Wybory, Binienda

Zaraz wracam - Wojciech Szacki: tu piszę o Polityce

Połączenie wyborów zabiłoby Tuska

17.08.2014

Wraca co pewien czas – tym razem sprzyjają temu wakacje – temat połączenia przyszłorocznych wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Roman Giertych rozwodził się nad zaletami tego rozwiązania w TVN24.

– Myślę, że tu się pojawia rozwiązanie bardzo proste, choć wymagające pewnego poświęcenia od prezydenta, ale myślę, że warto podjąć to ryzyko – powiedział były wicepremier. Na pytanie, czy w PO toczy się o tym dyskusja, Giertych zareagował typowo, czyli zasłonił się formułą, że nie ujawnia prywatnych rozmów.

Byłoby idealnie dla Platformy, gdyby wybory prezydenckie i do Sejmu przypadały tego samego dnia. Donald Tusk umiałby wykorzystać popularność Bronisława Komorowskiego; wyborcy prezydenccy niejako z rozpędu poparliby także prezydencką partię.

Rzecz w tym, że między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi zieje kilkumiesięczna luka w zasadzie niemożliwa do usunięcia. Są oczywiście sposoby przyspieszenia wyborów do Sejmu, ale albo niemożliwe do zrealizowania, albo tak kosztowne politycznie, że Tusk wyszedłby na tym jak Zabłocki na mydle.

Sposób pierwszy, samorozwiązanie Sejmu, odpada. Wymaga 307 głosów, PiS Platformie nie pomoże, większości się nie uzbiera.

Sposób drugi, kombinacje z budżetem. Jeśli prezydent nie dostanie do podpisu ustawy budżetowej w ciągu czterech miesięcy od złożenia jego projektu w Sejmie, ma – przez dwa tygodnie – prawo zarządzić przyspieszone wybory. Tyle że jeśli rząd dochowałby normalnych konstytucyjnych terminów, czyli złożył projekt budżetu do końca września 2014 r. – a parlament nie zdążyłby go uchwalić w ciągu czterech miesięcy – to prezydent miałby czas na skrócenie kadencji Sejmu do połowy lutego. Wybory musiałyby się odbyć najpóźniej 29 marca – półtora miesiąca przed prezydenckimi, które przypadną 10 lub 17 maja, czyli cel podstawowy – połączenie wyborów – byłby niezrealizowany. Machinacje z budżetem obciążyłyby Tuska, zmusiłyby poza tym Komorowskiego do wzięcia udziału w partyjnej nawalance, od której trzymał się konsekwentnie z daleka.

Sposób trzeci, dymisja Tuska. Premier mógłby tak wycyrklować swoje ustąpienie, by – zakładając współpracę z prezydentem w procedurze trzech kroków – wybory parlamentarne odbyły się razem z prezydenckimi. Ale to czysta utopia, która utopiłaby Tuska. Wyobraźmy sobie: premier oddaje władzę. Jak to wytłumaczyć? Że teraz już nie chce rządzić, ale za trzy miesiące znów mu się zachce? Wywołać awanturę z PSL, wyrzucić ludowców z koalicji? To z kim współrządzić po wyborach? Takie rozwiązanie gwarantowałoby jedynie chaos i kres kariery Tuska. Na co Giertych skądinąd pewnie liczy.

szacki.blog.polityka.pl

PO myśli o połączeniu wyborów prezydenckich i do Sejmu? Giertych w TVN: „Nie odpowiem na to pytanie”

Mig, 16.08.2014
Roman GiertychRoman Giertych (Fot. Albert Zawada/AG)
– Połączenie wyborów parlamentarnych z prezydenckimi pomogłoby PO – powiedział w „Faktach po Faktach” w TVN 24 Roman Giertych. Były minister edukacji uważa, że nastąpiłoby przesunięcie ciężaru kampanii z obozu rządowego na ośrodek prezydencki i przełożyłoby w pewnej części popularność prezydenta na dołującą w sondażach Platformę. Nie chciał jednak ujawnić, czy PO rozważa taki plan.
Gdy prowadzący zapytał, czy kryzys za wschodnią granicą i lęk przed Rosją może pomóc Tuskowi i PO i Komorowskiemu wygrać najbliższe wybory, Giertych odparł:- Myślę, że tu się pojawia rozwiązanie bardzo proste, choć wymagające pewnego poświęcenia od prezydenta, ale myślę, że warto podjąć to ryzyko – połączenia wyborów prezydenckich z parlamentarnymi.

 

Były minister edukacji i lider LPR, który jest obecnie prawnikiem, a wśród jego klientów są m.in. Radosław Sikorski i rodzina Tusków, argumentował, że „na pewno dałoby to oczywiste przesunięcie ciężaru prowadzenia kampanii z „obozu rządowego” na ośrodek prezydencki. – Wystarczy spojrzeć na wyniki badań opinii publicznej – zaufanie, jakim cieszy się prezydent, znacznie przekracza wyniki kogokolwiek z rządu czy opozycji. To by znacznie zwiększało szanse Platformy Obywatelskiej na uzyskanie pozytywnego wyniku w wyborach. Myślę, że tej pokusie mało kto będzie mógł się oprzeć – mówił Giertych.

„Czy myśl o połączeniu wyborów krąży w PO?” „Nie odpowiem”

Zdaniem byłego szefa LPR „przy niekorzystnym rozwoju wypadków opozycja może uzyskać większość zdolną odrzucać weta prezydenta. Stąd ma on oczywisty interes, aby zabezpieczyć swoją pozycję w Sejmie”. – Poza tym pan prezydent na pewno jest patriotą i zdaje sobie sprawę – może lepiej niż wielu, którzy zapomnieli, co to jest Jarosław Kaczyński i PiS – co by dla Polski oznaczały rządy Prawa i Sprawiedliwości – dodał. Dopytywany, „czy taka myśl (o połączeniu wyborów) krąży już w szeregach PO”, odparł że „na to pytanie nie odpowie”, bo nie ujawnia swoich prywatnych rozmów.

Giertych mówił też w kontekście kryzysu ukraińskiego, że „musi nas być stać” na wydatki na wojsko. – Nie ma ceny wolności, nawet jeśli raz na jakiś czas musimy zaciskać pasa – podkreślił. – Nie ma lepszego sposobu odstraszania niż dobrze przygotowane wojsko i społeczeństwo – dodał.

Zobacz także

TOK FM

Ekspert Macierewicza odpiera ataki: mówi się, że jestem „pisiorem”, to śmieszne

– Mówi się, że je­stem „pi­sio­rem”. To na­praw­dę śmiesz­ne. Po­wiem tylko tyle, że więk­szość pracy przy tych sy­mu­la­cjach wy­ko­ny­wa­li moi dok­to­ran­ci i stu­den­ci. To są Ame­ry­ka­nie, Chiń­czy­cy czy Hin­du­si. Oni nie tylko nie gło­su­ją na PiS, ale wielu nie wie nawet, gdzie leży Pol­ska – mówi w roz­mo­wie z „Na­szym Dzien­ni­kiem” prof. Wie­sław Bi­nien­da, od­pie­ra­jąc za­rzu­ty fał­szo­wa­nia zdję­cia TU-154 ze Smo­leń­ska.

Profesor Wiesław Binienda i profesor Kazimierz Nowaczyk podczas posiedzenia zespołu do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, fot. Sławomir KamińskiProfesor Wiesław Binienda i profesor Kazimierz Nowaczyk podczas posiedzenia zespołu do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, fot. Sławomir KamińskiFoto: Agencja Gazeta

Eks­pert ze­spo­łu Ma­cie­re­wi­cza uważa, że jest dys­kre­dy­to­wa­ny za to, że nie „ak­cep­tu­je ofi­cjal­ne­go kłam­stwa smo­leń­skie­go”.

– W tym szale medialnej nienawiści do niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec absurdów zawartych w raportach MAK i Millera – tłumaczy prof. Binienda.

Ekspert w USA mówi też: „Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż”.

– Została uruchomiona cała akcja szkalowania i opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony, teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie, gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano, że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z tego powodu kłopoty – mówi prof. Wiesław Binienda w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.

Spór o zdjęcie ze Smoleńska

Zdjęcie, które miało świadczyć o zamachu w Smoleńsku i które zdaniem zespołu Macieja Laska miało zostać sfałszowane, pochodzi z raportu MAK – twierdzi Antoni Macierewicz (PiS). Lasek i jego eksperci odpowiadają: w raporcie MAK nie ma takiej fotografii.

Chodzi o zdjęcia, które zamieścił w swojej prezentacji jeden z naukowców współpracujących z Macierewiczem – prof. Wiesław Binienda. Zespół Laska ogłosił, że zdjęcie, które miało popierać tezę, że w Smoleńsku doszło do zamachu, zostało sfałszowane przez obróbkę komputerową.

Macierewicz poinformował, że w związku z zarzutami zespołu Laska skierował wniosek do prokuratury ws. pomówienia. Oskarżył zarówno członków zespołu Laska, jak i premiera Donalda Tuska o tworzenie fałszywych dowodów, za co kodeks karny przewiduje do trzech lat więzienia.

– Oskarżenie dotyczy oszkalowania i zaatakowania zespołu parlamentarnego i profesora Biniendy. Ponieważ autorami są urzędnicy pana premiera, to doniesienie dotyczy też Donalda Tuska, który odpowiada za swoich urzędników – zaznaczył.

Na wcześniejszej konferencji prasowej poseł PiS stwierdził, że zdjęcie, na które powoływał się Binienda, „to jest zdjęcie z raportu Anodiny”, czyli dokumentu sporządzonego przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), którym kieruje Tatjana Anodina. Macierewicz zapewnił przy tym, że zdjęcie jest zamieszczone w raporcie MAK i nie jest fotomontażem.

– Sytuacja, w której pan Lasek donosi na panią Anodinę jest sytuacją ogólnie rzecz biorąc korzystną. Szkoda, że tak późno. Być może dlatego, że on nigdy się tym nie zajmował i na tym się nie zna. Szkoda, że wplątał w to prof. Biniendę. Być może było mu łatwiej mówić o Biniendzie niż o Anodinie – mówił Macierewicz.

(Nasz Dziennik,PAP/KK)

Źródło: Onet.pl

Ani dowód, ani zdjęcie

Piątek, 11 października 2013 (02:05)

Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu w Akron, ekspertem Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, rozmawia Piotr Falkowski

 

Podobno w jednej ze swoich prezentacji zamieścił Pan komputerowo zmodyfikowane zdjęcia skrzydeł tupolewa, zespół Laska zapowiedział, że złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. W jego oświadczeniu mowa jest o sfałszowaniu kluczowego dowodu zespołu parlamentarnego.

– Przede wszystkim to nie jest żaden kluczowy dowód. Te fotografie stanowiły wyłącznie uzupełnienie i dodatkową ilustrację dla zasadniczego wyniku mojej pracy, która polegała na komputerowej symulacji uderzenia skrzydła samolotu w brzozę. Co do zdjęć, to chciałbym zwrócić uwagę, że pod każdym jest wyraźnie podane źródło. Wszystkie fotografie skrzydeł pochodzą z raportu MAK. Pokazałem też wizualizację, którą dostarczył mi inż. Marek Dąbrowski. Na niej rzeczywiście komputerowo przesunięto odłamaną część skrzydła i przyłożono do pozostałego fragmentu. Wyraźnie powiedziałem, że jest to rekonstrukcja, więc nie wiem, jak można mówić o fałszerstwie.

Trwa kampania podważania Pana autorytetu po artykule w „Gazecie Wyborczej” i ujawnieniu zeznań Pana i dwóch innych współpracowników zespołu parlamentarnego. Nie ma Pan poczucia nadużycia zaufania i dobrej woli?

– Oczywiście, że prokuratura nadużyła mojego zaufania. Mogłem nie przyjmować wezwania do stawienia się do prokuratury. Była to wyłącznie moja dobra wola, że to wezwanie przyjąłem. Wiedziałem bowiem, że jeśli tego wezwania nie przyjmę, to zostanie rozpętana kampania propagandowa, że uciekam przed prokuraturą, gdyż kłamię. Zdawałem sobie sprawę, że prokuratura będzie manipulować moimi zeznaniami, ale nie przypuszczałem, że aż to takiego stopnia. Przykładowo, żaden cytat wyrwany z kontekstu, którym „Gazeta Wyborcza” starała się nas zdyskredytować w swym słynnym paszkwilu, nie pochodzi z moich zeznań. W tym szale medialnej nienawiści do niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec absurdów zawartych w raportach MAK i Millera. Dyskredytowani jesteśmy wszyscy hurtowo za to, że nie akceptujemy oficjalnego kłamstwa smoleńskiego.

Czy z perspektywy czasu nie wydaje się Panu, że pytania prokuratora były tendencyjne i już wtedy planowano wykorzystanie Pana zeznań poza śledztwem?

– Tak.

Przekazał Pan prokuraturze pliki z symulacją, o których mowa w zeznaniach?

– Poinformowałem prokuraturę, że na przekazanie plików komputerowych potrzebna jest zgoda mojej uczelni i NASA. Należy więc wystąpić do tych instytucji drogą formalną.

Jedną z kwestii, którą zaczęły eksponować nieprzychylne Panu media, jest finansowanie Pana badań. Docierają od czasu do czasu jakieś oświadczenia Pana uniwersytetu w tej sprawie, które chyba nie są dobrze rozumiane, a na dodatek manipuluje się nimi jak ostatnio w TVN24. Wyjaśnijmy to dokładnie.

– Przed TVN24 kilka miesięcy temu również „Newsweek Polska” zasypał administrację mojego uniwersytetu pytaniami i też dostał wyjaśnienie od rzecznika. Otóż połowę etatowego czasu pracy każdy profesor musi poświęcać na dydaktykę, a drugą połowę na badania naukowe. Uczelnia płaci oczywiście pensję, a więc można powiedzieć, że finansuje badania naukowe, ale nie finansuje żadnego z konkretnych projektów bezpośrednio. Profesorowie mogą ubiegać się o granty od różnych instytucji i firm.

W USA jest wolność badań naukowych i każdy naukowiec może się zajmować tematami, których wyniki jest w stanie publikować w formie artykułów naukowych i prezentować na konferencjach. Praca profesora musi być zgodna z misją uczelni, która mianowicie polega na prowadzeniu badań naukowych, nauczaniu studentów i promowaniu ich na stopnie naukowe. Ja to wszystko robię. Przypadek katastrofy smoleńskiej może być jak najbardziej tematem pracy naukowej. Wyniki tej pracy prezentowałem wielokrotnie na różnych konferencjach i wraz ze studentami opublikowałem artykuł naukowy na ten temat w międzynarodowym piśmie technicznym.

Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż. Dodatkowo zabezpieczeniem mojej swobody akademickiej jest to, że mam pozycję tzw. tenure. Jest to gwarancja, że nie zostanę usunięty z powodu przekonań politycznych czy zainteresowań. Stworzono ją z myślą o humanistach, na przykład politologach, i nigdy nie przypuszczałem, że mi, inżynierowi, może się taka ochrona przydać.

Jak Pan ocenia te dwa lata pracy nad przyczynami katastrofy?

– Niestety negatywnie. Nie byłem na to przygotowany. Jestem naiwnym naukowcem, odizolowanym od świata polityki. Wydawało mi się, że, gdy zaproponuję alternatywną metodę weryfikacji istotnych faktów przy pomocy narzędzi – mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – najlepszych na świecie, których jestem współtwórcą, to spotka się to z pozytywnym odbiorem. Stało się inaczej. Została uruchomiona cała akcja szkalowania i opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony, teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie, gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano, że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z tego powodu kłopoty.

Nie obawia się Pan, że zaszkodzi to Panu w karierze w USA?

– Na szczęście moja pozycja jest bardzo mocna. Przede wszystkim moja praca przyniosła uczelni 8 mln USD z zewnątrz, co jest rekordową wielkością funduszy, jakie uzyskuje jeden naukowiec. Od 2000 r. jestem dziekanem (department chair) i udaje mi się wykonywać tę funkcję administracyjną z powodzeniem, godząc ją z aktywną pracą naukową. Kiedy zaczynałem kierowanie wydziałem, było na nim 200 studentów i 12 profesorów. Teraz jest 450 studentów i 19 profesorów. To konkretne mierniki mojego sukcesu. Oczywiście najważniejsze są wskaźniki dotyczące moich publikacji naukowych, liczba wypromowanych magistrów i doktorów. Kieruję też od trzech lat czasopismem naukowym „Journal of Aerospace Engineering”. Od tego czasu tak zwiększyła się ilość przysyłanych i przyjmowanych artykułów, że wydawca podjął decyzję o zwiększeniu liczby stron oraz częstotliwości pisma z kwartalnika na dwumiesięcznik. Ostatnio wydaliśmy numer specjalny z okazji 70-lecia Centrum Badań NASA Glenn w Cleveland.

Napisali go sami kierownicy z NASA Glenn, którzy podsumowują 70 lat działalności swoich działów i dzielą się wizją dalszego rozwoju tego ośrodka badawczo-naukowego. To oznacza potencjalną ogromną ilość cytowań tego numeru. Jakoś NASA nie przestraszyła się skierowanej przeciwko mnie kampanii oszczerstw i zdecydowała powierzyć mojemu czasopismu swój jubileuszowy koronny produkt. Taka też była moja strategia wzmocnienia pisma, którą udało się zrealizować. Mówię o tych wszystkich sukcesach, gdyż gdyby nie one, na pewno kampania szkalowania mnie osiągnęłaby zamierzony efekt. Ale na szczęście te e-maile trafiają do ludzi, którzy mnie od wielu lat znają i wiedzą, co naprawdę robię i kim jestem. Na swoją reputację ciężko pracowałem wiele lat i dlatego nie jest mnie tak łatwo zniszczyć.

 

Ale chcąc nie chcąc znalazł się Pan w centrum sporu politycznego w Polsce.

– Rozumiem, ale nigdy nie było to moim celem i niezbyt mi cała ta sytuacja odpowiada. Staram się trzymać z dala od polityki, nie wypowiadam się na temat partii politycznych, wyborów itp. Nie mam wpływu na to, jaką etykietę mi się w Polsce przylepia. To, że mieszkam, tak jak większość współpracowników zespołu parlamentarnego, za granicą, ma znaczenie, gdyż my nie jesteśmy tak zaangażowani w sprawy wewnętrzne w Polsce, także w spory polityczne krajowe. Najczęściej nie mamy dostępu na bieżąco do krajowych mediów, nie czujemy takiej presji społeczno-politycznej jak ludzie w kraju, a przez to możemy prowadzić nasze analizy spokojniej, skupiając się na kwestiach technicznych. Mówi się, że jestem „pisiorem”.

To naprawdę śmieszne. Powiem tylko tyle, że większość pracy przy tych symulacjach wykonywali moi doktoranci i studenci. To są Amerykanie, Chińczycy czy Hindusi. Oni nie tylko nie głosują na PiS, ale wielu nie wie nawet, gdzie leży Polska. Gdziekolwiek mówię o swoich ustaleniach na temat katastrofy w gronie naukowców, nie natrafia to na żaden sprzeciw czy uwagi. Dla nich wpisuje się to w cały nurt podobnych wyników, na przykład prac profesora Roberta Bocchieri na temat testu samolotu Constellation opublikowanych w 2012 roku.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Falkowski

Źródło: naszdziennik.pl

Dodaj komentarz