po stronie obozu PiS. – Mam nadzieje, że kolejne wybory i coraz większa świadomość Polaków o szkodliwej postawie tego ugrupowania, doprowadzą do sceny politycznej, która mimo różnic, będzie się szanować – dodaje.

***

Jacek Kleyff, wybitny polski bard, napisał niegdyś o Polsce: „Na nazwy i na znaki – sram. (Bo) nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń. I w Polsce z tym nie jestem sam”.

Polsko-polska wojna trwa. A Kleyff może czuć się coraz bardziej samotny.

wiadomosci.onet.pl

Dodaj komentarz