Festyn PiS, tak chore teorie Macierewicza przesłoniły ogrom tragedii

Krzysztof Brejza informuje o plagiacie pomnika smoleńskiego na Placu Piłsudskiego w Warszawie.

TOK FM >>>

Onet i 96 opowieści smoleńskich >>>

– Latam od 16. roku życia. Przez 14 lat badałem wypadki lotnicze. Bezpieczeństwo latania mam we krwi. Zdecydowałem się walczyć z tezami zamachowymi i to robię. Jeśli nie będziemy prostować teorii spiskowych Macierewicza, to Smoleńsk się powtórzy – mówi dr Maciej Lasek, były członek komisji Millera.

Jacek Gądek: 26 proc. Polaków mówi, że w Smoleńsku doszło do zamachu. O 8 punktów proc. więcej niż przed rokiem (Kantar Millward Brown dla TVN). Ma pan poczucie porażki?

Dr Maciej Lasek: Nie.

Dlaczego?

– Bo siły i środki zaangażowane w lansowanie wersji zamachowej są ogromne – robi to TVP, cały aparat rządowy i Podkomisja Smoleńska Antoniego Macierewicza z milionowymi budżetami. A mimo to dużo więcej osób w żaden zamach jednak nie wierzy. Polacy widzą doskonale, że mimo upływu dwóch lat Podkomisja niczego nie osiągnęła. Zaryzykuję stwierdzenie, że promotorzy teorii o zamachu ponoszą porażkę.

Co pan zawodowo robi, skoro „dobra zmiana” pana wykurzyła z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych?

– Wykładam na Politechnice Warszawskiej – uczę studentów mechaniki lotu i tego, jak bada się wypadki lotnicze. Pracuję też jako biegły w sprawach wypadków lotniczych.

A w wolnym czasie…

– …latam szybowcami. Uczę latać – to przyjemna, ale też praca.

I myśli pan: jak to dobrze, że katastrofa smoleńska to już nie jest moja sprawa?

– Smoleńsk to jest moja sprawa.

Formalnie już nie.

– Zaangażowałem się w obalanie teorii spiskowych, więc Smoleńsk cały czas jest obecny w moim życiu. W zasadzie nie ma dnia, bym nie sprawdzał, czy nie ma jakichś nowych informacji w mediach o katastrofie, do których trzeba się odnieść. Katastrofa smoleńska to – jeśli mogę tak powiedzieć – codzienny gość w moim domu. I tak będzie jeszcze przez lata.

Niektórzy ludzie są w stanie uwierzyć nawet w takie teorie jak związek katastrofy smoleńskiej z wypadkiem limuzyny prezydenta Andrzeja Dudy na autostradzie A4. Zawsze więc w społeczeństwie zostanie 10-15 proc. osób, które na pytanie, czy w Smoleńsku doszło do zamachu, odpowiedzą „zdecydowanie tak”. Nie różnimy się specjalnie od Amerykanów czy obywateli państw Europy. W Stanach 26 proc. osób wierzy, że zamachy z 11 września zostały wymyślone przez władze, by dać pretekst do wojen. A w innym badaniu 7 proc. ludzi znało, że sprawcą jest Izrael.

W USA jednak nikt z istotnych przedstawicieli władzy nie twierdził, że to Amerykanie sami stali za zamachami.

– Nawet opozycja tak nie mówiła. A u nas – tak.

Miał pan w którymkolwiek momencie tych minionych ośmiu lat przekonanie, że hipoteza zamachu jest nie tylko warta sprawdzenia, ale może być prawdziwa?

– Hipotezę o świadomym i celowym spowodowaniu katastrofy odrzuciliśmy, ale nie od razu. To kolejne analizy wykluczały teorie o zamachu. Skorzystaliśmy też z pracy Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, który w 2010 r. przeprowadził badania na obecność materiałów wybuchowych i produktów ich przemiany. Wyniki są w naszym raporcie: śladów brak. Przeanalizowaliśmy teorię o zamachu bombowym na Tu-154M i ją wykluczyliśmy.

Potwierdzają to też zeznania świadków. W Smoleńsku na lotnisku czekało wiele osób i mimo że samolot spadł kilkaset metrów od pasa, to żadna z nich nie słyszała eksplozji. Słyszeli, ale pracujące silniki, głuche odgłosy uderzeń w drzewa i głośniejszy huk zderzenia maszyny z ziemią. A potem nastała cisza.

Zanim teren został ogrodzony, to montażysta TVP pan Sławomir Wiśniewski chodził po miejscu katastrofy. On nawet na posiedzeniu zespołu Macierewicza opisywał, co widział i słyszał. Najpierw był blisko miejsca przelotu samolotu, a potem tam pobiegł – nie potwierdził żadnej teorii o wybuchach. Jest też masa innych zeznań. Są ślady na drzewach, w których samolot wyciął tor swojego lotu. Są zapisy czarnych skrzynek. Są oględziny wraku i wąski rozrzut szczątków. Ekspertyza zespołu pułkownika Antoniego Milkiewicza, którą ma prokuratura, też stawia wniosek: żadnych eksplozji, żadnych śladów materiałów wybuchowych.

Ale jest argument ze strony niektórych polityków obozu PiS: teoria o zamachu to było dobre narzędzie presji na Rosjan, by oddali wrak.

– Posądzanie Rosjan o zamordowanie polskiego prezydenta, tylko skłaniałoby ich do zatrzymania wraku i innych dowodów. Bo wtedy mogą się tymi dowodami wykazać przed międzynarodowym trybunałem. Rosjanie oczywiście mogliby już nam ten wrak Tu-154M oddać, bo jest polską własnością, ale patrząc chłodno: mogą go trzymać jeszcze długo.

Czy raport Millera mógłby być lepszy, gdyby wrak był w Polsce?

– Może byłyby inne zdjęcia, ale nie wnioski.

Pod koniec prac komisji Millera zadaliśmy sobie pytanie: czy potrzebny jest nam wyjazd do Smoleńska na kolejne oględziny wraku. Wszystkie informacje już mieliśmy, więc nie było potrzeby lecieć. Nikt z członków nie wyraził takiej potrzeby.

A po drugie: w marcu 2015 r. po raz pierwszy prokuratura zaprezentowała wnioski zespołu płk. Milkiewicza. I padło ważne oświadczenie: biegli mieli nieskrępowany dostęp do wraku, co pozwoliło na wykonanie badań. A Podkomisja Smoleńska? Żaden jej członek nawet nie podjął próby pojechania do Smoleńska.

Dr Wacław Berczyński mówił w 2016 r., że planuje wyjazd, by obejrzeć wrak.

– Rosyjski MAK i Komitet Śledczy Rosji oświadczyły, że owszem jeśli chcą, to ich zapraszają. Ale Podkomisja ostatecznie nie skorzystała. W sumie nie dziwię się Macierewiczowi i spółce. Przecież gdyby po drugiej stronie stanęli specjaliści z MAK (wiele można mieć za złe, ale wiedzą o czym mówią), to Podkomisja by poległa.

Jeśli chodzi o wizerunek i powagę państwa polskiego, to najbardziej obawiam się sytuacji, w której wersja o zamachu będzie opublikowana jako oficjalne stanowisko rządu. Wtedy Rosjanie zaproszą przedstawicieli komisji badania wypadków lotniczych z innych państw do Smoleńska i Moskwy na oględziny „czarnych skrzynek”, wraku i nagrań. Wtedy polskimi rękami doprowadzimy do całkowitej utraty wiarygodności Polski w świecie. Przynajmniej w tym zakresie.

Rysuje pan smutny obraz, a nie załamywał pan rąk w 2010 r. gdy płk Edmund Klich nagrywał na dyktafon rozmowę o Smoleńsku z ministrem obrony? Albo gdy prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego nie znało instrukcji HEAD, mówiącej jak przewozić najważniejsze osoby w państwie?

– Ręce opadły mi do ziemi. Dlatego w raporcie wyraźnie napisaliśmy, że wojsku i politykom organizacja lotów z VIP-ami wydawała się idealna. Większość zamawianych lotów z VIP-ami była jednak wykonywana ze złamaniem instrukcji HEAD – potwierdziła to Najwyższa Izba Kontroli.

Organizatorem lotu zawsze był 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, który nadzorowało Dowództwo Sił Powietrznych, a więc gen. Andrzej Błasik. Specpułk miał dać samolot, załogę. Miał sprawdzić, czy na wskazane lotnisko można w ogóle lecieć. Wykonywali wszystko, czego oczekiwali politycy – nie było żadnej asertywności. Pamiętam rozmowy z czterema dowódcami tego pułku. Mówili, że gdy zgłaszali do przełożonych problemy, to taki dowódca Specpułku był traktowany jako gość, który sobie nie radzi.

Jest w wojsku stare powiedzenie: o sukcesach meldować, a problemy rozwiązywać we własnym zakresie. Dwa lata przed katastrofą był znamienny meldunek dowódcy Specpułku w tonie: pomimo wielu zagrożeń, którym codziennie stawia czoła nasza kadra, nie widzę zagrożenia dla realizacji nałożonych na nas zadań.

A potem był Smoleńsk.

„Gdybyś mieli drzwi od stodoły to i tak byśmy polecieli”?

– Dokładnie. Tak też powiedział kiedyś prezydent Bronisław Komorowski. O lataniu na drzwiach od stodoły można było mówić, ale w latach międzywojennych. Dzisiaj można już na nich co najwyżej coś namalować.

Rząd PiS kupił nowe samoloty dla VIP-ów. Dobrze?

– W Smoleńsku samolot był stary, ale sprawny. W Smoleńsku nie samolot zawiódł, ale załoga, a w zasadzie cały system, którego załoga była jedynie ostatnim ogniwem. Muszę wyraźnie to powiedzieć: załoga popełniła błędy, bo nikt im nie pozwolił stać się dobrymi pilotami. Nikt ich dobrze nie nauczył rzemiosła. W lotnictwie nie ma samokształcenia – trzeba mieć dobrych instruktorów, dobry nadzór, dużo lotów treningowych. Jeśli tego nie ma, to będzie katastrofa.

A do Specpułku ci chłopcy przyszli prosto po szkole, bez żadnego doświadczenia w innych jednostkach. Uczyli się, jak umieli najlepiej. Szef klepał ich po plecach i mówił „jesteście najlepsi”, „jesteście elitą”. Ale nie byli. To nie była wina pilotów, tylko całego systemu zarządzania i nadzoru nad 36splt.

Winą państwa było też to, że musieli latać na wysłużonych radzieckich samolotach.

– Teraz mamy nowe samoloty. No i co z tego? Jest przecież w wojsku problem ze znalezieniem odpowiednich pilotów, wyszkolonych i z doświadczeniem w lataniu tymi maszynami prosto z fabryki. To nie wróży dobrze. W nowej instrukcji HEAD i informacjach, które przekazywał wiceminister Bartosz Kownacki, życiowy nalot pilota, który miałby latać z VIP-ami, to tysiąc godzin i 250 godzin na konkretnym typie samolotu. Tak?! A w lotnictwie cywilnym, aby firma ubezpieczeniowa sprzedała polisę OC, to trzeba mieć 2,5 tys. totalnego nalotu, 1,5 tys. godzin na odrzutowcach i dopiero 250 godzin na typie. Wymagania są więc wyższe przy lataniu z prezesami firm niż z prezydentem i premierem.

Z kupnem samolotów jest jak z samochodami. Nowa limuzyna niczego nie zmieni, bo i nią można wjechać w drzewo na prostej drodze. Trzeba mieć sprawny system transportu VIP-ów i przygotowanych ludzi. Bez dobrych pilotów nowe samoloty będą się albo kurzyć w hangarach, albo rozbijać o ziemię.

Z Antonim Macierewiczem nigdy pan nie rozmawiał?

– Spotkaliśmy w Sali Kolumnowej w Sejmie, ale nie prowadziliśmy rozmowy. Bo i o czym? On jest politykiem, a ja ekspertem od lotnictwa.

A z Bartłomiejem Misiewiczem – jego zaufanym współpracownikiem?

– Nigdy. Ale napisałem do niego oficjalne pismo. W 2013 r. premier Donald Tusk powołał tzw. zespół Laska. Pan Misiewicz przesłał wtedy albo do Kancelarii Premiera pismo, w którym stwierdził, że zespół Macierewicza dysponuje materiałami, które mogą wyjaśnić katastrofę smoleńską i z chęcią je przedstawi. To pismo pana Misiewicza scedowano na mój zespół. Odpisałem: skoro macie, to pokażcie i porozmawiajmy o faktach. Ale odpowiedzi od pana Misiewicza już nie było.

To już jednak historia. Dziś najważniejsze jest bezpieczeństwo lotów. Proponowałem nowy system przewozu VIP-ów. Rozmawiałem o tym m.in. z ówczesnym szefem BBN gen. Stanisławem Koziejem…

…i udało go się wcielić w życie?

– Ależ skąd. Ale wtedy rząd powierzył przewóz VIP w ręce narodowego przewoźnika, czyli profesjonalistów. Trzeba pamiętać, że z punktu widzenia operacji lotniczych, każdy pasażer jest VIP-em.

Jak wyglądały założenia pana propozycji?

– W dużym uproszczeniu – jeśli władza chce wrócić do systemu, w którym wojsko przejmuje odpowiedzialność za wożenie VIP-ów, to może „wypożyczyć” doświadczonych pilotów z LOT-u i wydać im licencję pilota wojskowego. Piloci byliby wtedy cywilnymi pracownikami wojska i zaczęliby latać nowymi samolotami mając nalot nawet 10 tys. godzin. A młodych lotników wojskowych, którzy mieliby ich z czasem zastąpić, należałoby ulokować w LOT, aby „orać” nimi od rana do wieczora – tak jak normalnymi liniowymi pilotami. Tak ci młodzi chłopcy zdobyliby doświadczenie na wielu lotniskach na świecie.

Antoni Macierewicz przedstawi zaraz swój raport techniczny, a pan weźmie go na warsztat?

– Oczywiście – jak zawsze. Ostatnio dokładnie śledziłem wypowiedzi prof. Wiesława Biniendy z Podkomisji Smoleńskiej. W zeszłym roku główną teorią był wybuch bomby termobarycznej, a samolot się nie obracał. Podkomisja nawet tak zmanipulowała wyniki badań WAT, by tę tezę utrzymać. A całkiem niedawno prof. Binienda powiedział, że samolot jednak się obrócił i zderzył z ziemią.

Teorie Podkomisji się zmieniają, sam więc z zaciekawieniem liczę kolejne wybuchy i miejsca rozłożenia bomb. A jest ich dużo. Wedle ich tez na rok przed 10 kwietnia 2010 r. w Samarze podczas remontu Rosjanie zamontowali paski detonacyjne. Przez rok z tymi bombami latali i gdyby nie lot do Smoleńska, to jeszcze przez kolejne lata bomby kurzyłyby się na pokładzie Tu-154M? Absurd.

Co pan ma z tego śledzenia kolejnych doniesień o Smoleńsku i kontrowaniu ich?

– Nic.

Pan już swoją pracę w komisji Millera i zespole w KPRM ma za sobą. Po co więc?

– To mój wewnętrzny imperatyw. Latam od 16. roku życia. Przez 14 lat badałem wypadki lotnicze. Bezpieczeństwo latania mam we krwi. Zdecydowałem się walczyć z tezami zamachowymi i to robię. Jeśli nie będziemy prostować teorii spiskowych Macierewicza, to Smoleńsk się powtórzy.

Astrofizyk dr hab. Paweł Artymowicz podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu PO ds. zbadania przypadków manipulowania przyczynami katastrofy smoleńskiej ostro skrytykował dotychczasowe „dokonania” podkomisji smoleńskiej. – „Podkomisja to jest grupa amatorskich poszukiwaczy spisków, którzy założyli sobie to, co mają znaleźć na samym początku pracy, dlatego, że o zamachu Antoni Macierewicz mówił już w lecie 2010 roku i od tego czasu trwają poszukiwania dowodów na wybuchy lub teorie alternatywne” – powiedział.

Macierewicz i jego podkomisja utrzymują, że prezydencki Tupolew został rozerwany eksplozjami w kadłubie, centropłacie i skrzydłach, a destrukcja lewego skrzydła rozpoczęła się jeszcze przed przelotem nad brzozą. Nie przedstawi jednak zapowiadanego od wielu miesięcy raportu końcowego, a jedynie – jak to określono – „techniczny”.

Marcin Kierwiński z PO uważa, że ujawnienie pełnego raportu skompromitowałoby podkomisję smoleńską oraz mogłoby narazić jej członków na odpowiedzialność karną. PO zamierza zwrócić się do obecnego szefa MON Mariusza Błaszczaka, aby podkomisja przygotowała pisemny raport, „który będzie mógł być podstawą dyskusji na temat tego, co ta podkomisja zrobiła i na co poszły gigantyczne pieniądze” – powiedział poseł PO. Zaapelował też, by prokuratura odtajniła kompleksową opinię biegłych. – „Ta opinia, z tego, co wiemy z prasy, w stu procentach potwierdza ustalenia komisji Jerzego Millera” – podkreślił Kierwiński. PO domaga się także zakończenia prac podkomisji.

W opublikowanym w lipcu 2011 r. raporcie komisja Millera stwierdziła, że przyczyną katastrofy było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, a w konsekwencji zderzenie samolotu z drzewami, prowadzące do stopniowego niszczenia konstrukcji maszyny. Komisja podkreśliła, że ani rejestratory dźwięku, ani parametrów lotu nie potwierdzają tezy o wybuchu na pokładzie samolotu.

Wybitny aktor Janusz Gajos bardzo krytycznie wypowiedział się w TVN 24 o Jarosławie Kaczyńskim. – „Stan, w którym jeden człowiek popierany przez jakąś grupę ludzi, chce mi od rana powiedzieć, jak żyć, który but zakładać na którą nogę. Daje mi taką tabelkę z przykazaniami na każdą okoliczność mojego życia – to jest przerażające. To najokropniejsze, co może nas spotkać” – powiedział w „Faktach po Faktach”.

Gajos stwierdził, że w przypadku prezesa PiS nie ma mowy o żadnej jego charyzmie. – „Charyzma kojarzy mi się z czymś szlachetnym. Z czymś, czemu się człowiek poddaje mimo woli, ponieważ daje się zaczarować człowiekowi, który ma taki walor. W tej chwili chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że to nie jest charyzma. Wielu ludzi daje się prowadzić za rękę w stronę piekła. Nie wiem, jak to się dzieje, skąd się to bierze, że ci ludzie ulegają pewnym nakazom, pewnym wyobrażeniom o naszym kraju”.

Odniósł się też do wywiadu Jarosława Kaczyńskiego z 1994 r., udzielonego Teresie Torańskiej. Obecny lider PiS stwierdził wówczas, że chciałby zostać „emerytowanym zbawcą narodu”. – „Wtedy się zastanowiłem, jak to jest możliwe, że dorosły człowiek wybiera sobie taką drogę, na końcu której on zostanie „zbawcą narodu”. A gdzie cała ta droga, co będzie się działo po tej drodze, w ciągu podążania do tego sukcesu? I to mi się wydało strasznie podejrzane. Podejrzane w tym sensie, że ten człowiek troszeczkę myśli jak dziecko, które chce być królewiczem” – powiedział Gajos.

Aktor został również zapytany o obecny podział w polskim społeczeństwie. – „Dzielenie ludzi w taki ohydny, okropny sposób, wskazując palcem: „tobie jest źle dlatego, że tamtemu jest dobrze”, „tamten zabrał ci wszystko, co ty byś chciał mieć” to jest coś przerażającego”. Gajos stwierdził, że najbardziej ordynarnym sposobem załatwiania rzeczy między ludźmi jest szczucie jednych na drugich. – „To wystarczy, żeby zaczęły się dziać rzeczy okropne. (…) Jak ja mam reagować na to, że była pani premier, krzyczy o tych nagrodach? To jest cyrk, to jest slapstickowa komedia. Nie do uwierzenia, że to się dzieje naprawdę. Ja w tej chwili, jak zresztą większość nas, jestem ubezwłasnowolniony tym, co się dzieje, tym, co nam grozi. Chciałbym czuć się bezpieczny i spokojny”.

„My tu jesteśmy dla Polski! Nie dla siebie!” – upominał na wieczornym posiedzeniu klubu PiS Jarosław Kaczyński. Według dziennika „Fakt”, lider PiS miał być wściekły na swoich posłów i senatorów. – „Jeśli damy wygrać wybory drugiej stronie, to damy wygrać szajkom. Po prostu szajkom” – mówił. Dlatego „te projekty powinny być zgłoszone szybciej niż później. Część rozwiązań będzie musiała znaleźć się w projektach ustaw, a część to kwestia rozporządzenia szefa MSWiA” – wyjawił anonimowy rozmówca PAP.

To już drugie upomnienie – sprawa więc naprawdę musi być poważna. Partia zapewne jednak się podporządkuje, bo według wspomnianego rozmówcy PAP nikt nie zgłosił żadnych uwag do wystąpienia Kaczyńskiego, a z sali nie padły żadne pytania od parlamentarzystów PiS. Podobnie było podczas ostatniego posiedzenia Komitetu Wykonawczego PiS w piątkowy wieczór – przypomina portal Onet, gdy Jarosław Kaczyński ostrzegał, że wie, iż niektórzy nagród oddać nie chcą i knują między sobą. – „A kto knuje, to ja wiem” – oświadczył wówczas groźnie. Łamanie kręgosłupów ludzi PiS-u trwa już od dawna, a teraz – jak widać – przybrało na sile. Według oficjalnej wersji szefa PiS, oczywiście dla dobra Polski.

– „Prezes mówił, że został popełniony błąd, ale teraz nie ma co o tym rozmawiać, trzeba iść do przodu i zareagować. Musimy podjąć niezwłocznie konkretne działania” – stwierdził ten sam anonim z kręgów PiS. Wiadomo też od niego, że tematem spotkania była m.in. kwestia nagród dla ministrów oraz projekt obniżenia wynagrodzenia parlamentarzystów. Oczywiście, minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel, zapytany przez dziennikarzy po zakończeniu spotkania odpowiedział, że było to „normalne, porządkowe” posiedzenie.

Waldemar Mystkowski pisze o kleptokracji PiS.

Chroniczne złodziejstwo jest zwane kleptomanią – PiS stworzył z tego ideologię.

Gdy psycholodzy pochylili się nad kleptomanią, odkryto w niej znamiona choroby. Często słyszy się od złodziei, iż mają kłopoty psychiczne, dlatego dobra kleją się im do rąk. Chorobowy stan złodziejski zorganizowany pod szyldem idei można nazwać kleptokracją. Szajki, mafie i inne szemrane towarzystwa cierpią na niedocenianie, na kiepskość, więc dowartościowują się materialnie poprzez kradzenie.

W polityce jest to o tyle groźne, iż można posłużyć się lewicowymi bądź prawicowymi ideami, lecz zawsze łupem takich idei pada budżet wspólny: czy to samorządowy, czy państwa. W PRL powstało usprawiedliwienie, iż złodziejstwo na dobrach państwowych nie jest złodziejstwem, bo złodziej nie okradał bliźniego, tylko znienawidzone państwo.

Ten PRL-owski idiom wrósł w Polaków bardziej niż tatuaż, a bliżej mu do genu narodowego. Niespełna 30 lat po upadku, gen nie mógł być wypleniony, wyleczony, bo na narodzie nie dokonano żadnej lobotomii, terapii elektrowstrząsowej. Było tylko transformacyjne przejście z jednego ustroju w drugi, ale tylko w sferze gospodarczej i urządzeń ustrojowych.

Naród nie był leczony, gdyż leczyć w tym wymiarze może tylko szkoła, wychowanie i pokolenia, a tych pokoleń musi zemrzeć kilka, niektóre tradycje mówią o 7 pokoleniach, inne – jak hebrajska – o 40 latach.

PiS z okradania stworzył ideę, której celem końcowym nie jest dowartościowanie innych, w imieniu których się kradnie, ale przede wszystkim siebie. Można to określić tworzeniem wspólnoty kleptomańskiej. Jarosław Kaczyński kiedyś nawet nazwał to TKM (teraz k… my), uwłaszczył się na państwowym, stworzył Srebrną. Działo się to w wymiarze prywatnej partii, która jednak sięgnęła po władzę w państwie.

Elektorat został kupiony za pieniądze z budżetu, czyli nasze, a gdy został on stygmatyzowany 500+ (jak szkarłatną literą), niejako stworzył wspólnotę z PiS. Nie dziwmy się zatem, że w porywach PiS zyskiwał poparcie 50 proc. Polaków.

Złodzieje zawsze przekupują innych po drodze do celu, lecz łupem właściwym nie dzielą się, bo jest on przeznaczony dla stosunkowo niewielu i jest wielokroć przewyższający niż 500+. Złapany złodziej krzyczy: „łapać złodzieja” (przez dwa lata obowiązywał idiom: „PO przez 8 lat tamto-siamto”), a gdy został przygwożdżony i otwarto mu tobół z trofeami, złodziej stwierdził, że „mu się należy”. Bo ciężko pracował nad zniszczeniem reputacji Polski i zniszczeniem ustroju demokratycznego.

Napracowali się. Ale złodziej zauważył, że stygmatyzowane 500+ grono wspólników odwraca się od niego, bo co to za szmal 500+. Wiec prezes wpadł na szatański pomysł, aby zwrócić trofea, ale nie do Sezamu (budżetu), z którego wynoszono, ale do przyjaznej mu instytucji, do katolickiego Caritasu. Acz zwrot nie będzie pełny, bo można będzie sobie odpisać go od podatku, czyli w gruncie rzeczy nie jest to zwrot, tylko ofiara na Caritas. Te pieniądze są jednak z łupu, nie zawarto na nie żadnej umowy cywilno-prawnej.

Zatem to nie koniec prawnych kłopotów PiS. Zaś w wymiarze psychologicznym, czyli owego genu kleptomanów, nie jest on do powstrzymania, nie ma odwrotu od gnicia i rozkładu tej formacji, która wyznaje ideę kleptomanii i sama stwarza ustrój kleptokracji. Okraść budżet, prawo, demokrację, a nawet Księżyc. Taki jest gen politycznych lunatyków.

*Fragment książki Michała Majewskiego „Tak to się robi w polityce” (Wyd. Czerwone i Czarne).

Michał Majewski (ur. 13 września 1974). Dziennikarz, w latach 1994-2005 pracował dla „Rzeczpospolitej”, od 2006 do końca 2009 r. był reporterem działu śledczego „Dziennika”, a następnie „Dziennika Gazety Prawnej”. Kierował działem śledczym tygodnika „Wprost”. W marcu 2017 r. po 23 latach odszedł z dziennikarstwa i rozpoczął współpracę z agencją strategicznego doradztwa komunikacyjnego „Bridge”. Laureat MediaTorów (wspólnie z Pawłem Reszką) za ujawnienie kontrowersyjnych fragmentów rozmowy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z szefem MSZ Radosławem Sikorskim, zdobywca (w 2010 r.) Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za cykl artykułów Dziewięć i pół sekundy (wspólnie z Pawłem Reszką) i Nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego (2010 r.) za cykl artykułów na temat katastrofy smoleńskiej.

[…] – Nasze pokoje w hotelu sejmowym to klitki, trzy na trzy metry. Ostatnio widziałem u kolegi taką scenę: w pokoju z dwunastu chłopa, muzyka z jamnika, flaszki na stole. I kilka naprawdę znanych postaci polskiej polityki. Jeden na zydelku, trzech na wersalce, kolejny palił papierosa w oknie. Normalnie jak na wycieczce klasowej we wczesnym liceum – opowiada poseł prawicy. – Spytałem, czemu nie zajdą do knajpy sejmowej, by napić się jak ludzie. A oni na to, że tam siedzą posłowie opozycji. I jeszcze nakręcą jakiś filmik telefonem, rano wrzucą na Facebooka, więc nie ma co ryzykować. I dalej bawili się jak na koloniach *.

Alkoparlamentarzyści

Prawicowy poseł ze Śląska: – Mamy w partii zaufanego człowieka. Uczciwy i lojalny. Nasi przeciwnicy już od kilkunastu lat go atakują, a to najlepsza rękojmia. Ten człowiek przez lata pełnił najważniejsze stanowiska z naszego nadania. W końcu coś w nim pękło. Coraz częściej zaczęły pojawiać się pogłoski, że pije. I to ostro. Sprawa trafiła do ścisłego kierownictwa. Wyznaczono zaufaną osobę, by się temu przyjrzała. Rozpytano współpracowników, zaufanych dziennikarzy, którzy nas wspierają. Niestety, plotki się potwierdziły. Gdyby sprawa wyszła na jaw, to byłby dla nas cios. Ten zaufany przyszedł więc do delikwenta i przekazał mu decyzję kierownictwa: „Zostajesz wycofany do drugiego szeregu i zaczynasz terapię. Od nas dostaniesz wszelką pomoc. Jak wrócisz na właściwe tory, to wrócisz też do pierwszego szeregu”. Zgodził się **.

Alkohol to ważna część polityki. Powodów jest kilka. Po pierwsze: stres. Niektórzy uważają, że najlepiej go rozbroić wódką. Po drugie: polityka to gadanie. A wiadomo, że najlepiej się rozmawia przy alkoholu. Po trzecie: polityka to wciąż głównie męska zabawa. A co faceci najczęściej dostają w prezencie? Tak, flaszkę. Niemal każdy minister i ważny urzędnik ma pełen barek. Kolejna sprawa: wyjazdy i oficjalne imprezy. Tam niemal zawsze jest wino albo koniaczek. Wreszcie, większość posłów jest spoza Warszawy, mają daleko do domu i rodzin, więc udziela im się kolonijny klimat hotelu sejmowego. Tam muszą uważać tylko na opozycję, bo już kilka lat temu hotel został odgrodzony od dziennikarzy. Dlatego czasem podczas piątkowych porannych głosowań w Sali plenarnej wionie jak w gorzelni.

– Kiedyś zadzwoniłem do dziennikarzy, bo po Sejmie kręciła się kompletnie nawalona posłanka, a było dopiero wczesne przedpołudnie – wyznał mi polityk liberalnej partii. – Wpisałem chłopaków z pewnej gazety na listę sejmowych gości, ale posłanka miała szczęście. Ktoś ją wcześniej odprowadził do pokoju w hotelu na regenerację. Doniosłem na tę posłankę, bo strasznie mi uprzykrzała życie, czepiała się mnie przy każdej okazji. Ale generalnie w sprawie picia panuje ponadpartyjny konsensus. Sam kiedyś uczestniczyłem w transportowaniu w kocu do hotelowego pokoju kolegi z innej partii. Ale to były takie czasy, że się równo piło. I równie dobrze to ja mogłem być w tym kocu.

Wyprowadzka z hotelu sejmowego też może się skończyć przygodą. – Asystent znalazł mi pokój z kuchnią niedaleko Wiejskiej. Pewnego wieczoru wracam do domu i mijam na klatce jednego z założycieli mafii pruszkowskiej. Poznałem go, bo wcześniej byłem urzędnikiem MSWiA i otarłem się o sprawę rozbijania tej grupy – opowiada jeden z prawicowych polityków. – Próbowałem sobie to spotkanie jakoś racjonalizować. Przekonywałem siebie, że przecież Warszawa to taka większa wieś. Ale okazało się, że facet mieszka na tym samym piętrze, drzwi w drzwi ze mną. Kiedyś przez wizjer zobaczyłem, że przyszło do niego dwóch kolejnych z dawnej grupy pruszkowskiej. Następnego dnia wróciłem do hotelu sejmowego.

Poselskie hamulce łatwiej puszczają na wyjazdowych, zamkniętych dla mediów posiedzeniach. Poseł liberalnej partii: – Pojechaliśmy kiedyś za Warszawę do takiego ośrodka. Znana posłanka tak się upiła, że padła w windzie i przez jakiś czas jeździła z góry na dół i z powrotem. Mieliśmy też w klubie posła, który bez przerwy pił herbatę. Dużo o niej opowiadał, radził nam, jak najlepiej zaparzyć poszczególne gatunki. Mówiliśmy na niego „Anglik”. W końcu zrozumiałem, o co tu chodzi. Kiedyś z marynarki wypadła mu piersiówka, z której dolewał do tej herbaty.

Pan Kroplówka

Pracownik jednego z sejmowych klubów miał dość nietypowe zadania. – Na początku zajmowałem się obsługą medialną kilku posłów. Wyszukiwałem im informacje, by w studiu wychodzili na dobrze zorientowanych. A że sam byłem dziennikarzem telewizyjnym, to podpowiadałem na przykład, jak mają siadać, by marynarka im się nie gniotła, jak przerywać przeciwnikowi, by nie wyjść na chama – opowiada. – Szybko się okazało, że muszę też zadbać o to, by moi podopieczni byli na chodzie. Brat jest lekarzem, więc szybko dogadałem się z zaufaną ekipą od stawiania na nogi. Oni przyjeżdżali z kroplówką, witaminami, odżywkami, a ja z planem wieczornego występu posła w programie publicznym. Pacjent dogorywał w łóżku, a ja próbowałem sączyć mu do głowy, co i jak ma powiedzieć w telewizji. Jak zawodnik był w szczególnie złym stanie, to starałem się dowiedzieć, jakie pytania dostanie. Dziennikarze nie robili większych problemów, bo akurat moi podopieczni byli pupilkami mediów.

Jeden z premierów opisywał mi kiedyś swój zwyczaj. Po skończonym dniu pracy, zwykle ok. godz. 22, zapraszał najbliższych współpracowników na szklaneczkę. To był jego pomysł na integrację, moment na spokojną rozmowę, okazja, by przeprosić kogoś, kogo opieprzył w ciągu dnia. – Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że część osób na tę szklaneczkę przyjeżdża specjalnie z domu. Chciałem być miły, a okazało się, że rodziny tak rozbijam. Wycofałem się z tego. Poza tym przejrzałem rozliczenie mojego funduszu reprezentacyjnego i okazało się, że whisky w knajpie była trzy razy droższa niż w sklepie! – opowiadał premier.

Sejmowe love story

Odległość od domu sprzyja flirtom wśród posłów. Niegdyś tajemnicą poliszynela był romans jednego z dziesięciu najważniejszych polityków w kraju z pewną młodą dziennikarką. Dzięki tej relacji ona miała dobre informacje. Jej redakcja puszczała swego czasu newsy o budowaniu rządu, których inni nie mieli. Ale flirt zaczął się przeradzać w niebezpieczną sytuację. Dziennikarka wyobrażała sobie, że polityk zostawi dla niej rodzinę i wkrótce będzie niańczyła ich wspólne dziecko. Ale facet nie miał takich planów, miał za to bardzo władczą i zaborczą żonę. Dziennikarka była mocno zakochana i nie przyjmowała tego do wiadomości. Po nocach słała do polityka SMS-y, płakała przed koleżankami, że wyjeżdża z Warszawy na święta, a przecież mógłby zostać z nią. I tak się toczył ten brazylijski serial romantyczny.

Problem w tym, że chodziło o jedną z najważniejszych osób w państwie, a przez niedyskrecję młodej dziennikarki romans mógł się zaraz wydać. Doszło nawet do tego, że znana i doświadczona reporterka, sprzyjająca partii polityka, umówiła się z nim na spotkanie, by zdać sprawę z powagi sytuacji i poinformować o krążących plotkach. W końcu facet zerwał romans, ale jego partyjni koledzy długo mieli z tego używanie i pozwalali sobie na koszarowe żarty wobec młodej dziennikarki. Przykra sprawa, bo dziewczyna chyba się wtedy autentycznie zakochała.

Historii początkujących dziennikarek, które próbowały robić karierę przez łóżka polityków, jest sporo. Ale zwykle były to kariery na krótką metę. By osiągnąć sukces w mediach, nie wystarczy parę wyciągniętych w łóżku informacji. Trzeba mieć jeszcze wiedzę o polityce, warsztat, rozumieć, na czym polegają partyjne rozgrywki. Poważne kariery nie zaczynają się w łóżku, a fama kochanki polityka może się ciągnąć za taką dziennikarką przez lata.

Częściej zdarzają się romanse wewnątrzpartyjne. Jedną z takich historii sprzed kilku lat opowiedział mi poselski asystent. – Była taka brunetka tuż po trzydziestce, powabna, trzepocząca rzęsami. Od jakichś trzech lat kręciła się wokół partii, bywała na demonstracjach, wspierała nas na Facebooku. Aż wreszcie wypatrzył ją sobie jeden z naszych posłów – opowiada.

– Ten polityk był konserwatystą, ważne były dla niego rodzinne wartości. Jak się okazało, konserwatystą był tylko od pasa w górę. Dziewczyna zaczęła przyjeżdżać do Warszawy ze swojego miasteczka. Chodziła z nim na zakupy, do modnych knajp, a potem do jego pokoju w sejmowym hotelu. Brunetka, poza fizyczną atrakcyjnością, miała też spore ambicje i znakomite zdanie na swój temat. Zupełnie nieuprawnione. Z trudem odróżniała Sejm od Senatu i Ministerstwo Sprawiedliwości od resortu spraw wewnętrznych. A chciała być pracownicą naszego klubu, udzielać się przed kamerami. Ale nawet nasz konserwatysta nie był na tyle nierozsądny, by się na to zgodzić – opowiada poselski asystent. – Wiedział, że istnieje granica, za którą łatwo wpaść w kłopoty. Ktoś by tę dziewczynę przepytał w Sejmie, a ona by nie wiedziała na przykład, kto jest ministrem obrony. Zrobiłaby się afera, media by się na to rzuciły, zaczęłoby się wewnętrzne śledztwo, kto ją do nas sprowadził i dlaczego. To już o krok od tego, by romans się wydał.

Poseł postanowił inaczej zaspokoić potrzeby brunetki. Zadzwonił do wiceszefa spółki skarbu państwa, któremu wcześniej pomógł zająć ten stołek. Ale i tu sprawa wymagała zachodu, bo podopieczna posła nie była w stanie samodzielnie napisać listu motywacyjnego. Nie można było tego komuś zlecić, by sprawa się nie wydała. – Więc ten nasz konserwatysta sam musiał napisać list za dziewczynę, którą znał ledwie dwa miesiące. Z posadą się oczywiście udało, a odwiedziny w sejmowym hotelu trwały. Praca za seks? No a jak to inaczej nazwać? – pyta mój rozmówca.

Kreska kokainy w hotelu sejmowym

[…] Narkotyki, szczególnie wciąganie kokainy, to wciąż tabu w polskiej polityce. Jakby jakiś polityk wpadł w ten sposób i został opisany przez tabloidy, byłby zniszczony. Znam osobiście byłego polityka, którego ćpanie kompletnie wykoleiło. Ale ta historia działa się w czasach, kiedy kokaina była w Polsce jeszcze narkotykiem mało znanym, ekskluzywnym i trudno dostępnym. Temu politykowi pozwalała się doprowadzać do używalności po alkoholowych ekscesach. Na porannego kaca wciągał kreskę i wracał do żywych. Kokaina daje poczucie pewności siebie, chwilowo poprawia elokwencję. Ale z czasem potrzeba jej coraz więcej. Zaczynają się skutki uboczne: lęki, paranoje, kłopoty z sercem, emocjami i portfelem, bo jest po prostu droga.

Temu politykowi latały ręce, wzrok miał coraz bardziej rozbiegany. Kiedyś niemal wpadł, bo jeden z pracowników biura przyszedł do niego do hotelu sejmowego, a tam na stole leżała karta kredytowa obsmarowana białym proszkiem. Dziś sprawa pewnie wydałaby się szybko, bo ludzie mają większą świadomość tego, jak zachowują się uzależnieni od kokainy. Ale wtedy zachowanie tego polityka zrzucano na „przejściowe problemy z alkoholem”.

Może życie uratował mu fakt, że jego partia nie weszła do Sejmu. Zniknął stres i konieczność stawiania się do pionu narkotykami po nocnych libacjach. Znajomi w porę podali mu rękę i wyciągnęli z bagna.

Dodaj komentarz